27 lipca 2016

Złoty Półmaraton na Dolnośląskim Festiwalu Biegów Górskich, czyli biegam w górach

Nie wiem od czego zacząć ten wpis. Może od...

... tego, że kolejny raz mimo wcześniejszych postanowień regularnych treningów startuję w półmaratonie z przeświadczeniem, że nie jestem odpowiednio przygotowana i jedyne o co powalczę, to zmieszczenie się w limicie czasowym.

... tego, że zaczęły mnie nudzić biegi uliczne i pierwszy raz w moim życiu zdecydowałam się na bieg górski, a myśl ta kiełkowała we mnie od pierwszego Zimowego Ultramaratonu Karknonoskiego, gdzie znajomy przekonywał mnie, że biegi górskie są dużo łatwiejsze i przyjemniejsze od biegów ulicznych - co nie mieściło mi się w głowie.

... tego, że skoro chodzę po górach, jeżdżę po nich na rowerze, a zimą przemierzam je na skiturach naturalną koleją rzeczy wydaje się być również bieganie po nich!?

... tego, że będąc w Hercog Support Teamie, czuję się zobowiązana do doświadczenia takiej dziedziny sportu jak biegi górskie, by jeszcze dotkliwiej i z jeszcze większym niedowierzaniem przeżywać górskie starty i osiągnięcia Hercmistrza!

Ilekolwiek motywacji by nie było, chciałam pochwalić się, że swój pierwszy bieg górski mam już za sobą i to na dystansie 21 km podczas Dolnośląskiego Festiwalu Biegów Górskich :)

Wystartować w nim zapragnęłam już rok temu, kiedy to na punkcie odżywczym na Orłowcu kroiłam właśnie 40 arbuza w niemiłosiernym upale. Stwierdziłam wtedy, że za rok koniecznie muszę wystartować na jedynym słusznym dla mnie dystansie - 21 km i tym samym utożsamić się z setkami biegaczy, które przez wszystkie dni festiwalu biegowego chodzą niby o swoich nogach, ale zupełnie jak na szczudłach mniej lub bardziej kontuzjowani po dłuższych lub krótszych biegach (najdłuższy bieg ma 240 km (!!!), a najkrótszy 100 m (dla dzieciaczków). W półmaratonie startuje sporo znajomych twarzy, jednak kompanką wyścigu i prowodyrem zajść jest Olcia - to z nią wybiegam na trasę i wbiegam na metę (nieopatrznie o 4 setne sekundy szybciej?! - Olciu - moim zdaniem to niedoskonałość systemu pomiarowego). Półmaraton pokonujemy pod szyldem #Biegnę żeby Kanion nie musiał, #Pomoc mierzona w kilometrach, #Zbieram kilometry dla Kaniona - czyli nic innego jak "walka" o medal dla Wojtka, który niestety w swoim wyścigu na 130 km musiał zejść po 60 kilometrze. Akcja spotkała się z takim uznaniem wśród biegających znajomych, że zebraliśmy dla niego medal na lekko 240 km! :)

Bieg startuje w Lądku Zdroju w Parku Zdrojowym pod Wojciechem i następnie przez Trojak, Karpiak pnie się na grzbiet, którędy wiedzie granica Polsko-Czeska, by po zatoczeniu pętli znów wrócić do Lądka (track z półmaratonu, nota bene fajnej wycieczki znajdziecie tu). Na początku gasi nasze emocje start mocno pod górę, który okazuje się być dla mnie totalnym hardcorem - zadyszka, przyspieszone tętno - bieg musimy zamienić na marsz, bo inaczej totalnie się wypompujemy. Przyjmujemy też taktykę, że pod górę nieustająco, żwawym krokiem podchodzimy, a na płaskim i z górki biegniemy. Momenty podejścia wykorzystujemy również na napicie się wody i zagryzienie np. jakiegoś żelu. Po 10 km na Przełęczy Lądeckiej znajduje się punkt odżywczy, gdzie można uzupełnić napoje, przegryźć owoce albo żelki, ale przede wszystkim gdzie czeka ekipa nas dopingująca - Wojtek, Kakusia i Dżusta oraz ekipa Poco-Loco. Już wiem, co znaczy biec z perspektywą, że na punkcie czy na mecie ktoś na Ciebie czeka, ktoś Cię dopinguje :) Biegnie się wyśmienicie. Na pewno jest to sprawką pięknie wyznaczonej trasy, niesamowicie różnorodnej. Ponadto atmosfera jest bardzo przyjemna. Sporą część trasy pokonujemy z Basią i Maćkiem - jest więc okazja do porozmawiania sobie, wymiany uwag, zrzuceniu z barków trudów biegu i ostrzeganiu przed czyhającymi na nas korzeniami czy śliskimi kamieniami.

Półmaraton kończymy czasem 2h 57 minut, choć naszym pierwotnym założeniem było zmieścić się w limicie czasowym 4 godzin. Nie śniłyśmy nawet, że możemy zejść poniżej 3 godzin! Atmosfera towarzysząca nam na mecie i na ostatnich metrach jest wprost nie do opisania! Mimo zmęczenia nogi niosą same! Ludzie dopingują, klaszczą, krzyczą, zagrzewają do dalszego biegu - rewelacyjnie! Wraz z nami kończą swoje dystanse osoby z 240 km, 110 km oraz pewnie 68 km - rozróżniają ich odmienne kolory na numerach startowych i narastające wraz z dystansem zmęczenie.

Gdybym miała do wyboru w kolejnym biegu startować w półmaratonie asfaltowym, bądź górskim bez wahania wybrałabym tą drugą opcję! Dlaczego? Odpowiem słowami Daniela, który już trzy lata temu przekonywał mnie do startu w biegu górskim, a którego słowa przez trzy lata trawiłam nie mogąc sobie wyobrazić, że bieg górski jest "łatwiejszy" od biegu ulicznego. Nie jest tak jednostajny (tempo różni się na podbiegach i zbiegach i nawet jak przejdziemy do marszu to łatwiej nam będzie ruszyć z kopyta, niż gdy zastaniemy się gdzieś w biegu ulicznym) i nie jest tak monotonny (bądź co bądź mijane miejsca, krajobrazy czy nieprzewidywalność terenu w postaci błota, korzeni, ściółki, żwirku, głazów, kamieni i bóg wie czego jeszcze powoduje, że zamiast skupiać się na dystansie do przebycia skupiasz się na tym, by nie wybić sobie zębów! Zatem czy jest to początek nowej przygody, konieczności wygospodarowania kolejnego weekendu wolnego na wycieczki biegowe? Kto wie... jest to wielce prawdopodobne, tym bardziej prawdopodobne, że dedykacja od Natalki Tomasiak w jej książce biegowej brzmi: do zobaczenia na górskich ścieżkach.

#biegnę żeby Kanion nie musiał czyli #rodzinazwyboru zbiera kiliemetry dla Kanionka :)

Natalka ze swoją książką - Przez polskie góry - przewodnik biegacza - oraz dedykacja dla nas :)
  
W obiektywie Łukasza Buszki
Gęsi wyścigowe #PolciaIOlcia w obiektywie Marty Erwin

Piękny zbieg, idealnie wyznaczona trasa - Basia, Olcia i Polcia
ostatnie metry przed finiszem

Gęsi wyścigowe nadciągają na metę, a tam najlepsi kibice ever - #rodzinazwyboru

Ten pomysł ze skakaniem należy do Olci - dla mnie jako nielota wizja podskoku po ponad 20 km biegu była zabójcza

Radość jest wielka!

Udało się! Mój pierwszy górski bieg pokonany - dzięki Olcia!

#ciałkówbezwałków! Czyli przed Zdrojem Wojciech po odebraniu pakietów startowych, w przeddzień zawodów


25 lipca 2016

WHP 100, czyli Setka, Seta, Seteczka na Kościelcu


Stworzenie babskiego teamu do zadań specjalnych od dawna było moim wielkim marzeniem. Może trochę na przekór faktowi, iż sporty górskie od zawsze były i są zdominowane przez mężczyzn. A może po prostu dlatego, że kobiety inaczej podchodzą do tematu. Inaczej oceniają ryzyko, inaczej postrzegają rzeczywistość, mają większą wrażliwość. Z resztą w sprawie babskiego teamu do zadań specjalnych odsyłam do mojego artykułu na 8a Academy - cała prawa o kobiecej działalności w górach. Trochę z przekąsem, a na pewno z dużym dystansem opisuje ciężkie dylematy i problemy kobiet gór ;)

Jestem tą szczęściarą, że jak sobie postanowiłam tak konsekwentnie robię, w związku z czym na kolejne wspinanie w Tatrach, oraz trzeci już z rzędu letni sezon tatrzański wybieram się ze znajomą z Klubu Wysokogórskiego w Krakowie - Pauliną :) Wybór był nadzwyczaj oczywisty, jeszcze na Bajkale dogadałyśmy się, że prędzej czy później trzeba uskutecznić jakieś tatrzańskie wspiny łącząc moje powiedzmy „doświadczenie” tatrzańskie z jej siłą i techniką, której piony się nie boją. A że obie wywodzimy się ze środowiska speleo-kanioningowo-okołogórskiego byłam nadzwyczaj spokojna, że włos z głowy nam nie spadnie. 

Swoją przygodę zaczynamy jak 90% letnich eskapad na Polanie Rogoźniczańskiej, w tym sezonie przepełnionej przez odbywające się tu kursy jaskiniowe. Mnóstwo znajomych, harmider, śmiechy – a za oknem po brzydkim, ulewnym dniu powoli się przeciera i widać pierwsze gwiazdy! Cudowna noc! Udaje nam się jeszcze odwiedzić Emilkę i Zdanka, którzy mieszkają w Zako, a z którymi byliśmy również na Baikale. Chciałoby się posiedzieć dłużej, ale wizja niewyspania nazajutrz rano powoduje, że włączamy trzeźwe myślenie – przed północą musimy się położyć!

Rano… mam wrażenie, że bez względu na to, o której godzinie byśmy się nie położyły, wstawanie o 6 rano w weekend jest niehumanitarne. O 6, a i tak sobie dałyśmy pospać, bo jak się miało okazać później byłyśmy ostatnim zespołem wychodzącym „setką” na Kościelec, a przed nami w książce wyjść już dwie karty były zapełnione! Tyle zespołów, przy czym pierwsze wychodziły właśnie już koło 6 ze schroniska na Hali Gąsienicowej! To niedoszacowanie czasu miało wlec się za nami przez cały dzień, skutkując tym, że do domu docieram skrajnie wymęczona koło 3 nad ranem (z wizją pracy od 7.30 tego samego dnia).

Na pierwszą wspólną drogę wybieramy coś, co już znałam i na czym możemy przetestować się wzajemnie – pada na setkę na Zadnim Kościelcu. Drogę opisywałam już w poprzednich postach (tu i tu), więc nie ma się co nad nią rozwodzić. Tym razem dzielimy się prowadzeniem ja do fajki i Paulina od fajki. Przed wejściem w drogę okazuje się, że przed nami są jeszcze 2,5 zespołu. Następuje zatem totalne rozprężenie, zamiast mobilizacji sił i chęci! Jednak przychodzi czas i na nas, jest grubo po 12.00 a gdzie tu 4 godzinna droga i jeszcze zejście do Zako! Na pewno będzie ciekawie! 

Cała droga mija nam bez większych ekscesów – pokonujemy IV ścianki, eksponowany gzymsik i przewieszkę – czyli kluczowe miejsca drogi - raczej bez żadnych problemów, no chyba że jako problem wymienimy wyczerpanie baterii w krótkofalówce, co skutecznie utrudniło nam komunikację. Na Grani Kościelców odpuszczamy sobie jeden zjazd obchodząc go. Zyskujemy na czasie i obchodzimy czteroosobową ekipę robiącą tego dnia Grań Kościelców – nomen omen znajomych Pauliny :) Ostatnie dwa wyciągi na Kościelec to fajne, łatwe, dobrze obite wspinanie. Na szczycie meldujemy się koło 18.00. Jesteśmy my, jakiś zespół kończący drogę na zachodniej ścianie Kościelca, dwoje turystów, jeden kruk i czterosobowy zespół gdzieś za nami. Jest błogo. Nie do opisania jest radość, która towarzyszy zdjęciu kasku, zrzuceniu kilkukilogramowego sprzętu i uwolnieniu stóp od przyciasnawych butów wspinaczkowych.

W schronisku meldujemy się koło 20.00. Pierwsze swoje kroki kierujemy do książki wyjść, by oznaczyć się jako wrócone z akcji, a następnie do bufetu gdzie pałaszujemy, bo nie da się tego nazwać kulturalnym jedzeniem spore porcje obiadowe, po których dopiero odzyskujemy siły. Nic dziwnego, lampa, lekkie odwodnienie - 10 km w górę pod ścianę i 10 km spacer na dół w ciągu jednego dnia plus 5 godzin wspinania robią swoje. Była to dość syta jak na pierwszą w sezonie akcja i tradycyjnie skwitować ją można jako odwalenie kawałka dobrej, ba - doskonałej - nikomu niepotrzebnej roboty!

Koniec Setki - wchodzimy na Grań Kościelców

Czarny Staw Gąsienicowy i w tle nasz cel - Kościelec

Znów tu jestem, ale nie pytajcie mnie którą drogą się tu dostałam...

No i start! Pierwszy wyciąg za IV.

W tle nasz cel - Kościelec.
Kolejny wyciąg tuż nad eksponowanym gzymsem. 

Ostatni wyciąg na Setce.

W połowie drogi zamieniamy się prowadzeniem z Pauliną.

Jest  radość! Za naszymi plecami Granaty.


A przed nami Kasprowy Wierch, w dali Giewont a na dole jeziora Hali Gąsienicowej.

All pics by Paulina Załubska.

24 lipca 2016

Rychlebskie ścieżki - eldorado mtb

Hica jakich mało, termometr w cieniu pokazuje ponad 30 stopni, a słońce aż pali. W takich oto okolicznościach przygody zafundowaliśmy sobie wycieczkę w Czeskie Rychleby. Miejsce to ciągnęło mnie już od lat. Jest to bowiem mekka wszystkich kochających mtb - trasy zjazdowe z różną gradacją trudności, wyprofilowane zakręty, mostki, kładki, hopy - istny plac zabaw dla amatorów i pro riderów! A do tego klimat małej, rajderskiej, klimatycznej wioski, gdzie po całodniowej aktywności wszyscy spotykają się przy czeskim piwie na tutejszym campie.

Jako jedyna z grupy jestem tu pierwszy raz. Cała reszta zaprawiona już w bojach rzuca nazwami poszczególnych zjazdów dywagując czy Velryba, czy raczej Tajemny będzie lepszym celem. Słucham ich i rozumiem tyle samo, jakbym ich nie słuchała. Z racji zrównania poziomu w piątek wybieramy się wszyscy na najłatwiejszą traskę superflow. Najłatwiejszą.... najłatwiejsza jest jazda na wprost po asfalcie, a tutaj nie dość że podjazd już mnie umęczył, to poprowadzony był przez potok i kładki. Po około godzince podjazdu dotarliśmy do "bramki startowej" na superflow. Wyznaczony sigletrack charakteryzuje się tym, że jedziemy za sobą gęsiego w sporych odległościach by móc kontrolować drogę i w razie czego zahamować. W przypadku gdy doganiali nas jacyś wymiatacze pokornie schodziliśmy im z drogi, w obawie o przegarbowanie skóry na plecach ich oponami. Radocha jest nieziemska! Mimo tego, że mam hardtaila czuję, jak ten rower płynie, a zakręty, które wydają się z dala ciężkie i techniczne, dzięki odpowiedniemu wyprofilowaniu trasy połykam na raz.

Superflow składa się z kilku odcinków, totalnie od siebie różnych - są piękne lasy bukowe z szerokimi zakosami i łukami, młodnik z bardziej technicznymi i ciasnymi zjazdami, trawers nad korytem rzeczki, kładki i mostki, hopki z kamieni i czujne przejazdy między głazami. Wiem, że to co teraz piszę dla zaawansowanych jest raczej trasą rozgrzewkową i większych trudności tu nie uświadczą, aczkolwiek dla mnie jest to poziom zupełnie zadowalający! Zadowalający na tyle, że następnego dnia gdy faceci idą na trudniejszą traskę ja z Olcią ruszamy jeszcze raz na babski przejazd superflow.

W Czarnej Wodzie, wiosce będącej miejscem wypadowym na Rychlebskie Ścieżki spotykamy znów ekipę z Dąbrowy, w tym przypadku w składzie Czaki i Basta ze swoimi żonami i znajomym. Znów czas upływa w miłej atmosferze, a piwo smakuje jakby lepiej :)


oznakowanie drogi dojazdowej - nie sposób się pogubić!

Łolcia na zjeździe

Wojtas na winklu


mapa stąd

19 lipca 2016

Enduro MTB Series i dziwne przypadki pojawiania się w domu rowerów

Właściwie jak to się zaczęło... nie pamiętam. Czy ja coś słyszałam wcześniej o szalonym pomyśle Wojtka w starcie w wyścigu Enduro MTB i to jeszcze OS wcześniej? No nie... aż tu pewnego dnia w domu pojawia się kolejny, siódmy członek rodziny - on - full. Ale po kolei...

Rok temu kupiliśmy sobie rowery, jako że oboje z utęsknieniem czekaliśmy na tę chwilę, wsiadając na nie - przepadliśmy bez kretesu. Rower po pracy, na weekend, w góry, na niziny - wszędzie. Nie była dla mnie wielkim zaskoczeniem również szosa, która pewnego dnia zagościła u nas w domu. Przytargał ją dumny z siebie, uśmiechnięty od ucha do ucha Wojtek z okazji swoich urodzin. Oooook... ale kiedy w domu pojawił się kolejny rower, a przestrzeń do życia kurczyła się kosztem parkingu rowerowego, a zapach opon rowerowych przypominał zakład wulkanizatorski z przerażeniem odkryłam, że ta pasja wymyka się spod  kontroli! Na szczęście full okazał się tylko gościem na czas zawodów Enduro MTB Series. I choć Wojtek opowiadał mi kilkukrotnie jak się to zaczęło dalej tego nie ogarniam - historia jest mglista i wynika z niej, że te karkołomne zawody w stylu "z górki na pazurki' po głazach wielkości telewizorów stały się absolutną koniecznością! Podobnie jak uczestnictwo w nich nierozerwalnego teamu, jednego organizmu - Grzesiok-Kupicha-Gołąb. 

Zostałam tak omotana koniecznością ich startu, że pytanie: ale dlaczego ja nie startuję? - zrodziło się w mojej głowie dopiero w przededniu zawodów. O samych trasach nie mam się co wypowiadać - dla mnie absolutny hardcore, z lataniem przez kierę gwarantowanym. Trasa wyznaczona "na skuśkę" przez las, po terenie na którym zwykły śmiertelnik i bez roweru połamałby sobie nogi. Wiem, że mówię jak laik, ale uwierzcie - każdy zjazd dla mnie w górach to wielki stres, po prostu nie nadaję się do takich hardcorów. Jak okazuje się na starcie zjawiają się również Pestuś, Basta i Poli. Gdy zatem oni wyruszają stoczyć bój, my dziewczyny konstytuujemy się w komitet spacerowy i  dopingujący w jednym. Z Moniką i  Eweliną oraz maleństwem w wózku ruszamy tropem wspomnień do wodospadu Podgórnej. Wspomnień, bowiem 15 lat temu przyjechaliśmy do Przesieki jako banda rozkrzyczanych dzieciaków na pierwsze swoje wolne od rodziców wakacje, gdzie dokleiliśmy się do kwaterki obozu harcerskiego i przeżywaliśmy historie życia, do dziś wspominane przez nas ze śmiechem i kiwaniem głowy.

Gdy wieczorem już wszystkim udało się wrócić cało i zdrowo, choć obolało z zawodów zaczęła się impreza podsumowująca zawody z efektownymi przejazdami przez ruszającą się kładkę biegnącą przez całą szerokość oczka wodnego. Na tę okoliczność przyjechał do nas Hercunio z dzieciakami, więc zrobiło się naprawdę miło i rodzinnie. I tak siedzieliśmy jeszcze do późna w nocy, bujając na ogrodowej huśtawce i zajadając pizzą.

Podsumowując zabawa przednia, zawody jak dla mnie mega extremalne, sprzęt za miliony i uśmiechnięte twarze zawodników – bezcenne. A my poznaliśmy nowych mega ciekawych i inspirujących ludzi, którzy otrzymali od nas łatkę Kelly Family, a z którymi współpraca jak się później okaże ma się dopiero zacząć.

Bunnyhopów chłopcy uczą się w przeddzień zawodów - lepiej późno niż wcale ;)
Jako, że trasa miała charakter OS zawodnicy z jej przebiegiem zapoznali się dopiero na starcie.
Mały upgrade numeru startowego
  
Przed startem humory dopisują, podobnie z resztą jak i po :)

Los Celebritos w wydaniu Piotrek Kupicha, Jasiu Gołąb i Wojtek Grzesiok - no i ja:)
Brama startowa
...i to co lubimy najbardziej...
woda, błoto, pot, krew i łzy :)
błoto, błoto i jeszcze więcej błota
ładne kolory i fajna perspektywa
Wojtas w akcji
oraz Jasiu w akcji
upaprani i szczęśliwi - jak dzieci :)
Najbardziej extremalny przejazd zawodów...
 
... na małym dziecięcym rowerku.

Wszystkie zdjęcia z profilu Enduro MTB na fb :)

18 lipca 2016

Przystanek Woodstock i Himalayan Camp

Kiedy miałam naście lat, przechodziłam okres buntu, noszenia ciężkich glanów do lekkich, letnich sukienek, stawiania włosów na cukro-białko, a na ramieniu noszenia gitary, choć gdy ktoś zabrał mi akordy nie byłam wstanie zagrać nic poza Whisky Dżemu - wyjazd na Woodstock był dla mnie marzeniem. Z wypiekami słuchałam opowieści znajomych z festiwalu! Ba! Dostałam nawet kartkę, a później zdjęcia w liście - bo maile dopiero raczkowały, a o fejsie i natychmiastowym przepływie danych mało kto śmiał myśleć. Zatem było to... dawno temu.

Kiedy byłam starsza i moje wyjazdy ograniczały się do zawiadamiania rodziców o planowanej podróży, bądź ich pozdrowienia już z trasy, a nieraz nawet powiadomienia tuż po powrocie, że gdzieś się było - już nie ciągnęło mnie na Woodstock. Dwa ostatnie wyjazdy, choć miałam szansę zabrać się z cudowną ekipą, przegrywały jednak w przedbiegach z opcją wspinania w Tatrach. W tym roku postanowiłam, że będzie inaczej!

Powodów by jechać było kilka. Ot, zwykła, czysta ludzka ciekawość - jak to jest, jak wygląda największy festiwal muzyczny w Polsce! Jak to jest zobaczyć taki tłum, poobserwować tych ludzi. Dołożyć swoje dwie ręce i minimalną cegiełkę w organizację tego ogromnego przedsięwzięcia. Jednym zdaniem: poczuć to i być częścią tego!

Na Woodstocku pomagamy przy organizacji zajęć przeróżnych w ramach Himalayan Campu na Wzgórzu Akademii Sztuk Przepięknych. Jest to rewelacyjna inicjatywa Polish Outdoor Group, organizatorów wintercampu, czyli zimowego biwaku, w którym jestem zakochana od pierwszego pobytu! W naszej zamkniętej enklawie jest wszystko, co pozwala "spokojnie egzystować" w kilkuset tysięcznym tłumie - jest wygrodzone pole namiotowe tylko dla nas, osobne sanitariaty, kuchnia, prąd, slackline'y, pumptrack, zadaszone namioty, ścianka wspinaczkowa i last but not least - ekipa indywiduów, ludzi z pasją, znawców swych tematów, ludzi inspirujących i pozytywnie zakręconych. Jest tak, że właściwie Woodstock mógłby nie istnieć - ale istnieje. I huczy, i dudni, i grzmi...

...O poranku, w środku nocy (choć mam wrażenie, że takie pojęcie tu nie istnieje), za dnia - muzyka z namiotu ASP, muzyka z naszego nagłośnienia i ze sceny głównej. Na dodatek głosy - wszędzie głosy - chodzą i gadają (hitem jest wykrzykiwane z częstotliwością co 10 minut pomiędzy 3 w nocy a 5 nad ranem - bananaaaaaa - co autor miał na myśli nie mam pojęcia). Pajdzia, stały bywalec wielu festiwalów, organizator, techniczny i człowiek orkiestra oprowadzając nas po ogromnych przestrzeniach festiwalowych, mówi, że festiwal to masy ludzi, którzy idą nie wiadomo skąd i dokąd. Ale chodzą, przemieszczają się, płyną. I faktycznie - stajemy na chwilę na wzniesieniu skąd rozpościera się widok na główną scenę i pole namiotowe i obserwujemy ład w nieładzie poruszających się kolorowych fal. Na dodatek pole namiotowe, które zaczyna i kończy się na horyzoncie ze względu na opady deszczu (błoto po kostki) oraz bezgraniczną pomysłowość mieszkańców we wznoszeniu konstrukcji dziwnych, by tylko przed tym deszczem się uchronić przypomina obóz uchodźców w Calais, co w tym przypadku ma swój bezapelacyjny urok!

Muzyka nigdy nie była moją mocną stroną. Na wszystkie koncerty, na kilku scenach przez trzy dni na palcach jednej ręki policzyć mogę ilu wykonawców znam. Wiem, wiem, jestem ignorantem muzycznym - przyznaję się bez bicia. Ponadto mam agorafobię - boję się tłumu, spinam w sobie i zaczynam dusić, gdy wkoło zagęszczenie jest większe niż 4 osoby na metr kwadratowy - wpadam w panikę. Zazwyczaj stronię od koncertów, a akcje promocyjne w stylu - rzucili crocksy do lidla i kto pierwszy ten lepszy - nawet oglądane na monitorze wywołują u mnie duszności. Idealne warunki zatem by wybrać się na festiwal, nie?

Jednak wszystko jest dla ludzi. Nie wchodziłam w pogo pod sceną, nie biegłam w tłum. Jedyny koncert na jakim jako-tako byliśmy, oglądaliśmy z backstage'u, co muszę przyznać też było niezapomnianym wrażeniem. Podobnie jak niezapomnianym wrażeniem jest oglądanie tego płynącego tłumu - kolorowych ludzi, uśmiechniętych, pozytywnie nastawionych, poprzebieranych, manifestujących swoje ja, swoją indywidualność i niepowtarzalność. W dobie cherlawych metro-nastolatków ubieranych przez wielkie koncerny odzieżowe na jedną modłę, aż miło popatrzeć na tę różnorodność - co z resztą sami możecie zobaczyć na zdjęciach zrobionych przez Jasia i Artura. 

Podsumowując? To trzeba przeżyć! Choć raz w życiu! Przeżyć by móc się wypowiadać w temacie. By móc powiedzieć, że muzyka łączy pokolenia, że była to już 22 edycja festiwalu i przyjechał nań zarówno młody narybek jak i starzy "wyjadacze", którzy pamiętają ich pierwszy festiwal w 1995 roku. By stwierdzić, że panująca tu atmosfera jest wyjątkowa, ludzie uśmiechają się do siebie, są życzliwi, pomocni. Że idąc sama czuję się tu bezpiecznie, mimo tylu różnych ludzi! Że organizatorzy, patrole stają na głowie by było bezpiecznie i by zapewnić wszelkie możliwe dogodności festiwalowiczom. Tym bardziej boli po przyjeździe czytanie w sieci tych smutnych słów i wylewania żalów, osób które swoje pojęcie o Woodstocku kreują na bazie przekazów medialnych i chorych ideologii. Wielka Orkiestro Świątecznej Pomocy - odwalacie kawał doskonałej roboty i róbcie to do końca świata - i o jeden dzień dłużej!