morocco - المغرب


Maroko
- na styku kultur

17 IV – 09 V 2007




       


…Wyruszamy, a czeka na nas świat!”




Epilog


Maroko - kraj tak wielkich odmienności kulturowych. Położony zaledwie kilkadziesiąt kilometrów od zachodnich cywilizacji Europy a jakże od nich odmienny. 


Dlaczego Maroko? Bo wracając niegdyś z Afryki Środkowej i przelatując nad linia, gdzie piaski Czarnego Lądu łączyły się z Morzem Śródziemnym, pomyślałam sobie, ze za niedługo tu wrócę. Afryka pochłania całym swoim pięknem, kulturą, przyrodą... Sprawia, że zauroczeni pragniemy wrócić - jeden raz, drugi, trzeci - kolejny. 

Przyjaciele - dzięki Wam i z Wami udało nam się stworzyć plan naszej wyprawy. Mam nadzieje że wszyscy razem i każdy z osobna dopnie swego celu, zabierze, zachowa w swej pamięci to po co tu przyjechał. 
Badania naukowe - "Maroko-turystyka na styku kultur" to projekt Geograficzno - Krajoznawczego Koła Naukowego AWF im. E. Piaseckiego w Poznaniu, w który się zaangażowaliśmy by uczynić naszą podróż czymś więcej niż tylko zwiedzaniem miast i wspinaniem się na najwyższy szczyt Afryki Północnej. By coś z niego zostało również dla "potomnych".


Jednym zdaniem... "wyruszamy a czeka na nas świat!




Wspomnienia z Granady


Hiszpania tuż za rozsuwanymi drzwiami lotniska przywitała nas niesamowitymi zapachami wydzielanymi przez tutejsza roślinność. Za sprawą kwitnących drzew pomarańczy przenieśliśmy się w bajkową krainę, którą odbieraliśmy wszystkimi naszymi zmysłami. Wieczorową porą wylądowaliśmy w Maladze. Była może godzina 21, kiedy słońce chyliło się z wolna ku zachodowi a powietrze powoli nabierało rześkości. A my szliśmy wzdłuż ulicy uginając się pod ciężarem wielkich plecaków w poszukiwaniu noclegu. Znaleźliśmy go na niesamowitej łące, pełnej kwiatów, gdzie rozbiliśmy nasz namiot. 


Niesamowite...Pomyśleć, że jeszcze kilka godzin temu byliśmy w domu, kilka dni temu podróż była dla nas tak daleka, że aż nierealna. I znów czuję, siedząc ciemną nocą przed namiotem i wpatrując się w rozgwieżdżone niebo, ze jest to początek czegoś nowego, czegoś niepowtarzalnego... 



Poruszanie się autostopem w Hiszpanii okazuje się ciężką sprawą - a jako, że nagli nas czas postanawiamy poruszać się po Andaluzji autobusami - co okazuje się szybszym ale na pewno nie tanim środkiem transportu. 



...Gdybym miała powiedzieć jakie miasto na ziemi jest dla mnie najpiękniejsze zapewne odpowiedziałabym - stare część miasta Zanzibar bądź Riomaggiore we Włoszech. Ale teraz bez wahania mogę powiedzieć, że jest to Granada. Wyobraźcie sobie bowiem miasto położone pośród falistych wzgórz i wysokich gór Sierra Nevada, których wierzchołki nadal pokryte są śniegiem a w dolinach, w mieście temperatura juz od dawna wskazuje typowo letnie amplitudy. Gdzie drzewa uginają się pod naporem pomarańczy. W końcu gdzie architektura w ogromnej części poddana jest przemożnym wpływom Arabskim z XII i późniejszych wieków. Nad miastem góruje przeolbrzymia, broniąca się do ostatnich sił do 1492 roku, warowna twierdza Alhambra. Po której to ostały się doskonale zachowane budowle, pałace, bazyliki oraz mury obronne. Zwiedzając twierdzę odnosi się wrażenie jakby czas zatrzymał się w miejscu... Strojne posadzki pałaców, arabeski i inne charakterystyczne arabskie zdobienia uderzają i zaskakują kolorami.                         
Cały widok, czyli Alhambrę a w tle ośnieżone szczyty masywu Nevady (swoją drogą widok przypomina mi panoramę Lhasy z górującymi nad nią Himalajami), można podziwiać z tarasów widokowych z pobliskiego wzgórza. Pod warunkiem jednak, że dotrze się tam przez nieskończoną ilość wąskich, niewymiarowych uliczek raz po raz pnących się w górę i opadających z niej.

Alhambra – w tle góry Sierra Nevada


Na dodatek w całym mieście panuje niepowtarzalny klimat stworzony przez tutejszych artystów, muzyków, żonglerów - generalnie młodych ludzi, którzy swoimi pomysłami i ekspansją wypełniają szczelnie to miasto. I tym samym włócząc się po uliczkach starej części miasta można usłyszeć tu i ówdzie dochodzące dźwięki typowych hiszpańskich gitar, mandolin, śpiewy, bębny. Ze względu na sprzyjający klimat miasto upodobali sobie Hipisi, którzy zamieszkują w komunach opuszczone domy bądź, co też się zdarza, okoliczne jaskinie. 


Hiszpania - flamenco, corrida de torros i tak charakterystyczny dla południowej części Tapas - czyli wieczorne spotkania ze znajomymi przy piwie, do którego dodawane są jakieś przekąski. Pytanie teraz - czy idziemy żeby się napić i coś zjeść przy okazji, czy może by coś zjeść a przy okazji się napić :)


To pokrótce wrażenia z pierwszych dni pobytu w Hiszpanii... dziś ruszamy na południe do Algeciras skąd płyniemy już na Czarny Ląd. 


W tym miejscu należy się jeszcze kilka ciepłych słów dla Mydła Powidła za to, ze przecierpiała 3 dni z nami! Ale za to Młoda - widoku z okna na te góry Ci nigdy nie wybaczę... Dla Tomaja, że zaopiekował się męską częścią wyprawy :) 
Dla JJ i Grzegorza - mam nadzieje, że mnie jednak nie przehandlujecie za wielbłądy!




Dzień 3 Żegnajcie nam dziś hiszpańskie dziewczyny


Rano pobudka - trochę się przedłużyła - a to z powodu zamkniętych okiennic w oknach. Tym samym zaspało nam się troszkę i do Algeciras musieliśmy jechać kolejnym autobusem. Z ciężkim sercem opuszczaliśmy Granadę, tym bardziej ze od rana świeciło słońce odsłaniając widok gór. 
Podróż w autobusie upłynęła nam głównie na rekompensowaniu niedoboru snu.


Do Algeciras, skąd mieliśmy udać się na przeprawę promową, dojechaliśmy po południu. W porcie spotkaliśmy resztę ekipy - Medzika, Tomaja i Tadzia. 



Port w głównej mierze opanowany jest przez pracujących tutaj Arabów - rzekomo poliglotów - a owszem - bilet kupowaliśmy używając do pertraktacji trzech różnych języków, bo żaden z nich nie znał ani jednego do końca w stopniu wystarczająco komunikatywnym. Po około godzinie męczarni, gdzie cena biletów zmieniała się nie wiedzieć czemu kilkakrotnie, udało nam się wytargować jednak bardzo korzystną cenę ( 34 euro w dwie strony z powrotem open – czyli każdej możliwej chwili w ciągu najbliższego roku). Rewelacją było też wystawienie biletów na Warsaw Wiśniewski i Warsaw Dzierżak - Pani sprzedająca bilety spisała dane z ich wizy do USA nie patrząc, że przepisuje nazwę miasta zamiast imienia. 



Wchodząc na prom czułam się zupełnie jak rok temu w Dar Es Salaam, co więcej mieliśmy nawet te same miejsca. Odpływając pomachaliśmy w stronę wysokich skał Gibraltaru górujących nad miastem i wysoko wznoszących się ponad powierzchnie morza. Wiał straszny wiatr, niebo zachmurzone zdawało się zaraz wyrzucić z siebie tony wody jakie gromadzi w swych chmurach ale wyskakujące ponad wodę i płynące równolegle do naszego promu delfiny zwiastowały starym marynarskim przesądem że wszystko będzie dobrze. 



Do Ceuty, enklawy Hiszpańskiej na Czarnym Lądzie, dotarliśmy wieczorem. To właśnie tutaj jest najtańsze paliwo w całej Afryce Północnej, toteż co chwile mijają nas samochody terenowe załadowane na dachu, wewnątrz i gdzie tylko można kanistrami z benzyna. Kierując się w stronę przejścia widzimy Marokańczyków pchających na wózkach z Hiszpanii do swojego kraju lodówki, stary sprzęt AGD a nawet polowe samochodu! 



Na przejściu granicznym dopełniamy formalności, wypełniamy bezpłatne formularze, które wcześniej usilnie próbowano nam sprzedać. Za granica zmieniamy czas... o dwie godziny do tylu. Rozmieniamy także pieniążki na tutejszą walutę, jaka jest dirham. Za poleceniem pana celnika ruszamy na postój gran taxis by jeszcze dziś dojechać do Tetuanu lub Szewszewanu. 



Na parkingu toczymy zażarte dysputy z kierowcami - który bardziej zjedzie z ceny - oni do nas: crazy, tonto! My na nich po polsku oni na nas po arabsku - zabawna scenka rodzajowa. Ale dopięliśmy swego - z 20 euro per person jako super promocja zjechaliśmy do 10. Koniec końców i tak przepłacając moim zdaniem.



Gran Taxis - mieszczą jednorazowo 7 osób - plus wielkie plecaki - i wszystko było by dobrze, gdyby nie fakt ze jest to zwykły mercedes, na dodatek rozlatujący się a nie żaden transporter – bo takie wyobrażenie miało kilka osób... Tak wiec najpierw logicznie - plecaki do bagażnika, a co się nie zmieści ładujemy na dach. Do tylu 4 do przodu 2 plus kierowca. Ojojoj - bardzo miły jegomość - najpierw załatwia swoje sprawy a podrzucenie nas to tylko zajęcie dodatkowe, ot tak przy okazji...



Zatem przed podróżą zwiedziliśmy jeszcze trochę miasta - widzieliśmy Muzułmanów idących do meczetu na wieczorne modły w bardzo wymyślnych ubrankach - hmmm wyglądali jak chodzące kondomy.


Długiej drodze do Szewszewanu towarzyszyły dźwięki porodu krowy - czyli ichniejszej muzyki która na dłuższą metę strasznie męczy ucho. 


Późną nocą w strugach deszczu docieramy do schroniska młodzieżowego, gdzie za nocleg płacimy 25 dirhamów po czekaniu 20 minut na pana, który docierał do nas z pobliskiej dyskoteki. 



Zasypiamy zmęczeni ale szczęśliwi...




Dzień 4 Niebieskie miasto, niebieski deszcz


Budzi nas krzyk jakiegoś egzotycznego ptaka za oknem - jak się okazało zwyczajny indyk władający egzotycznym językiem. Plecy całe obolałe za sprawą nienaturalnie miękkiego materaca na którym spało się jak na hamaku. 


Wyglądamy przez okno a tam góra, góra i niekończąca się góra... więc tak wygląda masyw Rifu? Pogoda nas nie przekonuje, gdzie niegdzie przejaśnienia i ogromne tumany mgły podrywające się z rozgrzanej słońcem drogi ku niebu. 



Po śniadaniu JJ używa swojego niezwykłego talentu władania językiem niemieckim i załatwia nam stopa do centrum miasta. Tym samym chwile później jedziemy w wielkim camperze ze starszym małżeństwem, które podróżuje juz po Maroku od stycznia... takim to fajnie, co? 



Pierwsze co robimy po dotarciu do miasta to szturm na sklep zobaczyć co i za ile można tu kupić. I tak się składa, że lądujemy w kafejce, gdzie serwują pyszne wypieki. Palce lizać... Żegnamy się z Trójką naszych, którzy jadą do Fezu a sami kierujemy się w stronę medyny. 



Szewszawan znany jest głównie w jego niepowtarzalnego koloru - niebieskiego - którym pomalowane są budynki, dachy, chodniki - a także wspaniale uzupełniającego go białego. Ponad miastem natomiast wznoszą się zalegające w chmurach szczyty Rifu. I jaka miła sprawa - na parkingu przed medyną widzimy zaparkowany autobus logostouru – biura podróży, w którym odbywałam swoje praktyki. 
Do Mediny wchodzimy pełni podziwu dla tego miejsca - i podziw ten zostaje juz do końca. Przez kilka godzin krążymy w górę, w dół, prawo, lewo - od jednego muru do drugiego przez niektóre uliczki przechodząc po trzeci raz. W labiryntach starego miasta można na prawdę się pogubić, nawet jak już się wie gdzie iść - jeden krok nie w tą stronę i znów jesteśmy zgubieni.


Wykończeni wędrówką siadamy w orientalnej kafejce na herbatce. Herbatka to kolejny znak rozpoznawczy Maroka - hmmm najkrócej można ją opisać jako zawiesinę cukrową w której zanurzone są liście mięty - dobry to napój lecz bardzo, ale to bardzo słodki... Zaparzaniu herbaty w Maroku poświęca się wiele czasu i wiele uwagi. Napój jest przelewany z najwyższą ostrożnością z jednego do drugiego czajniczka, tak by wytworzyła się piana. Jest to znak, że herbata nadaje się już do konsumpcji. O parzeniu herbaty na sposób marokański pisze się nawet książki, grubości naszej polskiej epopei. Jednak należy przyznać, że miło sobie posiedzieć przy jednej z najbardziej ruchliwych uliczek mediny obserwując życie jej mieszkańców i sączyć ciepły napój kiedy jest się zmarzniętym do szpiku kości. Kolejnym znakiem charakterystycznym są dilerzy haszu którzy za każdym razem podbijają do bogu ducha winnego JJ’a - naszego Alemana palącego nałogowo kif!




A teraz... już wieczór a my walczymy z arabską klawiaturą zalaną kilkakrotnie lepką herbatką (berberyjskim whisky) i tym, żeby się do niej nie przykleić.




Dzień 5 Piknik w górach Rif i groźne psy Berberów


Ranek w Szewszawanie - ambitnie nastawiliśmy zegarki na godzinę wcześnie poranną - w końcu już czas przyzwyczaić się do zmiany czasu. Po lekkim śniadanku postanowione jest, że ruszamy w góry, które stromymi ścianami wydaja się opadać tuż pod mury naszego schroniska. Cel - jeden z wierzchołków majestatycznie górujących nad miastem. Nota bene Swewszawan w wolnym tłumaczeniu to dwa szczyty. 


Tu i owdzie mgły, masy mlecznego powietrza przewalają się przed nami to zasłaniając to odsłaniając ścieżkę... Pniemy się w gore - krajobraz przypomina po części las równikowy który następnie ustępuje takim powiedzmy naszym Tatrom Zachodnim. Wiele jaskiń, grot poukrywanych w skalach wapiennych, owce i kozy migrujące po stokach zapędzane prze wychudzone psy Berberów. Niepowtarzalny klimat. Co krok przysiadamy na skale coraz wyżej i wyżej by obserwować gonitwę chmur w dole, góry w koło i położone u stóp masywu i mieniące się wszystkimi odcieniami niebieskości miasto. Klimat wpędza nas w kontemplacje jak to zawsze bywa w górach, która zostaje gwałtownie przerwana... sfora psów która gotowa się była na nas rzucić kiedy przechodziliśmy przez stado owiec.

Oznaczenia szlaku w górach Rif


Do schroniska przychodzimy zaraz po południu. Słońce w zenicie nie daje nam żyć, jest strasznie mocne - zdaje się ze zaczyna się Afrykańskie piekło. Na pobliskim polu campingowym bez rezultatu próbujemy złapać okazje do Meknesu. Jak diabeł wody święconej boimy się tutejszych autobusów...zaraz dowiecie się dlaczego! Niestety nasza okazja wyjeżdża, kiedy my w najlepsze rozmawiamy z Francuzka - ps. chyba pierwszy raz w życiu rozmawialiśmy płynnie z francuzem po angielsku. 


Bieg...na autobus - po drodze spotykamy część naszej ekipy - Weronka ze swoim lachon-składem - pozdrawiamy! I dalszy bieg - juz sprint. Okazało się jednak ze na darmo bo autobus już odjechał a następny mamy za godzinę. W sumie to dobrze - poopalaliśmy się, posłuchaliśmy rozpaczliwego wycia osła przypominającego po części ich muzykę, poczytaliśmy przewodniki -mamy pascala - sucks - i lonely planet - koniec końców jeden drugi uzupełnia, co i tak nie zmienia faktu, że o wielu rzeczach dowiadujemy się na miejscu! 


Przyjeżdża...dyliżans...może lepiej żeby nie przyjeżdżał... Za bilet zapłaciliśmy 45 dh - za wrzucenie bagażu na dach chcieli nam policzyć kolejne 20 - pod groźbą wyrzucenia nas z pojazdu wraz z manatkami jeśli nie zapłacimy. Stargowaliśmy do 10 plując sobie później w brodę, że następnym razem sami będziemy biegać po dachu i nie będziemy opłacać żadnych ukrytych kosztów! Ale najlepsze czekało nas w środku. 



UWAGA!!! TEKST KTORY ZARAZ PRZECZYTACIE NIE NADAJE SIE DLA OSOB DOPIERO CO PO POSILKU LUB Z JEGO TRAKCIE... 



temperatura na zewnątrz wysoka, w autokarze jeszcze wyższa. Szczelnie pozamykane okna nie pozwalają uciec z wewnątrz słodkiemu, mdłemu odorowi wymiocin podróżujących. Smród nie do zniesienia powodujący, że wszystko się podnosi. Na dodatek brud, śmieci, lepiąca się nie wiadomo od czego podłoga... po pierwszej godzinie wyjęłam nos zza koszuli, po drugiej oparłam się o siedzenie plecami wierząc, że Się do niego nie przykleję, po trzeciej spałam trzymając głowę na oparciu...do teraz czujemy ten zapach w powietrzu... 



Ale nie było aż tak źle - Jędras na cukierka nimm2 wyrwał śliczna blondynę - szkoda że miała ze 4 lata. Jeszcze tylko postój na jakiś obiad w mieście, gdzie co dziesiąty mężczyzna trzymał albo ściskał co jedenastego...ehhh i po wielogodzinnej męczarni Meknes. Grześ i JJ za wcześniejszą obietnicą wskoczyli na dach za co zostali zlinczowani - jako ze odbierają prace miejscowym cwaniaczka - ale rach ciach, odnaleźli się w gmatwaninie sznurków i bagaże znowu były z nami. 



Niestety nasz host nie mógł nas ugościć więc musieliśmy szukać innego noclegu. Udało nam się znaleźć przyzwoity hotel w orientalnym stylu tuz u bram medyny. Zaraz udamy się na zasłużony nocleg.



dobranoc zatem! 
akajaum arbi!



Dzień 6 Crazy Gran Taxi na koniec świata

Rano obudziliśmy się na wielkim łożu King Size - jedyne które znajdowało się w naszym szpitalnie wyglądającym pokoiku. Śniadanko - czyli pyszny chleb zwany Hobz z przechodzącymi już do tradycji salchichas de leche, które jemy od wyjazdu z Hiszpanii non stop. 


Dziś w planie zwiedzanie Volubilis - jednak po drodze ruszamy jeszcze na zwiedzanie Meknes wraz z jego pałacami królewskimi. Zwiedzanie kończy się tak, że podążamy kilkaset metrów wzdłuż wysokich warownych murów doskonale otoczonych przez uzbrojonych po zęby mundurowych. Spacer w spiekocie południowego słońca kończy wielka uczta truskawkowa - kilogram tych wielkich soczystych owoców w mig ląduje w naszych żołądkach. 



Do Volubilis ruszamy kolo południa i od razu zaprzyjaźniamy się z para Francuzów z którymi dzielimy przygody podróży tego dnia. Volubilis to przepięknie usytuowane pośród gajów oliwnych pozostałości Rzymian. Wpisane na światową listę UNESCO - choć tak naprawdę ich stan zachowania a przede wszystkim infrastruktura turystyczna mogą umniejszać randze tego miejsca. Spędzamy bardzo leniwy dzień chodząc to tu to tam z przewodnikiem w ręku i sami sobie będąc przewodnikami. Przy okazji zjadamy wszystkie soczyste pomarańcze których JJ kupił bardzo dużo za w ogóle śmieszną cenę. 
Co robi na nas największe wrażenie to gniazda bocianie usytuowane na kapitelach kolumn; przepiękne mozaiki, a także pewne dziwne rzeźby falliczne, z którymi bardzo chętnie fotografuje się JJ.
 
Postój Gran Taxis

Bocianie gniazda na wolno stojących kolumnach Vollubilis


Po południu próbujemy złapać stopa by dostać się z powrotem do Meknes- jednakże jak to ostatnio często bywa - i to nam nie idzie. Spotykamy za to nadzwyczaj miłego - bo ma interes - jegomościa, który kolekcjonuje monety - jednak na nic się zdały kopiejki które mu chcieliśmy dać, bo jego zainteresowania są wąsko ograniczone jedynie do monet euro.


Generalnie - Maroko jest pełne naciągaczy; każdy jest nagle wielkim przyjacielem i każdy coś od Ciebie chce. Ceny w większości nie są ustalone a targowanie polega na półgodzinnym pokazywaniu sobie wzajemnej ignorancji i obracaniu się na pięcie w akcie ostentacyjnego odejścia. Sprawa może wydawać się fajna dla turystów, którzy targują się w ten sposób na suku handlowym ale nie dla nas, którzy nawet za kafejkę internetowa czy chleb musimy odstawiać kilka razy na dzień takie sceny... 

Mozaiki zdobiące miasta marokańskie
  

Ale powróćmy do tematu...jest naciągacz który łaskawie zatrzymuje nam gran taxis, co równie dobrze mogliśmy zrobić my - i jest nas 6 plus kierowca - czyli samochód wypchany do granic możliwości; gdzie przednie drzwi na których się opieram nie do końca się domykają... ichniejsza muzyka i prędkości które można wyciągnąć tak rozsypującym się pojazdem są zaskakujące. W czasie o połowę krótszym niż autobus docieramy do Meknes. 


Długi spacer podczas którego docieramy do mc’Donalda, gdzie szał robi McArabia, a następnie uliczki medyny. Szczęście czy nieszczęście trafiamy na targ - wow a tu się dzieje - można kupić wszystko, dosłownie wszystko!!! Od owoców, ubrań, dywanów, produktów importowanych z Europy, po żywe kury, które na twoich oczach są zabijane, po móżdżki lezące na stolikach na które czają się dzikie i rozpuszczone koty. Pełno ludzi, zgiełk, zamieszanie - to smród to przyjemny zapach, to głosy targujących, to głośna muzyka arabska z efektami świetlnymi - kicz i tandeta vs ekskluzywne produkty. Zdaje się, że jest to tylko możliwe na marokańskim suku... 



Wychodzimy pełni wrażeń, a zarazem niechęci do tego miejsca ale przede wszystkim głodni - bo mimo wszelkich starań nie udaje nam się znaleźć ich narodowego dania jakim jest kuskus. 



Szybki przepak w hotelu i wsiadamy do wiejskiej strzały, gdzie znów jakiś naciągacz chciał od nas horrendalne sumy za nie wiadomo co... Jednak się nie daliśmy nauczeni poprzednimi przypadkami. Nocą juz docieramy do Fezu - czekamy na hosta który się nie zjawia - wielkie dzięki dla niego - i przemieszczamy się w stronę medyny. W kafejce próbujemy dzwonić do innego, jednakże tracimy tylko na tym wiele kasy by dowiedzieć się, że on gorąco nam poleca hotel swojego przyjaciela. Hmm jest takie ładne określenie w naszym języku - ręka, rękę myje... 
Źli idziemy szukać jakiegoś hotelu - udało się za 50 dh - jest to stosunkowo dużo ale i tak cena finalna jest rezultatem długich pertraktacji. W innych miejscach stawka wyniosła 300. Nie będę opisywać, że w poszukiwaniach pomagała nam cała gromada tubylców, która następnie chciała od nas pieniądze za usługi lub prowadziła do hoteli w których pracowała... Cały ten eksces spowodował, że poziom agresywności wzrósł do maksimum. 



Po północy kładziemy się w końcu spać...miasto zamiera - tylko wygłodniałe koty buszują po resztkach jedzenia i śmieciach rozrzuconych na ulicy...



Dzień 7 Kolory Maroka

Rano budzimy się w hotelu o który tak długo się targowaliśmy. Kąpiel pod zimna woda - pozwala zaoszczędzić troszkę dirhamów ponieważ za ciepłą naliczają sobie dodatkowe pieniążki. Czekając aż JJ z Grześkiem się spakują idę podziwiając panoramę miasta z dachu. Jest przepiękna - miasto położone jest między górami i na łagodnych stokach rozpościerają się zabudowania z jasnej, prawie żółtej cegły. Ponad niskie zabudowania wznoszą się kolorowe, bogato zdobione minarety. Wszystko o tej porze dnia oblewa słońce, a lekki wiaterek przynosi ukojenie w ten gorący dzień. 


Pod jedną z głównych bram spotykamy się z resztą ekipy - Weronka Lachon Skład, czyli cztery bardzo odważne dziewczęta podróżujące po tym barbarzyńskim kraju same. Ale z powodu problemów z naszymi bagażami i ogólnym nie zorientowaniem gdzie i kiedy postanawiamy jeszcze przed zwiedzaniem wstąpić na dworzec autobusowy i wykupić bilety do oddalonego o 14 godzin drogi Quarzazate. Udaje nam się dostać miejsca na transport nocny wyruszający w drogę o 21 także na spokojne możemy teraz oddać się zwiedzaniu tego niesamowitego miasta.

Brama do mediny w Fezie


Medina otoczona jest ze wszystkich stron warownymi murami ponad którymi tu i owdzie wystają większe budowle - a to jakaś kopula a to minaret... Wszystko zdobione niesamowicie kolorową mozaiką. Nasza trasa wiedzie przez wąskie uliczki mediny w których na prawdę łatwo o zgubienie drogi. Na szczęście kierunek wyznaczają nam souki oraz drogowskazy postawione tu z myślą o turystach. A na soukach - do kupienia cały wózek ślimaków, wonne przyprawy z których słynie Maroko, haszysz, wyroby skórzane i wiele, wiele innych. Jest nawet specjalny souk na którego stoiskach można sobie zrobić piękne tatuaże z henny. 


Udaje nam się zobaczyć wiele meczetow, które wkomponowane są w zabudowę starego miasta a nawet do jednego wchodzimy, który jest również szkołą koraniczną. Ale to co nas najbardziej w Fezie zainspirowało jeszcze przed przybyciem do tego miasta to słynne garbiarnie i farbiarnie... 


Jeden z wielu minaretów górujących nad panoramą miasta

Miejsca gdzie garbuje się skórę, nasącza ją w celu zmiękczenia w odchodach - zazwyczaj ptasich – czyści, a następnie farbuje. Aby zobaczyć ten proces udajemy się za przewodnikiem -naciągaczem - pomiędzy wąskimi, ciasnymi i niskimi uliczkami, jeden zakręt, drugi, trzeci...ciemno, wilgotno...w prawo przez bramę ... do pomieszczenia po schodkach....prosto, dół...góra i wychodzimy na taras. W dziedzińcu rozsypujące się ruiny kamienicy. Ciasno jeden przy drugim znajdują się pomiędzy tymi budynkami betonowe zbiorniki, w których maczane są skóry, które następnie wywiesza się w celu wyschnięcia na okolicznych murach. Słońce, temperatura brud i skóry powodują, że jest to kolejne miejsce w Maroku gdzie ciężko złapać dech...Po chwili przenosimy się już w znacznie przyjemniejsze miejsce - pnąc się po dachach jeszcze wyżej docieramy do miejsca, gdzie skóry są farbowane. Proszę sobie zatem wyobrazić jasne, stonowane odcienie domów mediny i kontrastujące z nią żywe kolory mieszanin barwników w betonowych zbiornikach - poezja! I chociaż wiatr przynosi raz po raz fetor z dołu nie łatwo jest się odciągnąć od tego magicznego miejsca...

Farbiarnie


Następnie obserwujemy jeszcze tkanie dywanów typowo berberyjskimi sposobami a także zaglądamy do sklepu, gdzie sprzedaje się ponad 1000 przypraw z całego świata, esencje, olejki do masażu, cudowne medykamenty, perfumy oraz afrodyzjaki. Poruszenie kolegów wywołały suszone bulwy rośliny działające podobnie jak viagra. Nota bene z tymi samymi lecz prosto z ziemi obcowaliśmy ostatnim razem w Kenii. 


Na obiad udało nam się w końcu znaleźć kuskusa - dobrze przyprawiony - doskonały!!! Inni zaś zajadali się tadżimem - gulasz. Po tak obfitym obiedzie ruszyliśmy do villa nuovelle czyli nowszej części miasta by odprowadzić dziewczyny na CTM- najbardziej zaufany przewoźnik w Maroku – liczą sobie trochę więcej niż zwykli przewoźnicy ale też ich usługi i komfort jazdy są nieporównywalnie lepsze. 


Sami natomiast wracamy jakimiś wydłużonymi drogami - byle jak najwięcej jeszcze zobaczyć ...Co z tej wędrówki było najciekawsze to chyba ichniejszy cmentarz o zmroku. Nie wiem czy to wypada ale jeśli można powiedzieć o cmentarzu, że jest ładny to powiem tak właśnie o tym. Malowane na biało groby z inskrypcjami arabskimi w dali mury mediny i wzywanie wiernych na modły do meczetu... 


Autobus - cwaniaka od bagażu niemal pogryźliśmy - zniknął bez śladu... wielka kłótnia Arabów gdzie niemalże doszło do rękoczynu, a decybele jakie wytwarzali w tym nie znanym dla nas języku były zabójcze, w środku akcji jakiś pan sprzedający zegarki, zaraz chłopiec z czekoladami, jakiś pucybut który w autokarze chciał nam czyścić...sandały, kaleka bez ręki zbierający pieniądze i w końcu pan który najbardziej nas rozbawił na koniec akcji - sprzedający wodę w butelkach po coca coli i krzyczący na cały autokar dzyń dzyń!!! 
Ruszyliśmy z 45 minutowym opóźnieniem...ale czy tu się komuś spieszy??? 
14 godzin przed nami... 
Cel – południe




Błogosławiona Dacia Logan

Noc i ranek w autobusie - śpimy w pozycji siedzącej, mało komfortowa ponieważ nie możemy nawet wyprostować nóg do końca. Przez cala noc pan kierowca wietrzył autobus nie zważając że nocą na zewnątrz temperatury oscylują koło kilku stopni powyżej plusa... Raz po raz zatem budzimy się przemarznięci do szpiku kości i zastanawiający się jak to tak może być, że w dzień okna są szczelnie pozamykane, a nocą wiatr hula po całym pojeździe... 


Mijamy hamadę ( kamienistą pustynię) , tu i ówdzie z pojawiającymi się przepięknymi oazami - formy geologiczne pozostałe przez płynące tu okresowo rzeki fascynują nas - wyglądają jak pettit grand canion. Droga ciągnie się prostą linią po horyzont a jej koniec majaczy w oparach przedpołudniowego skwaru. 



W Warzazacie uderza nas ściana ciepła po otwarciu głównych drzwi - i choć stoimy w cieniu z wielkimi plecakami pot leje się z nas niemiłosiernie, a koszulka przylegająca do ciała pali skórę. Czy to tak ma wyglądać klimat pustyni? Od skraju Sahary jesteśmy oddaleni o około 200 km ale mamy wrażenie jakbyśmy juz na niej byli. Cale miasto ukryte jest pod parasolami kafejek, sklepów ewentualnie pochowane w domach, sklepy pozamykane, nielicznie przejeżdżające samochody wzbijają w powietrze tony kurzu zalęgającego na ulicach. 



Skonani docieramy do restauracji gdzie serwujemy sobie cole siedząc pod wielkimi parasolami. JJ z Grzesiem - wyruszają w poszukiwaniu samochodu do pobliskich wypożyczalni z nadzieja ze chociaż te będą otwarte. Ja zostaje i pilnuje bagaży - poruszanie się w tym upale z 20kg na grzbiecie było by karkołomne... 



Obiadek, kafejka internetowa i bardzo mile dysputy z tutejszymi - ludzie południa, w głównej mierze Berberowie są niesamowicie otwarci, uśmiechnięci i życzliwi w zamian nie oczekując żadnych pieniędzy czy innych grantów. Mówią, że ich dobre czyny widzi Bóg i on im je tez wynagrodzi. 



Godzina 16 - odbieramy nasze cudo - dacia logan - tak pojemna, że do bagażnika mieszczą się trzy plecaki bez problemu, z tyłu ilość miejsca pozwala na spokojny wypoczynek z wyprostowanymi nogami, wszystko działa - a w szczególności klakson, który jest tutaj nieodłącznym elementem brawury drogowej ... i radio! Cieszymy się z niego krotko - po kilku chwilach wyłączamy poród krowy wszechobecny na każdej stacji i sami śpiewamy wszystkie znane nam szlagiery. 

Równiny subsaharyjskie z górującym w dali masywem Atlasu


JJ jest kierowca - jego zadanie polega na zorientowaniu się w bałaganie występującym na drogach miast - ludzie upodobali sobie spacery po drodze, sygnalizacja świetlna wciśnięta jest gdzieś pomiędzy neony, reklamy i billboardy - w dzień prawie nie widoczna, pasy nie odgrywają większej roli bo i tak każdy jeździ jak chce a dzieci namiętnie rzucają się pod kola pojazdu... 


Grześ - nasz niezastąpiony tłumacz języka francuskiego - JJ w ogóle nie odróżnia arabskiego od francuskiego - mediator między nami a resztą świata zwłaszcza tu na południu, gdzie hiszpańskiego się juz nie używa, a angielski zna naprawdę niewiele osób. Wspaniały fotograf!



ja, Polly - okrzyknięta mózgiem wyprawy - szybko odwołana ze stanowiska, hehe. Mianowana kronikarzem i filmowcem. Jako pilot zasiadam kolo JJ ... i tak prujemy sobie przez niekończące się drogi Południowego Maroka. 



Powiem Wam, że jest to uczucie nie do opisania - po dwóch stronach drogi w oddali majaczą góry - od wschodu ośnieżone szczyty Atlasu ... bliżej nas rozległa równina przypominająca jakiś step, półpustynie - nie wiem ciężko opisać ten teren na którym jeszcze nie ma piasku, a i rośliny występują w znikomej liczbie... droga zdaje się nie mieć końca. Gdyby tak jeszcze zapuścić Red Hotów - Scar Tissue... poezja 



Cel - Gorges Du Dades - gdyby jeszcze tylko nauczyli się stawiać tabliczki ze znakami miast... Wieczorem wjeżdżamy w doliny - zachodzące słońce oświetla na czerwono ogrom mijanych przez nas gór. Dawkujemy sobie te przyjemności stopniowo i póki jeszcze widno postanawiamy rozbić się gdzieś namiotem. Niemalże z nieba ląduje w naszym samochodzie bardzo uprzejmy Berber, który pokazuje nam ...hmmm ciężko to nazwać nawet droga...ścieżynkę prowadzącą po zboczach góry do oazy - tam znajdziemy nocleg. 
Tym samym łamiemy dwa zakazy - no offroad i no autostop! Ale od czego moi mili są zakazy.... 



Rozbijamy namiot w magicznym miejscu i żadne teraz słowa tej magii nie oddadzą... góry wokół, na wyciągniecie ręki oaza, ledwo słyszalny szum wodospadów i niebo z milionem gwiazd, ptaki cykady wszystko zdaje nie zapadać w nocny sen...



Dzień 8 Spotkania, które procentują

Rano nie mamy żadnych oporów, żeby obudzić się skoro świt. Jest wiele do zobaczenia także nie możemy bezczynnie marnować czasu. 

Rozsuwamy wejście do namiotu a tam dwie Berberyjki stojące tuz nad wejściem, trzymające w ręku kindżał - charakterystyczny dla Maroka zakrzywiony nóż, kosa - one na nas...my na nie...one na nas...chwila konsternacji - po czym po chwili szeroki uśmiech od ucha do ucha po obu frontach. Powiedziały cos w swoim języku, poobserwowały nas jeszcze troszkę i poszły do swoich prac na małych poletkach w środku oazy. 


Berberyjskie dziewczynki podczas przerwy w pracy


Długo nie byliśmy sami, przy zwijaniu całego majdanu poczuliśmy na sobie wzrok trzech małych dziewczynek zbierających do ogromnych zawiniątek zioła i inne rośliny. Dziewczynki dokładnie jednak z pewnym dystansem i doza nieufności obserwowały nas z bezpiecznej odległości. Ja jako przedstawicielka ich płci nawiązałam najszybciej z nimi kontakt, który przybliżył się, kiedy zostały obdarowane smyczami mojego miasta Dąbrowy Górniczej - wtedy nawet pozwoliły się sfotografować. W zamian dostałam od nich dwie przepięknie pachnące róże - ten gest musze przyznać bardzo mnie rozczulił, podobnie jak spojrzenie w ich wielkie ciemne oczy - niewiadomo czy tak naturalnie wielkie czy chłonące wszystkie niespotykane wcześniej przez nie rzeczy, które właśnie pakowaliśmy do samochodu. 


Wyjazd z oazy prezentował się chyba lepiej w nocy, kiedy to nie widzieliśmy przez ciemności tych wszystkich przepaści. Nasz plan to dojechać najdalej jak to możliwe do piste - drogi szutrowej - i zjeżdżając w dół fotografowanie, trekking oraz zwiedzanie przepięknej jaskini. 



Pnąc się w górę wąwozu, często na 1 biegu, mijamy niesamowite kazby wciśnięte pomiędzy wzgórza i idealnie się z nimi komponujące, góry i skały, które swoimi przewiechami niemalże kładą się na samochodzie, miasteczka i malowniczy przełom rzeki dades. Droga gdzie niegdzie przypomina Trollwegen w Norwegii - suma zakrętów przewyższa ilość przebytych kilometrów na danym odcinku. Na tarasie widokowym przy omlette di fromage i spaghetti mogliśmy podziwiać z góry niesamowitą drogę, przełom rzeczny i kilkudziesięcio metrowe skały spadające prostopadle do lustra wody. Widoki porównywalne jedynie z Norweskimi Fiordami. 

Serpentyny drogi biegnącej przez dolinę Dades
Od głównej krajowej drogi w głąb wąwozu wjeżdżamy na jakieś 70 km po drodze mijając zapierające dech w piersiach przepaście, pourywane drogi, pozrywane mosty bądź nawet co jest tutaj bardzo popularne rzeki płynące przez drogi! 

Docieramy tez do miejsca gdzie wąwóz się zwęża i skały są po dwóch stronach na wyciągniecie reki - tam tez pomimo słońca rozpętuje się wielka burza z gradobiciem - i o losie! - spotykamy Polaków, którzy na motorach realizują projekt MotoMaroko - przebywając około dwóch tygodni realizują kilkuset kilometrowa trasę, w którą nawet wlicza się odcinek trasy rajdu Paryż-Dakar... wszystko to na dwóch kolach. Rozmowa bardzo mila, zostaliśmy nawet ugoszczeni - ot taki mały piknik pod wiszącą skałą. Kiedy niebo się przejaśniło udaliśmy się na ekstremalny prysznic pod diabelnie zimnymi górskimi wodami uroczego wodospadu. Uhhh zanurzenie się pod kaskady wody wiele nas kosztowało - a dźwięki, które wydawaliśmy przy tym wystraszyły tutejsze panie piorące w pobliskiej rzece. Ale nauczyliśmy się juz dawno, żeby kiedy jest okazja - jeść choćby na wyrost, kiedy jest okazja - spać - choćby całą dobę, a kiedy jest okazja do kąpieli - kąpać się nawet trzy razy dziennie - może być jeszcze i tak ze będziemy musieli spędzić tu dni bez jedzenia, kąpieli i innych wygód...

przestrzenie – dolina Dades

...W ucieczce przed zbliżającymi się kolejnymi chmurami burzowymi uciekamy do jaskiń w przewodniku opisanych jako jedne z najpiękniejszych krasów w tym regionie - na wschodnich stokach. I stajemy przed wschodnimi stokami - ciągną się prawie pod samo niebo - od wysokości 300 metrów zaś zaczynają się regularne drogi wspinaczkowe - i szukajcie sobie proszę jaskini... Oczywiście nie znaleźliśmy ale dzięki dobremu tarciu zdobyliśmy jakąś taka czwórkową drogą szczyt, który nazwaliśmy JPG - JJ, Polly, Grześ - zawsze to cos! 


Po drodze spotkaliśmy tez Medżika, Tadzia i Tomka - w jakiś cudowny sposób w ogóle! Bowiem to Medżik wyczaiła nas przejeżdżających droga kolo kafejki, w której siedzieli na herbatce. Przywitań nie było końca - przecież nie co dzień zdarza się takie magiczne spotkanie pośrodku gór gdzieś na innym kontynencie... Razem wybieramy się na mały trekking który zakończył się siedzeniem na skałach nad przełomem rzecznym i wspólnym opowiadaniem przygód - podczas gdy słońce powoli chyliło się ku zachodowi. Dowiedzieliśmy się też, że obecnie reszta ekipy jest w Marakeszu, Casablance, Merzoudze i pod Ibalem - także jednym słowem opanowaliśmy Maroko! 


Wieczorem odstawiamy ekipę do ichniejszej wioski a sami ruszamy do wąwozu Todra, gdzie przy jego końcu umówiliśmy się z ekipa motocyklistów. Mimo ze jest noc - jedziemy przez wąwóz - 10krotnie węższy z ogromnymi okrzykami zachwytu - a by zobaczyć wierzchołki skał musimy wychylić się z samochodu - zatem jedziemy jak surykatki raz po raz przemierzając naszą amphibią no offroad hektolitry przewalającej się przez drogę wody. Musieliśmy wyglądać komicznie. 


Malowniczy przełom rzeki oraz okoliczne oazy


Dojeżdżamy na miejsce i okazuje się, że dzisiejszej nocy wliczamy się do grupy motocyklowej - korzystając w pełni z ich przywilejów - gorącego prysznica, przepysznego obiadu - harira i tadżin i oczywiście herbatka miętowa, spania w ogromnym klimaciarskim namiocie wyłożonym dywanami berberyjskimi, a także słuchania niesamowitej berberyjskiej muzyki niesionej po dolinach wąwozu. W najśmielszych oczekiwaniach nie przewidzielibyśmy takiego obrotu spraw! 

W przemiłym towarzystwie lecą nam godziny jedna za druga, a kiedy w końcu kładziemy się spać słyszymy niesione przez echo odgłosy zbłądzonych w górach owiec...






Dzień 9 Rolax max

Podnoszę głowę - namiot pusty - co się dzieje, czyżby mnie porzucili tu gdzieś w wysokich górach!? Zazwyczaj jest tak, że to ja wstaje pierwsza! 
Po chwili wszystko okazało się jasne - w kranie leci ciepła woda a na stół podano śniadanko - wiec kto by tam spal! 

Delektujemy się pysznym posiłkiem, który właściwie przypomina nasz -poza drobnym szczegółem, że do chleba zamiast masła podana jest oliwa z oliwek. 



Po śniadaniu żegnamy się z ekipą - następuje tylko drobna wymiana fantów - oni oddają nam swój camping gaz my im w akcie podziękowania jedną z uczelnianych koszulek. Zadowoleni rozjeżdżamy się każde w swoja stronę. My zjeżdżamy na dół - musimy doładować baterie w aparatach, ponieważ zaczynają już powoli niedomagać. Najlepszym do tego miejscem jest kafejka internetowa. Ja spokojnie pisze relacje, sprzęty się nasycają 220 a panowie... panowie na zakupach...ale jakich!!!


Troszkę powyżej kafejki spotkali Berbera - albo to on spotkał ich - nie wiem nie wnikam. Faktem jest ze zaczynają się wielkie na prawdę wielkie pertraktacje i wymiany - oczywiście jak przystało przy czajniczku miętowej, strasznie słodkiej herbaty. W kulturze Maroka juz zakorzenione jest targowanie się, ba! Co więcej - unikniecie tej długotrwałej procedury jest swoista zniewaga! Zaczynając interesy tego typu należy być przygotowanym na spędzenie co najmniej godziny na słuchaniu zalet towarów i podziwianiu wielobarwności asortymentu od czego można się przyprawić o zawrót głowy... 


W momencie kiedy weszłam do sklepu dzierżąc w dłoniach towary na wymianę - telefony komórkowe, koszulki, maskotki, tabletki itp. - na stole stała juz przygotowana herbatka a JJ w najlepsze zachwalał zalety swojego metalowego kubka. Wrzaski, szepty, narzekania, chwytania się za głowę i co chwile - Poland is like Morocco not rich - you are students, I know so good price for You! Good price my friends! Not buy just see! Good price; specially for U. I tak w kółko - dobrze chociaż, że herbatka działa pobudzająco, bo w przeciwnym wypadku juz dawno byśmy się przeżyli. Koniec końców w sklepie zostawiamy telefony; jakieś koszulki, kubki, tabletki - i ciesząca się najlepszą opinią wśród miejscowych - wódkę gorzką żołądkową - której cena pobiła wszystkie inne rzeczy. Zabieramy natomiast koraliki, chusty, dżelabę - strój kondoma - i inne mniej lub bardziej wartościowe rzeczy, których właściwej ceny i tak nie poznamy. 



trekking wąwozem Todry


Co jeszcze otrzymujemy w zamian to dozgonna wdzięczność Berbera i zaproszenie na obiad, rolax max - relaks maks - na jego tarasie widokowym a nawet nocleg! Hmm rewelacja! 


Wraz z południem ruszamy w góry - na trasę, którą nam polecił miejscowy - i tu juz wiemy - jak miejscowy mówi, że szlak przechodzimy w 2 godziny to musimy dodać do tego co najmniej dwa razy tyle. Tak tez było w naszym przypadku. Krajobrazy były tak urzekające, że raz po raz zatrzymywaliśmy się by je podziwiać - najpiękniejsze chyba z całej wycieczki były tarasy na pionowych ścianach skalnych opadających w dół aż po samą wioskę - przestrzenie nie do opisania! I powiem Wam, że tak się wczuliśmy w klimat labiryntów pomiędzy skałami, kamolami i górami, że wnet zgubiliśmy ścieżkę... Co wyszło nam tylko na dobre. Schodząc przemierzaliśmy olbrzymi żleb - droga była na tyle trudna ze nieraz musieliśmy się posłużyć czterema kończynami do schodzenia a nieraz nawet elementarnymi umiejętnościami wspinaczkowymi - do czasu aż żleb nie zakończył się około 20 metrową pionową wyślizganą ścianą - no to mamy problem. 



Jednak po malej kombinacji wszystko jest do obejścia - nawet jeśli ma być przez stado owiec i kóz.


dokąd zmierzasz puchu marny?

Rolax max - herbatka i widok na góry - i czegóż więcej nam potrzeba po prawie całodziennej wędrówce? W dole rzeka wypływająca z doliny daje życie oazie, z której dochodzą teraz niesamowite wrzaski dzikiego ptactwa. Na obiad schodzimy do pokoju w którym znajdują się same dywany. Jak nakazuje zwyczaj przed progiem zdejmujemy buty i siadamy na czworaka na środku. Po chwili wchodzi gospodarz z wielkim talerzem kouskousu z gotowanymi warzywami - marchewką, groszkiem, figami, pietruszką, przyprawami, papryką itp. Uczy też nas jeść typowym Arabskim sposobem - zagarniania i lepienia w jedna kulkę pokarmu prawa ręką. My jednak pozostajemy przy tradycyjnych widelcach. 


Przepaście gór kanionu



Wieczorem idziemy do naszego - a właściwie Wojtasowego - kolegi - Mochy. Mocha ma swój pensjonat, jest postawnym i ogromnym człowiekiem z uśmiechem od ucha do ucha. Doskonale gra na bębnach i gitarze. Wieczór zatem spędzamy w przemiłej atmosferze berberyjskich śpiewów przy akompaniamencie ichniejszych instrumentów, popijając marokańską whiskey, jak zwie się tutaj herbatę - i skręcając kif (haszysz) z tytoniem na potrzeby artystów. 


Noc... nie udało nam się niestety zostać u naszego hosta, który nagle zmienił zdanie, że nie może nas przenocować ale jak chcemy to za good price możemy zostać u Mohy. My wybieramy jednak opcję low budget i postanawiamy zanocować dziś w samochodzie. Główny problem stanowi jednak zbliżająca się wielka nawałnica, która prawdopodobnie spowoduje znaczne podniesienie się wody w wąwozie, jej wystąpienie z brzegów i w najgorszym rezultacie porwanie naszej trójki w Dacji Logan gdzieś do oceanu Atlantyckiego. Nocujemy zatem przy wjeździe do Gorges Du Todra. 



Wysoko w górze pioruny, deszcz i grad na zmianę...





Dzień 10 Honorowa bramka dla nas

Budzimy się rano w samochodzie po można powiedzieć mało komfortowej nocy. Szyby zaparowane powoli zaczyna się wszystko skraplać i za oknami widzimy znowu niebieskie niebo - zapowiadające kolejny pogodny dzien. 


Aby nie tracić czasu ruszamy na śniadanie wgłąb wąwozu Todra - ot, jedziemy prosto przed siebie na ile pozwoli nam droga. Mijamy miejsca gdzie przedwczoraj jeździliśmy nocą - poobrywane przez rzekę drogi, mosty których nie ma, nieoznaczona droga która się kończy tuz nad kaskadami wody. W pewnym momencie z drogi robi się już totalny offroad także porzucamy samochód i w dalszą część drogi udajemy się na piechotę. 



Szczerze mówiąc najpiękniejsze przełomy mamy juz za sobą, w miejscu gdzie zostawiliśmy auto wąwóz zaczyna się powoli rozszerzać a skały ustępują miejsca trawiastym pagórkom na których wypasają się stada owiec i kóz. Urocze widoki.

Kazby pośród oaz
Koniec końców na śniadanie udaliśmy się do oazy - gdzie ugotowaliśmy sobie pyszny posiłek bacznie obserwowani z palmy przez dzieciaki. Powrotna droga była strasznie długa i pełna przygód. Generalnie jeżdżąc po ulicach Maroka a zwłaszcza w większych miastach trzeba być przygotowanym na absolutne nie przestrzeganie zasad ruchu drogowego a także na permanentne używanie klaksonu jako środka zapobiegającego wyskakiwaniu wprost pod kola wszystkiego co się tylko rusza. Głównym prawem jest prawo większego - w jego myśl im jesteś większy tym większe masz szanse przeżycia na tych wąskich i krętych drogach. Jak życie pokazało nie raz ta zasada znalazła swoje zastosowanie w dalszej podroży... 


Nawałnica, która przeszła w nocy na południu kraju zostawiła po sobie wiele śladów - jak na przykład zaspy gradu tarasujące drogę biegnącą przez pustynie, czy wypełnienie koryt okresowych rzek, które przepływały wprost przez drogi. Tu i owdzie stal tylko znak - uwaga przejazd przez rzekę. Bo jakby inaczej - mostów tu nie znają, bo każda większa konstrukcja tego rodzaju przy pierwszej większej ulewie jest zmywana z powierzchni ziemi. Lepiej zatem jak rzeka przepłynie przez ulice - przynajmniej zniszczenia są mniejsze. No a że samochód tak czy siak wyglądał jak po offroadzie to juz nasze zmartwienie. 


Przed Warzazat postanawiamy jeszcze zjechać na małą kąpiel do ślicznego jeziora mieniącego się lazurem i odbijającego ośnieżone szczyty gór. Niestety po bliższym przyjrzeniu się postanawiamy jedynie usiąść na brzegu, odpocząć i przepakować się. Jako że jest to jezioro nie przepływowe nie robiło szału swoją czystością. Wraz z oddaniem auta w Warzazat pojawiają się problemy... Autobus, który jedzie do Zagory - na południe kraju okazuje się być na miejscu w środku nocy, host który miał nas przenocować nie daje znaków życia, camel trip - najbardziej chyba komercyjna impreza w całym Maroku zamiast 200 kosztuje 650 dirhamów. Wszystko to sprawia ze postanawiamy ruszyć do Marakeszu by stamtąd wyrwać się w końcu w niezmąconą ciszę gór Atlasu Wysokiego... 



Droga z Warzazat do Marrakeszu, a wijąca się przez góry Atlas tysiącem zakrętów zaliczana jest do jednej z najpiękniejszych ale zarazem najbardziej niebezpiecznych. Malownicze punkty widokowe przy przełęczy Tizni Tiszka dają bodaj najpiękniejszy pogląd o surowych górach Atlasu. 
Niestety jadąc w nocy, przez zaparowane szyby nie widzieliśmy kompletnie nic. Na dodatek na pewnej wysokości rozpościerała się gęsta jak mleko mgła. Tylko biedny JJ czuł każdy zakręt tej drogi i za wszystkie czasy i wszystkie podróże w marokańskich środkach transportu odegrał się na tutejszych...za łaskawością pewnej ryby i choroby lokomocyjnej. 



Podczas każdej kilku godzinnej trasy autobus zatrzymuje się choćby jednokrotnie by wszyscy pasażerowie wysypali się zeń i ruszyli szturmem do toalet lub jadłodajni. A takie jadłodajnie uliczne nie dość, że pełne kurzu i spalin od przejeżdżających samochodów to jeszcze absolutnie nie higieniczne. Bo proszę sobie wyobrazić ciele wiszące na haku tuz przy drodze, obsiadane regularnie przez muchy, z wszystkimi wnętrznościami wyeksponowanych - które na wasze życzenie pozbawiane jest kilku części ciała, które następnie ładują na ruszcie a potem w chlebie - khobzie - jeżeli trzeba to zjem ale jeśli nie ma takiej potrzeby podziękuje. 



W Marakeszu lądujemy po północy. Zaczepiony przez nas na ulicy  pytany o drogę student oferuje nocleg u siebie. Niemożliwe - czyżby los się odmienił i w końcu dopisuje nam szczęście? Po kilkunastu metrach zatrzymuje nas policja... 
Maroko sprawia pozory kraju policyjnego - nikomu nie wolno nikogo przenocować bez wcześniejszej wiedzy odpowiednich ośrodków. Jeżeli wyjdzie na jaw, że ktoś kogoś gości za darmo lub nielegalnie będzie miał z tego powodu duże problemy. 
Problemy to na razie mamy my...biedny student odszedł z grymasem - puta madre de policia - a my wsiedliśmy do taksówki którą uprzejmie zatrzymał nam pan policjant - dumny z siebie ze zwalczył kolejny dowód bezprawia w tym kraju. 



Wysiadamy na Rue Bab Agnaou - głównej ulicy biegnącej do znanego placu dzemma el-fna lżejsi o 20 dh - 15 za taksówkę i 5 bezprawnie zabranych przez taksówkarza od tak. 



Środek nocy - nagle ze wszystkich stron naciągacze zapraszający nas co jeden to do innego hotelu. Agresywność wzrasta kiedy idą za nami i przekrzykują się kto ma lepsza ofertę. Trafiamy do Riady Afriqua, gdzie tuz za nami wchodzi naciągacz żądający pieniędzy. Ani groźba ani prośba - w końcu nie wytrzymałam i zwymyślałam jegomościa, który słysząc słowa mierzone wprost na niego z ust kobiety cały zrobił się czerwony ze złości, prawie się nie udusił, popatrzył prosto w oczy - czyżby gra nerwów? - i wyszedł głośno komentując w swoim języku. W końcu spokój... 



Zasypiamy pod rozgwieżdżonym nieboskłonem, na lewo główny plac Marakeszu tętniący życiem nawet w nocy , na prawo mieniące się w blasku księżyca ośnieżone szczyty Atlasu... 
W końcu wszędzie jest nasz dom gdzie możemy usnąć z uśmiechem na ustach...





Dzień 11 Zaklinacze węży, którzy mili nie byli
pobudka o wschodzie słońca - jak surykatka obserwuje powoli wznoszącą się tarcze w górę i bach...spanie....bach pobudka - słońce już wysoko na niebie, żar leje się na nas. Chyba czas cos z sobą zrobić - może małe zwiedzanie Marakeszu i wieczorny transport? Ok

Po małym przepaku i segregacji rzeczy - górskie do plecaka - nie górskie do przechowalni bagażu - ruszamy na zwiedzanie miasta trasa podana w przewodniku Lonely Planet. Tym samym podziwiamy piękne ogrody królewskie, olbrzymie strojnie dekorowane meczety, oraz niekończące się ilości souków - a to kowalstwo, garncarstwo, skory, przyprawy, henna. Po raz kolejny świat uderza do nas milionem barw i zapachów ogłuszając nas mnogością swojego przekazu. Z bardzo miłym panem targujemy się o bransolety - aby ubić dobry interes Grześ jest moim bratem a JJ husbandem. Hehe śmieszna sprawa ale by na ulicach mieć święty spokój - najlepiej mówić, że się ma męża, a jeszcze lepiej gdy ten kręci się gdzieś w pobliżu. Mężczyźni w Maroku są napastliwi i aż nadto natrętni - przy trzecim zdaniu, gdyż pierwsze to - sawa? Drugie - pologne? trzecie dotyczy juz stanu matrymonialnego... To taka mała dygresja.
Nocleg na dachu Riady z widokiem na ośnieżone szczyty Atlasu
Co do targowania udało się zbić cenę z 250 do 65 - całkiem nieźle choć na pewno mogłoby być lepiej. Na głównym placu roi się od sprzedawców wody, zaklinaczy węży, pań zdobiących ciało henną, ulicznych wendorów, a także artystów. Każde srogo nastawione gdy robi mu się zdjęcia - stąd też panowie mieli drobne kłopoty z zaklinaczami węży. Jednak obie strony uszły z tego cało. 


Hałasy, skwar i zaduch sprawiają, że juz po południu opuszczamy miasto kierując się w stronę gór. Drogi robią niesamowite wrażenie. Są tak wąskie i tak kręte i biegną nad takimi przepaściami, że przy każdej nadarzającej się sytuacji mózg tworzy wizje wielkiej katastrofy. Wyjeżdżające zza załomu skalnego samochody informują się za pomocą klaksonu - niekoniecznie zwalniając czy zjeżdżając na swój pas. Jadąc drżymy o swoje życia... 


Natychmiastowy transfer na dworcu w Asni i w Imlilu jakiś naganiacz kieruje nas do kampingu. Czemu nie - w końcu możemy ostatnią noc przed akcją górską zakończyć w jakimś cywilizowanym miejscu!



Dzień 12 Najlepsze melony jada się pod Toubkalem

Stosunkowo wcześnie rano pobudka - tylko tak do wyjścia nam się nie pali - ponieważ poznaliśmy bardzo fajna parę polsko-niemiecką, którzy właśnie zeszli z gór i z którymi możemy się wymienić informacjami i porozmawiać o warunkach panujących na wysokościach. Dostajemy tez od nich tabletki do uzdatniania wody, których jak się okazało nie wzięliśmy jednak z Polski. Za tabletki bardzo dziękujemy -przydały się!!!


Około godziny 9 wyruszamy w góry. Mijają nas komercyjne wycieczki - starsze panie i panowie z wynajętymi przewodnikami i mułami niosącymi ich bagaże. Dobra to jeszcze zrozumiem - ale nie zrozumiem chyba dosiadania i tak obciążonego już przez bagaże osła przez młodą dziewczynę! Tak czy siak my idziemy z naszymi tobołami na plecach - i tylko niekiedy wzdychamy, że są na tym szlaku żywe istoty, którym jest ciężej od nas.

Zaczynamy wędrówkę… przed nami dach Afryki Północnej

Droga powoli wznosi się do góry mijając zabudowania Berberów, przebiega przez rzekę, której pokonywanie polecane jest ranem ze względu na niski poziom wody. Następnie ścieżka staje się juz dużo bardziej węższa i zaczyna piąć się stromo zakosami w górę - tam tez spotykamy Polki które utwierdzają nas w przekonaniu, że do schroniska pozostał rzut beretem - po kilku godzinach dalej idąc zadajemy sobie pytanie - o jakim schronisku one mówiły do diabła? W połowie drogi w małej wioseczce Sidi Szamharusz zatrzymujemy się na marokańską herbatkę. Tu szlaki się rozłączają - jeden prowadzi do schroniska Toubkal drugi natomiast do świętego miejsca pielgrzymek Muzułmanów. Późnym popołudniem dochodzimy na wysokość 3200 m.n.p.m gdzie rozbijamy nasz namiot w pewnej odległości od schroniska - z celów czysto ekonomicznych. W schronisku nocleg kosztuje oko 180 dh podobnie kosmiczne ceny żądają za rozbicie namiotu w pobliżu. My nie dość, że nic nie płacimy to jeszcze mamy wrażenie jakby cała dolina należała do nas - gdzie okiem nie sięgnąć pustka... 

Szlak dzielimy z mułami, tragarzami i innymi piechórami
Do schronu udajemy się na posiłek - gotujemy makaron z sosem pieczeniowym jednak bez pieczeni i co najpiękniejsze chyba tego dnia - dostajemy w prezencie po grupie kończącej obiad pokrojone plastry melonów...po całodniowym trekkingu, na tych wysokościach ten owoc smakował wprost nie do opisania. Nasze oczy szkliły się na jego widok stad pewnie jakiś domyślny turysta postanowił nam go ofiarować. I chwała mu za to! 



Kładziemy się spać stosunkowo wcześnie - jutro ruszmy na najwyższy szczyt Afryki Północnej!!!


Dom nasz jest wszędzie tam gdzie tylko sobie zapragniemy




Dzień 13 Z Ibel Toubkal najlepsze widoki

Rano wstajemy o 6 - nasz plan pobudki o 5 umarł niemalże tak szybko jak się narodził. Śniadanie w schronie - khobz z dżemem i pyszna herbatka - w milczeniu obserwujemy jak słońce powoli się wyłania zza gór i rozświetla oblicze stromych stoków. Tuż za schroniskiem zaczyna się linia śniegu - zakładamy zatem raki, które niewątpliwie na tym etapie wędrówki ułatwia i usprawnia nam znacznie wejście. 


Idziemy tempem raczej wolnym bo właściwie nie ma się po co spieszyć. Większość grup, które wyruszyły wcześniej musza jeszcze tego samego dnia zejść do Imlilu. My natomiast zostajemy na dłuższy czas w górach. 
Droga na szczyt wyraźnie dzieli się na trzy części - pierwsza to mozolne podejście w śniegu stosunkowo strome trawersujące stok. Krok za krokiem pniemy się w gore w nadziei, że za załamaniem dostrzeżemy już szczyt. 



Drugie to podążanie rozległą doliną - a dokładnie prawa strona jej zbocza - w gore pod ostatni najbardziej chyba wymagający o tej porze roku odcinek - ruchome piargi gdzie wykonywanie trzech kroków powoduje przemieszczenie się w górę o dwa i osunięcie w dół o jeden. Kiedy dochodzimy do rozległych piargów wysokość daje znać o sobie. Nie jest to na tyle wysoki szczyt, by złapać typowe syndromy choroby wysokogórskiej - ale jeden z nich jest bodaj nieunikniony - krótki, płytki oddech spowodowany mniejszą ilością tlenu w atmosferze na tej wysokości. Nic nie wskóramy na to oprócz wolnego jednostajnego marszu. 



Na szczyt docieramy około południa - hmmm robi wrażenie - prowadzi na niego jedna droga od zachodu natomiast z innych stron świata szczyt sprawia wrażenie niedostępnego - może inaczej - dostępnego tylko drogą wspinaczkową. Nie muszę chyba opisywać jakie wspaniale jest to uczucie osiągnąć swój wymarzony szczyt - w końcu zdobycie go jest wygraniem niepisanego zakładu z samym sobą... Z resztą kto kiedyś doświadczył tego wie, o czym mówie...





Totalna lampa, brak wiatru to warunki które można sobie tylko wymarzyć przy zdobywaniu szczytu - nic wiec dziwnego ze wcale nam nie spieszno by udać się w dół. Tym bardziej, że na jakąś godzinę Toubkal jest tylko dla nas i ciszy która nas otacza... 


Ibal Toubkal mierzy 4167m i jest najwyższym szczytem Afryki Północnej. Przykryty śniegami właściwie przez cały rok robi niesamowite wrażenie na osobach przybywających tu z rozgrzanych równin przedsaharyjskich. 



Dupozjazd - najszybsza metoda przemieszczania się z dół - i muszę przyznać, że gdzie jak gdzie ale to właśnie tutaj śnieg ma najlepsze właściwości nośne! Zejście było zatem tylko już formalnością i czystą dziecięcą zabawą. 

Dupozjazd najszybszą formą poruszania


Na dole spotkaliśmy też ekipę Kłos, Agatka, Maja, Karol, Łuki i Kubę. Ale nam zrobili niespodziankę! Okazało się, że przyjechali sobie w Atlas na dwa dni tylko i szczęście chciało, że spotkaliśmy się akurat tutaj - niesamowite! 


Wieczorem po zasłużonej kolacji, butelce cocacoli, wymianie opinii z innymi, udaliśmy się do naszego namiotu by spokojnie zasnąć... co było do zrobienia zostało zrobione... misja zakończona.


Ekipa marokańska. Od lewej: Grześ, Łuki, Majka, JJ, Karol, Kłosik, Agata, Kuba, Polly


Dzień 14 Szturm na kolejny czterotysięcznik

Całkiem spokojnie zaczynam dzień, nigdzie się nie śpieszę, bo jestem leń - ten cytat z leniwca (nie umiem zrobić cudzysłowia na tej klawiaturze), idealnie pasuje do poranka. Miał być wczesny wejkap, a skończyło się na wyjściu koło 9 rano. 

Planowo mieliśmy pójść na przełęcz której nazwę dopisze jak znajdę, bo jest nie do spamiętania. W schronisku Netler zjedliśmy śniadanie i trzeba było lecieć na dół do namiotu po tabletki do oczyszczania wody, których zapomniałem. Polly stwierdziła, że jednak nie idzie i zostaje na rolaxie (dobra decyzja bo się pochorowała trochę).



Polly zeszła do bazy, natomiast ja z Grzesiem wyruszyliśmy pełni nadziei i z radością w sercu na podbój gór. Droga do przełęczy prowadziła częściowo po kamieniach, częściowo po śniegu, więc poruszaliśmy się bez raczków. Spotkaliśmy znajoma parę Polaków, która schodziła po krótkim spacerze, zrobiliśmy im fotę i pomknęliśmy dalej. Szliśmy dosyć szybko i około 100 metrów pod przełęczą dogoniliśmy trójkę Hiszpanów. Zrobiliśmy chwile restu, pogadaliśmy i podjęliśmy dalszą wspinaczkę. Doszliśmy do przełęczy około 12:20. Tam skończyła nam się woda i jedzenie, no ale przecież pozostało nam tylko szybkie zejście na dół...



Nic bardziej mylnego. Gdy mieliśmy juz schodzić przełęcz osiągnęli Hiszpanie, mówiąc, ze godzinę w górę znajduje się Ounakrim, szczyt o wysokości 4089 m.n.p.m. Pokazali nam wierzchołek, a jak wiadomo mnie nie trzeba dwa razy podpuszczać do takich akcji. Ruszyliśmy na górę, pokonując parę odcinków trójkowo-czwórkowych i dalej juz normalnie po kamlotach do góry. Byliśmy już nieźle zmęczeni, lecz szczyt był tuż, tuż.






Niestety na górze czekała nas kolejna niemiła niespodzianka, mianowicie wierzchołek obok był ewidentnie wyższy o parę metrów. Pchani ambicją wpełzliśmy na górę i naszym oczom ukazał się o zgrozo właściwy juz wierzchołek, oddalony o jakieś pół godziny drogi. Słaniając się na nogach rozpoczęliśmy mozolną wspinaczkę po śniegu. Mielimy parę momentów zwątpienia, mnie jednak pchała do przodu nienawiść do tej durnej góry. W końcu stało się, stanęliśmy na szczycie. Parę fotek, próba stopienia śniegu w butelce (nieudana) i ruszamy w dół. Początek poszedł szybko, bo niezbyt głęboki śnieg pozwalał na łatwe zjeżdżanie na butach. Bezproblemowo dotarliśmy do skał i tu zaczął się problem z wyborem drogi w dol. Część pokonaliśmy po kamieniach, unikając karkołomnego zjazdu w dół, później jednak zdecydowaliśmy się ominąć elementy wspinaczkowe odważnym dupozjazdem w dół żlebu. Śnieg okazał się dosyć głęboki, co pozwalało raz po raz zatrzymać się i wytracić prędkość. W końcu cali mokrzy znaleźliśmy się pod przełęczą. Zaczęliśmy zjazdo-zejście doliną, jednak Grześ zauważył, że całodzienne słońce i potoki podśniegowe znacznie naruszyły zalęgający śnieg. Czapy śniegowe po prawej stronie wydawały się w każdej chwili zdolne runąć w dół, dlatego też trzymaliśmy się maksymalnie blisko lewego zbocza. Wydłużyło to trochę nasza wędrówkę, jednak zwiększyło bezpieczeństwo.


Szliśmy wyczerpani w dół, Grześ momentami wątpił czy to na pewno ta sama dolina i musiałem mu przypominać co robiliśmy w poszczególnych miejscach. Koniec końców zmarnowani dotarliśmy do schroniska netler, gdzie zakupiliśmy wodę i snickersy, oraz nabraliśmy wrzątku do termosu.



W tle grań szczytowa Toubkala



Po chwili odpoczynku ruszyliśmy w dół do namiotu. Obudziliśmy Polly, poszliśmy po plecaki ukryte w jaskini i ja zająłem się przyrządzeniem zupek amino. Zjedliśmy je jak zawsze w trójkę z dwóch menażek, zwinęliśmy namiot i podjęliśmy próbę zejścia do Imlil.


Szliśmy wciąż w dół śpiewając piosenki kultu dla podtrzymania ducha. Po drodze poślizgnąłem się i boleśnie naciągnąłem kolano. Posmarowałem je, zacisnąłem zęby i ruszyliśmy dalej. Kolejnym problemem była przeprawa przez wezbrana rzekę, tym bardziej, ze słońce juz zaszło i było dość ciemno. Jakoś nam się udało, mimo bolącego kolana, niestety byłem znów mokry, gdyż Grześ dobra dusza chciał mi pomóc dorzucić jeden kamień ekstra do potoku, tylko nie dal mi czasu na odsuniecie się. Doszliśmy do wioski Asmoud, gdzie zdybał nas miejscowy, którego poznałem w Netlerze. Byliśmy tak wykończeni, że zgodziliśmy się zanocować u niego, tym bardziej, ze podobno miał u siebie grupę 5 Polaków. Na miejscu okazało się, że to nie Polacy a Słowacy, no ale trudno. Poszliśmy pod prysznic, z dużą ilością pająków i karaluchów i wymęczeni zasnęliśmy.


Powyższy opis został odnotowany przez JJ ponieważ… Zmiany temperatury w ciągu kilku dni z plus 30 do minusowych spowodowały, że moje gardło w końcu nie wytrzymało i jak w dominie wszystko posypało się jedno za drugim. Koniec końców jest tak, że smarkam, kicham; kaszle i pluje i faceci juz mnie chyba maja dosyć bo co chwilę musimy pozyskiwać nowe złoża papieru toaletowego.



No ale dla mnie ten dzień jak JJ napisał to rolax max - spanie, chodzenie od namiotu do jaskini, bo co chwile czegoś zapominałam a to z dołu to z góry i generalnie takie szwędanie się. 
Samotny dzień wynagrodziły mi tabuny żywej materii pod prysznicem ochoczo wędrujące w tą i z powrotem po odkręceniu kurka z woda...




Dzień 15 Najbardziej romantyczne miejsca w Maroku

Od bladego świtu jakiś okoliczny kogut nawołuje do pobudki. Zakrywamy uszy, nie słyszymy go. Plan był jeszcze wczoraj aby wstać wcześnie i jechać do wodospadów Cascades deOzoud oddalonych 160 km od Marrakeszu, ale tak na prawdę wizja ciepłego śpiworka i spania w tym momencie zdaje się być priorytetem. 

Po 9 jednak wygrał rozsądek, ruszamy. Szczerze mówiąc nie daleko uszliśmy - można powiedzieć na drugi brzeg rzeki gdy zatrzymał nas pewien młody Berber mający swój sklepik wciśnięty gdzieś pod skalne przewiechy. Spędziliśmy u niego około godziny podczas której kilkakrotnie sugerowanymi przez nas cenami złamaliśmy mu serce. Pertraktacji nie było końca a obydwie strony były bardzo oporne na jakiekolwiek kompromisy. Ale w końcu udało się - Grzesław przypłacił swoją Berberyjską chustę starą Nokią i 15 dirhamami a JJ swój nóż - kindżał - jakimiś dolarami, paskiem do spodni oraz kilkunasto letnimi spodniami dresowymi klubu Olimpia. Ja nie wytargowałam swego, niestety a może stety. 

W Imlilu wpakowaliśmy się w samo serce jakiejś grubej akcji - do miasta bowiem zjechały się jakieś szychy. Na ulice wyległy okoliczne dzieci, ustawiły się w rządku, poklaskały, poklaskały i poszły. Szychy przeszły, bogate wozy odjechały - a my spokojnie siedzieliśmy na nagrzanym kamieniu i wcinaliśmy khobzy z strasznie słodkim masłem czekoladowym. 

Z miasta się wydostaliśmy po długich bardzo pertraktacjach najwolniejsza na świecie Gran Taxom. Facet był tak rozczulony swym samochodem i tak go pieścił, że każdy przejazd przez rzekę graniczył niemalże z całkowitym spadkiem prędkości i w skrajnych momentach cofaniem. No ale... W Marakeszu targujemy się o owoce i bierzemy, co za burżujstwo!, pettit taxi do centrum. Znając nasze szczęście - autobus jedzie za kilka godzin, więc postanawiamy zaszaleć i pojechać do wodospadów gran taxi. Po drodze dołączamy się do przemiłej pary Belgów, z którymi spędzimy najbliższe dwa dni... Tylko czemu mężczyzna nosi dwa wielkie plecaki a kobieta idzie z małą torebeczką tylko? 

Po dwóch godzinach niezbyt wygodnej jazdy - z JJ dziele przednie siedzenie - docieramy do miejscowości Ozoud. Aby już nie dźwigać bagażu ja zostaje na campingu a panowie idą dowiadywać się o jakąś ciekawszą miejscówę. W ciągu niespełna pół godziny jestem częstowana miętową herbatką, dostaję propozycję matrymonialną i kilka osób usilnie próbuje mi wcisnąć hasz. Uroki bycia jedyną w okolicy blondynką... 

Faceci przychodzą zadowoleni, udało im się znaleźć super umiejscowiony na drugim brzegu rzeki camping. Zmierzamy tam idąc najpierw przez wąskie uliczki prowadzące między małymi sklepikami, podchodzimy pod wielkie skały, przechodzimy przez Małpi Gaj, gdzie po drzewach radośnie bryka pełno makaków, pokonujemy serpentyny stromo schodzące na dół... i naszym oczom ukazują się wspaniałe, wysokie na ponad 100 metrów wodospady kaskadami spadające do poniższego zbiornika. Co jest najbardziej niesamowite w tym miejscu, to że wodospad zwęża się ku dołowi... Skały dokoła są imponująco ogromne i pełnią schronienie dla wielu gatunków nietoperzy. Kamikazee fruwających przy blasku księżyca. 


 Bajkowe wodospady Cascades de Ozoud                      

Miejsce urocze, wiele wycieczkowiczów ale tak na prawdę tylko nieliczni zostają tutaj na noc a konkurencja jest tak duża, że wkrótce dochodzi do poważnej bójki dwóch naganiaczy w tym jednego który nas prowadził do swojego campingu. Komiczna sytuacja - my nie wiemy gdzie iść, wlepiamy oczy w co tylko można by nie widzieć czy się już pozabijali czy jeszcze nie, aż tu nagle wprost z krzaków wychodzi trzeci i znowu nam proponuje z kolei jakiś inny camping. Wedle słów - gdzie dwóch się bije tam trzeci korzysta. 


Koniec końców lądujemy w uroczym miejscu gdzie nieprzeniknioną czarność nocy rozświetla tylko kilka świeczek ułożonych przy namiocie i po drodze do tarasu widokowego. Żadnego wiatru, żadnej chmury, na niebie zdaje się być tysiąc gwiazd. W dali tylko zarysowują się białe kipiele piany przewalającej się na całej długości spadku wody...




Dzień 16 Szemrane ulice Casablanci po północy

Rano udajemy się na eskapadę w głąb wąwozu, gdzie rzeka nadal spada milionami mniejszych już kaskad. Jednak brak wody i moja wysoka temperatura sprawiają, że nie odnajduje przyjemności i jakiegokolwiek sensu w spacerze w temperaturze ponad trzydziestu stopni...W połowie drogi odłączam się i swoimi ścieżkami podążam do campingu. Ale co to za droga! W mnogości ścieżek po pół godziny się gubię i aby wejść na odpowiednią wspinam się po wielkim zaczarowanym drzewie wyrastającym w połowie skalnej ściany. Od ziemi do połowy po skałach wiją się jego ogromne korzenie a od połowy w górę ogromne stare konary... I gdybym była chłopcem, gdybym była trochę młodsza i gdyby tutaj mnie urodziła moja mama a nie w Dąbrowie Górniczej to założę się że na tym właśnie drzewie miała bym mój domek. 

W oczekiwaniu na panów wypijam jednym hałstem szklankę świeżo wyciskanego soku pomarańczowego i w malignie dogorewam w cieniu drzewa przy akompaniamencie "rajskich ptaków". Ich przygody po przyjściu nie robią na mnie większych wrażeń, czuję że chcę leżeć cały dzień i nic nie robić bo właśnie tylko na to nic mam siłę. Ale najwyraźniej panowie też są zawiedzeni spacerem...a w szczególności jakąś jaskinią która w przewodniku była opisywana w stylu - zobaczyć i umrzeć. 

Po południu powoli zaczynamy się wspinać w kierunku parkingu - i dopóki czas nam pozwoli będziemy łapać stopa w myśl zasady low budget. Po drodze JJ psuje się jego wysłużony plecak - bez przyczyny odpada kluczowy trok - no cóż, chyba powoli nadchodzą znaki, że trzeba by wracać do domu. Na górze dzielimy się i każde z nas idzie w innym kierunku pytać się camperów, osobowych i łapać na drodze. Szczęście chce, że pierwsza para do której podchodzę udaję się właśnie do Marakeszu - Dacią Logan. Hehe, w komfortowych warunkach i przemiłym towarzystwie lądujemy w Marrakeszu niemalże na styk przed odjazdem pociągu. Od dziś dalszą drogę pokonywać już zamierzamy tylko pociągami.


   Transport plecaków na dachu

Co nas urzeka najbardziej na dworcu kolejowym to ich wysoko europejski standard i brak jakichkolwiek naganiaczy i w końcu... święty spokój! Nic więc dziwnego, że w wielkim komforcie rozkładamy matkę do siedzenia i ruszamy na wieli żer - zjadając trzy bułki słodkie, bagietkę z serkiem białym, khobza z jajkiem i ziemniakami i to wszystko popychając szklanką soku pomarańczowego. Ucztujemy w gronie czterech Polek powracających również z włóczęgi po Maroku. Niesamowicie zabawne i miłe dziewczyny. Z dwoma - matką i córką, podróżniczkami - lądujemy w jednym przedziale tocząc dysputy do samej Casablanki. 


Wysiadamy, środek nocy, zanosi się na deszcz, ciężkie plecaki, naganiacze...zatrzymujemy się na sekundę by się w ogóle zorientować gdzie idziemy a tu już pełno taksówek dokoła a z niej wystają wielkie gęby coś do nas wrzeszczące we wszystkich językach świata. I na myśl nasuwa się jedno pytanie - co my tu robimy??? 

Plecaki zostawiamy w pobliskim hotelu Accor, brudne stoją w sterylnie czystym otoczeniu luksusowego hotelu którego cena za nocleg przewyższa nasze wspólne fundusze. W dalszą drogę udajemy się z przysłowiowego buta... Naszym celem jest wspaniale oświetlony i imponujący w rozmiarach meczet Hassana II oraz czerwona medina. Nie braliśmy poprawki jednak na to, że Casablanca to przede wszystkim wielkie, pełne niebezpieczeństw miasto. Przy pierwszej lepszej okazji przykleja się do nas nadzwyczaj nie urokliwa Marokanka, młoda pijana dziewczyna czkająca nam nie przerwanie za uchem, chcąca to dotrzymać nam towarzystwa to naciągnąć na kilka dirhamów na taksówkę do domu. Ale widząc patrol policyjny odchodzi. Następnie grupki bezdomnych, młodych ludzi z jakimiś łomami w ręku... no i zachciało nam się zwiedzania... 

Docieramy do meczetu...mało co a byśmy przeszli obojętni obok. Otóż meczet ginie w ciemnościach... Podświetlają go owszem ale chyba do dwóch godzin po zachodzie słońca... Kiedy chcemy się zbliżyć by zobaczyć jakiekolwiek detale architektonicznie natychmiast zjawia się stróż na małym motorku i przepędza nas na bardziej bezpieczną dla meczetu odległość... Ale za to widzimy Ocean Atlantycki i wpatrujemy się jak sroki w latarnie morską wysyłającą nam jakiś tajnym kodem sygnały świetlne. W drodze powrotnej czujemy się bezpieczniej a to za sprawą ścian deszczu które przewalają się z nieba do ziemi a które powodują, że każdy kto żyw ucieka gdzie może. My siadamy pod parasolami kafejki i tępo patrzymy się w milczeniu w kaskady deszczu... 

Casablanca...co za suchar....




Dzień 17 bez nas o nas


Podnoszę głowę nasza stacja – Asillah – podnoszę i wydaje mi się, że jeszcze śnię. Bo jak to możliwe, że pociąg jedzie niemalże po plaży a jak okiem sięgnąć lazur wody przenika się z błękitem nieba na horyzoncie? Jednak delikatny wiaterek uświadamia mnie, ze to nie jest sen tylko jedno z kolejnych magicznych miejsc podczas naszej podróży. Ocean jest na wyciągnięcie ręki i mimo nieprzespanej nocy mam ochotę biec w stronę tej wody i wskoczyć do niej choćby z całym plecakiem!
Ze stacji zgarnia nas miejscowy „biznesmen” i prowadzi do swojego pensjonatu.
Tuż  za murami mediny znajdujemy dogodną miejscówę. Rozbijamy prowizorycznie namiot na tarasie na trzecim piętrze domu z widokiem na wodę i plażę z której w pocie czoła pracownicy wynoszą na swoich plecach worki piachu. Hmm w sumie to plaża bardziej przypomina wysypisko gruzu i tu i ówdzie mieni się kolorami płytek ceramicznych. Widać, że troska o środowisko naturalne nie jest tu jeszcze szeroko rozpropagowana.


 Medina Asillah nad Oceanem Atlantyckim
           
Zaraz po rozbiciu namiotu rozkładamy się tuż obok, posilamy i zapadamy w bardzo długi sen rekompensujący nieprzespaną noc. Kiedy się budzimy jest już za późno by udać się na plażę czy zwiedzić nieoświetloną do końca medinę. Udajemy się zatem na krótki spacer po uliczkach tego małego ale niesamowicie schludnego miasteczka, targujemy się o warzywa i owoce na souku owocowo-warzywnym i zasiadamy w kafejce za 5 dh od godziny po skrzętnie opisać relację z kilku dni, kiedy przebywaliśmy w totalnej dziczy górskiej. W nocy znowu hula ogromna burza. JJ dobiega w ostatnim momencie przed rozpoczęciem wielkiej nawałnicy i chowa nasze plecaki do środka namiotu.

Wysychamy w towarzystwie hiszpańsko-włoskim popijając wielkimi haustami herbatkę miętową.




Dzień 18 o paradise beach która wcale nie była paradise

Rano udajemy się na przechadzkę po medinie. W Asillah jest ona, należy przyznać przepiękna. Jej biel idealnie komponuje się z niebieskim niebem. Tu i owdzie na murach widnieją urocze pełne kolorów obrazki przygotowane na specjalne okoliczności festiwalu filmowego odbywającego się tu niegdyś. Błądzimy w pokręconych uliczkach to gubiąc to odnajdując drogę. W końcu docieramy do tarasu widokowego dawnych fortyfikacji portugalskich. Wysunięty na czoło system warowny każdego dnia od wielu lat musi sprostać ogromnym falom uderzającym o chłodne, kamienne mury. Spoglądając za siebie ma się szeroki pogląd na usytuowanie miasteczka i szerokie plaże ciągnące się to piaszczystymi łachami to znowu stromymi ścianami skalnymi w dwóch kierunkach jak okiem sięgnąć.

Po południu udajemy się na osławioną Paradise Beach czyli miejsce gdzie jasno żółty piasek powoli wkracza do wody tworząc bardzo długą mieliznę. Z opisów wszystkich napotkanych osób polecających nam to miejsce, można by sobie wyobrazić istny raj na ziemi. Prawda jest taka, że sam w sobie cel umywał się do mijanych przez nas miejsc. Bowiem do plaży wiodła siedmiokilometrowa ścieżka wzdłuż wybrzeża wiodąca nad ogromnymi skalnymi przepaściami wpadającymi bezpośrednio do wody, skalistymi plażami oraz labiryntami w dziwnych formacjach. Po drugiej natomiast stronie delikatny krajobraz falujących od wiatru traw porastających wzgórza. Istnie rajski krajobraz. Po ponad godzinie docieramy do naszej wyśnionej plaży. Faktycznie z wysokości robi piorunujące wrażenie. Szeroki pas piaszczystej plaży, kołtuny morskiej piany goniące się na falach jedna drugą – to wszystko sprawia, że na dół przedostajemy się dosłownie w oka mgnieniu. Rzucamy rzeczy, szybko się przebieramy, biegniemy w stronę wody i zimny kubeł na głowę… Temperatura wody raczej nie zachęca do kąpieli… Mimo to nic nie przeszkadza co niektórym. Z drgającymi zębami skaczą, brykają, hasają – ogólnie zabawa jak u dzieciaków.

W końcu spokój, cisza…do czasu kiedy na plaży zjawia się tutejszy próbujący na siłę wcisnąć nam za pobraniem drobnej opłaty fotkę ze


Stevenem – osłem. Efekt jest taki, że Steven pałaszuje nam skórki pomarańczy które jemy a właściciel osła nasze pomarańcze. Hola, hola Kolego! Pomarańcze spowodowały, że zyskaliśmy przyjaciela już do samego końca pobytu na plaży a co więcej pan bardzo chętnie nas odprowadził, byłby gotowy chyba nawet pod same drzwi gdyby nie fakt, że jego osioł już dawno, dawno poszedł w zupełnie przeciwnym kierunku…

Wieczorem przyjeżdżają Weronka, Agatka i Karuś, Kuba, Łuki, Kłosik i Majeczka. Dream Team skład. Do późnego wieczora siedzimy jedząc wszystko co nam pozostało, wspominając i ciesząc się ze wspólnego spotkania – wszyscy w jednym kawałku.


Dzien 19 Espana trophy 


Dziś wyruszamy w wielką podróż, która zakończy się dopiero w Poznaniu. Nasz cel to Ceuta, reszta wypływa z Tangeru. Tak czy siak spotykamy się już w Europie w Algeciras. Kto pierwszy? Ogłaszam Espana Trophy! Rano rozmieniamy z Grzesławem jeszcze kilka dolców, żeby starczyło na jakieś jedzenie i zakup kilku przypraw, sprawdzamy maile w kafejce za które żądają horrendalną sumę – oczywiście wychodzimy płacąc jedną trzecią. Wracamy po plecaki i w skwarze dnia ruszamy na stację kolejową. JJ z Karolem robią jeszcze szybką akcję – ostatnia kąpiel w oceanie. I za chwilę wszyscy już jedziemy w zatłoczonym pociągu do Tangeru.

Miasto wita nas swoim gwarem, krzykami i poniekąd chaosem. Nasza trójka udaje się w poszukiwaniu dworca a cała szóstka kupuje bilety na prom już stąd. Natychmiast po dostaniu się na dworzec kupujemy bilety i w ciągu pięciu minut lądujemy w autokarze nagrzanym słońcem do granic możliwości, który ma nas zawieść do ostatniej wioski tuż na granicy z Ceutą – enklawą hiszpańską na Czarnym Lądzie. Nie mogło być inaczej, tego miejsca nie mogliśmy opuścić, nie być na tym dworcu… Tetuan - w porównaniu z nim nawet dworzec kolejowy Katowice urasta do rangi miejsca niezwykle urokliwego. Cały dworzec znajduję się pod ziemią, brak jakiejkolwiek wentylacji poza bramą wjazdową powoduje, że całe spaliny i smród zbierają się i zalegają gdzieś po kątach. Ściany podpierają narkomani, brudni, bezdomni i kalecy, zasypiają na dyktach albo w wózkach w których wieczorami zwykli zwozić jakieś szpargały  w dziwne miejsca. Tu gdzieś siedzi, tam leży – nie wiadomo czy żywy czy nie. Smród, kurz, brud, migająca jarzeniówka, hałas, wrzaski. Nie zazdroszczę jednej z naszych ekip, która przybyła tutaj na dzień dobry. Ten widok rzuca niepozytywny cień na całe miasto i przygody z nim związane.

W wiosce spożywamy jeszcze jedną, ostatnią już szklankę soku pomarańczowego – wznosząc toast za naszą wyprawę i pokonanie pętli długości ponad trzech tysięcy kilometrów. Mała chwila zadumy i ruszamy do granicy…już nic nie jest nas w stanie zadziwić.

Jesteśmy…ostatni raz byliśmy tu z jakieś 19 dni temu… nocą… padało. Od tego czasu tyle się wydarzyło, tyle się dowiedzieliśmy o tym kraju, o mentalności jego mieszkańców. To niesamowite ile nowych doświadczeń można wyciągnąć z każdej, bliższej czy dalszej, długiej czy krótkiej podróży…

Ekipa, od lewej: Agatka, Majka, Łuki, Kuba, Polly, JJ, Grzesiu, Klops, Wero, Karol

Przekraczanie granicy obyło się bez większych problemów, nawet nie sprawdzali nas dokładnie. Autobus do centrum i prosto na przystań promową. Generalnie podróż jak dotąd bez żadnych zakłóceń, szybka…do czasu. Do czasu kiedy wstrzymują prom tylko dla nas,  A JJ bez rezultatu próbuje odzyskać swój kindżał. Bowiem co się okazało, nóż schowany głęboko w plecaku bardzo się nie spodobał policji i zażądali jego zwrotu. Przeprawa trwała dobre czterdzieści albo i więcej minut. JJ do nich hiszpańskim oni się śmieją, oni do JJ po angielsku my się śmiejemy. I nie pomogły prośby, że to dla ojca, który jest kolekcjonerem. My popłynęliśmy a nóż został i czeka na odbiór w Ceucie…

Słońce chyliło się już za horyzont kiedy płynęliśmy do Algeciras, widok Gibraltaru i ujścia morza do oceanu zalanego intensywnym czerwonym światłem komponowały się w niezapomniany obraz. W Algeciras już ostatni etap podróży na dziś. Z wielkimi plecakami biegniemy z portu na dworzec autobusowy, gdzie nasz autobus do Malagi ma się ku odjazdowi. Bieg był tak męczący i wyczerpujący, że myśleliśmy że wyplujemy płuca kiedy już znaleźliśmy się na miejscu.

W Maladze spaliśmy u hosta w dziesięć osób w knajpce, która jak ktoś słusznie zauważył, była tak obleśna i nie knajpowa, że mogła służyć jedynie do spotkań w gronie najbliższych przyjaciół właściciela albo noclegowania takich wagabundów jak my. Mimo to trochę dachu nad głową jest i za to jesteśmy bardzo wdzięczni.



Dzień 20 malaga za dnia


Rano brak jakiejkolwiek koncepcji i sił. Słońce praży od samego rana. Plecaków niestety nie mamy gdzie zostawić, więc jak taki żółwie wędrujemy w kierunku najbliższego sklepu spożywczego, gdzie szturmem ruszamy na europejski asortyment. Śniadanie pod palmami przy jednej z głównych ulic Malagi – rewelacja! Ludzie się do nas uśmiechają, czasem rzucą  żartem na odchodne. Miasto tak pozytywne, że chce się iść chodnikiem i uśmiechać do wszystkich.

Resztę dnia spędzamy na plaży, gdzie panowie cieszą swój  wzrok kobietami opalającymi się na plaże, których nie uświadczysz w Maroko (poza turystkami oczywiście) a panie – też cieszą swój wzrok. Woda w zatoce średnio nadawała się do pływania, po pierwsze ze względu na czystość a po drugie ze względu na meduzy. Nie przeszkodziło to jednak Karolowi, Łukiemu i JJ trochę podylać. JJ’a zaatakowały meduzy, Karol wpłynął w jakąś deskę, tylko Łuki się jakoś ostał i dawał w tą i z powrotem. Po błogim  nic nie robieniu udaliśmy się na lotnisko im. Picassa (który pochodził z tych rejonów) gdzie zagraliśmy mały koncert na wywiezionych z Maroka instrumentach a później udaliśmy się na ekspresową odprawę, zakupy w strefie bezcłowej i ważenie się na wagach bagażowych. Hmm pyszna marokańska kuchnia wpłynęła można powiedzieć zbyt przyzwoicie na tusze co niektórych!

W samolocie zajęliśmy sobie co lepsze miejsca i jak przystało na wycieczkę siedzieliśmy wszyscy koło siebie. Miło było… Wystartowaliśmy podczas zachodu słońca, wzbijając się w górę mieliśmy wrażenie, że zastygło ono w jednym miejscu i nagle jakby przestało zachodzić.




Dzień 21 i tu powinniśmy zakończyć ale…

Po północy – Berlin – ekipa pakuje się do samochodu znajomego, który odwiezie ich do domów, dla niektórych miejsca jednak nie starczyło. Pociągu nie ma, autobusy jeżdżą ale tylko do centrum a stamtąd do granicy nic. I co tu teraz począć?
Ja, JJ, Agatka i Karol – no jak to co robimy!? Idziemy spać! Za przyzwoleniem pana z Security rozkładamy śpiworki i maty w cichym zakątku lotniska i ucinamy sobie krótką drzemkę. Po blisko dwóch godzinach wstajemy i udajemy się na pierwszy pociąg jadący w stronę Hauptbahnhof. Jednak jak się okazuje z pewnych przyczyn nie zdążamy na niego. Ale na szczęście zaraz po nim jedzie następny. Jeszcze przed 8 byliśmy na granicy Polskiej po perypetiach kiedy to musieliśmy niemalże reanimować Karola, który połknął nasadkę od butelki. Na szczęście skończyło się tylko kupą śmiechu i żartami na ten temat ale mogło być nieciekawie.

Jak nakazuje stary zwyczaj z Agatką zjadłyśmy sobie małe co nieco w McDonaldzie i pierwsze pytanie jakie zadaliśmy będąc już w Polsce wyprowadziło nas z równowagi. Przepraszam, gdzie jest dworzec? – Tu nie ma dworca! Utknęliśmy na dobre cztery godziny w dziurze z której odjeżdżał do Poznania tylko jeden autokar po 15, a pociągi nie kursowały z niewiadomej przyczyny – w zamian jednak istniało coś takiego jak komunikacja zastępcza – czyli autokar który podwoził do najbliższej stacji kolejowej. Gdyby jeszcze się tak nie spóźniał. Pogoda w kratkę, raz słońce raz deszcz – ale bardzo zimno. Wczoraj o tej porze umieraliśmy z gorąca, dziś z zimna.

Po południu lądujemy w Poznaniu na dworcu czeka na nas reporter Głosu Wielkopolskiego. Pyta o wyprawę, robi zdjęcia ale jesteśmy już tak zmęczeni, że przy życiu utrzymuje nas wizja gorącego polskiego obiadu…a później koła z hiszpańskiego.