5 grudnia 2011

gdzie ten śnieg?!


Właśnie wróciliśmy z Beskidu Sądeckiego, gdzie byliśmy z naszymi znajomymi. Pierwsze pytanie nasuwające się stając u stóp gór - to gdzie jest do licha ten śnieg?
W ten weekend odpoczywaliśmy w Szczawnicy - w tym roku jesteśmy tam już trzeci raz - pierwszy z biegówkami, drugi z rowerami a podczas trzeciego robimy rekonesans okolicy z buta. Udajemy się zatem zaraz po przyjeździe na typowe słowackie jadło, wzdłuż Dunajca i zaraz za granicą na lewo - do pierwszej drewnianej chaty na polance pośród gór. Drugi dzień to miły i nieforsowny spacer, a jednak bez mapy musieliśmy nakombinować trochę (idąc na skróty) by z Palenicy dostać się do Wąwozu Homole. Po raz kolejny uświadomiłam sobie, że niekiedy warto iść szlakiem, wejść na kolejną górą ale nie zbłądzić, nie dygać przez chaszcze, nie chodzić po błotach, rzekach czy bagnach... Tak czy siak lądujemy po spacerze w Jaworkach w bacówce, klimatycznej knajpie góraliskiej z bardzo dobrym jedzeniem (polecam :) Nie obyło się również bez odpoczynku a'la kuracjusz czyli spacer po parku zdrojowym w Szczawnicy oraz mające zdziałać cuda - wody źródlane. W naszym przypadku w miarę przyswajalny miks - Jan + Magdalenka. Kto kosztował kiedyś wód (szczaw) czy to w Krynicy, czy w Szczawnicy wie jakie ryzyko łączy się z zaserwowaniem sobie jakiegoś "toksycznego śmierdziucha". Tak czy siak zregenerowani, wypoczęci zaczynamy nowy tydzień :) Tym lepszy, że zbliża nas do upragnionych wakacji, a właściwie wyczekiwanego urlopu - już 16 grudnia! :)

29 listopada 2011

Ciur Ponor

A to właśnie cel naszej eskapady do Rumunii - Pestera Ciur Ponor z niesamowitą podziemną rzeką, która wymyła w skałach niesamowite formy. Wodospady, meandry, małe kaskadki, wymyte przez wodę misy na kształt jacuzzi. 8 kilometrów podziemnego spaceru, oraz.... podziemnego kanioningu :) Coś nie do opisania, także może zamiast pisać wkleję kilka zdjęć - made by Olo. Zatem zapraszam do podziemnego świata jednej z największych jaskiń w Rumunii - Ciur Ponor.







28 listopada 2011

uroki wsi gór Transylwanii



Po powrocie do ciepłego domu wydaje mi się, że wyjazd na weekend do Rumunii był co najmniej karkołomny. Planowaliśmy go już dużo wcześniej, bo naszym celem była jaskinia - Ciur Ponor - gdzie wolę wejścia i wszelkie opłaty wnieść trzeba było ze sporym wyprzedzeniem czasowym. Ekipa uzbierała się całkiem spora, z dąbrowskiego speleoklubu Iza, Elvis oraz Olo, był też Ricci z Krakowa i reszta ekipy z ichniejszego środowiska speleo, w sumie ponad 10 osób. Tak obładowani ruszyliśmy na dwa auta w piątkowe popołudnie do Transylwanii. Droga przez Słowację i Węgry niesamowicie się dłużyła, już nie wiedzieliśmy jak się ułożyć w aucie coby jakoś choć na chwilę zasnąć. Do naszej wioski - Rosia - położonej w regionie Bihor w Transylwanii docieramy o wschodzie słońca. Witają nas gęste mgły, szadź oraz kilka drewnianych domków krytych strzechą - wioska taka, że ostatnie takie widziałam chyba w Bieszczadach. Pozory jednak, jakie te chatki sprawiają na pierwszy rzut oka nijak się mają do ich wyposażenia - bieżąca ciepła woda, światło, gaz, niesamowity klimat, ba jest nawet pakernia! Chatki te należą do salvamont - czyli rumuńskiej grupy ratowniczo-przewodnickiej. Kiedy siadamy na ganku i podziwiamy wschód słońca w tych górach porozcinanych formami krasowymi po trochu zazdrościmy tutejszym gospodarzom tych widoków i spokoju :) A co lepsze osada położona jest w takim punkcie, gdzie w którą stronę by się nie ruszyć dociera się bądź to do jaskini bądź na skały. Po śniadaniu i wstępnych och ach ruszamy na krótką drzemkę. Przed nami ciężki dzień - jedna z największych w Rumunii pestera (jaskiniii) Ciur Ponor z podziemną rzeką! 


14 listopada 2011

jesień idzie - rady na to nie ma

 
Poweekendowa chwila zadumy nad jesienią....w rytmie -  jesień idzie - nie ma na to rady.

zBaraniali - czyli rodzinnie na Baranią Górę


Kolejny pogodny weekend znów postanowiliśmy spędzić poza domem. Zupełnie tak, jakby wykorzystując tą ładną pogodę chcielibyśmy zmagazynować pozytywną energię i to słońce na całą nadchodzącą zimę (od razu zakładając, że będzie szaro-bura). Tym razem jednak połączyliśmy przyjemne z pożytecznym - zawieźliśmy babci, która przebywa obecnie na kuracji w Ustroniu kilka potrzebnych rzeczy, o które nas prosiła - a przy okazji zakwaterowaliśmy się na miejscu na cały długi weekend. Jako, że moi rodziciele też kochają góry - zwłaszcza tata, który ostatnimi czasy wyznacza sobie coraz to nowe szczyty do zdobycia, zorganizowałam dla nich z Bartkiem małą wyrypę górską. W jeden dzień Stożek, w drugi Barania - cudowna pogoda, bezchmurne niebo, szron w wyższych partiach gór. Z resztą zdjęcia podpowiedzą Wam same jak było. 


Kolejny raz przekonałam się, że tak niewiele trzeba, by ruszyć się z miejsca, zrobić coś mniej lub bardziej konstruktywnego by w pełni odpocząć, odstresować się, zaciągnąć haustem zimnego, świeżego powietrza. A góry jesienią są magiczne - pełne kolorów, nisko operujące słońce jaskrawo oświetla widok i rzuca długie, misternie pokręcone cienie.


Zapomniałam jeszcze napisać, że rodzice na tą wędrówkę zabrali mojego "brata" czyli usynowionego podczas kilku lat mojej nieobecności w rodzinnym gnieździe Yorka. Pies cieszył się oczywiście niemiłosiernie z tak długiego spacerku i wszyscy byliśmy pełni podziwu dla jego krótkich, włochatych łap tak żwawo pokonujących wszelkie napotkane przeszkody.


Trochę dużo zdjęć tu wyszło ale taka jest prawda, że żadnymi słowami nie da się opisać tego jak cudowna może być złota polska jesień.

10 listopada 2011

DG okiem fotografa

Dziś wrażenia estetyczne. Moje miasto widziane okiem fotografa - M. Wróblewskiego ze zdjęć znalezionych w sieci.
     Park Zielona

 Pustynia Błędowska

 Pogoria IV

 Pogoria II

 Pogoria III

 Modern Pogoria ;)

 Park Hallera

Ulica 3-go Maja

4 listopada 2011

speleokonfrontacje

Kolejny weekend z cudowną pogodą. Mam wrażenie, jakby listopadowi pomyliło się coś z lipcopadem. Przemieszane te pory roku. Weekend 5-6 spędzamy na speleokonfrontacjach czyli imprezie organizowanej przez nasz speleoklub w Podlesicach a polegającej na zjeździe środowiska grotołazów i innych zakręconych ludzi w celu celebrowania wielkiej imprezy, przeglądu filmów i omówieniu działalności oraz snuciu planów eksploracyjnych na przyszłość. My oprócz tego wykorzystaliśmy pogodę na wspin - przynajmniej w sobotę, bo w niedzielę jedyne na co udało nam się wysilić to spacer w dość licznym gronie po Górze Zborów, kawa w Ostańcu i pyszne jedzenie "u Michałowej". Projekt tegorocznych Speleokonfrontacji wykonała Włoska - niestety ten zaprezentowany powyżej nie przeszedł do finału - ale jest zdecydowanie moim faworytem :)



3 listopada 2011

kanioning w Słowenii

Udało się przeżyć :) Z kilkoma siniakami i zbitymi częściami ciała pełni wrażeń wracamy do codzienności.
Celem jak już wspominałam były Alpy Julijskie w okolicach urokliwego miasteczka Bovec w Słowenii.W ostatnim momencie ekipę Olo, Rysiu, Ola, Polly, Elvis zasilają Aga i Magda. I tak w siedmioosobowym składzie, z licznymi perypetiami i sporym poślizgiem ruszamy na południe. 


Już na Słowenii pogoda nie jest dla nas bynajmniej łaskawa, mgła, zimno, gdzieniegdzie zalega jeszcze śnieg. Zatrzymujemy się co rusz aby zjeść śniadanie, a to przy Lago de Predil, a to przy jakiejś fortyfikacji na przełęczy. Wszędzie jednak zimno i mgliście. Nie wiem jak reszta ale ja jestem przerażona, że w tą zimnicę zanurzyć trzeba się jeszcze będzie w przerażająco zimnym  potoku  górskim.
Zjeżdżając jednak do doliny chmury jak ręką odjął rozstępują się a przed naszymi oczami ukazują się przecudne widoki – kolorowych jesiennych lasów, surowych, ośnieżonych szczytów, rzeki w kolorze niebieskiego Lenora i zielonej trawy. A przy tym świeci słońce, a niebo jest bezchmurne.


Od razu podjeżdżamy do pierwszego kanionu – Susec. Wita nas kilkunastometrowa kaskada wodna, z której woda dudni i huczy a Olo, ku trwodze nowicjuszy wkręca nas, że będziemy z niej skakać. W pełnym rynsztunku, piankach i kaskach na głowie ruszamy w górę kanionu, ścieżką wijącą się raz po raz, a to po lewej, a to po prawej jego stronie.
Kanion znajduje się w cieniu, a temperatura bynajmniej nas nie rozpieszcza. W dolinie termometr wskazywał zaledwie 4 stopnie. Do wody wchodzę z przekonaniem – tego jeszcze nie grali. W listopadzie pływać w górskim potoku, dygać po lesie w piance jak kosmici - co ja tu robię?

 Olo daje nam instrukcje – know-how. Po pierwszym zanurzeniu okazuje się, że nie jest wcale tak źle, lodowata woda która przedostała się pod piankę szybko się ogrzewa i w miarę szybkiego toczenia się akcji utrzymuje temperaturę. Gorzej jest kiedy natrafiamy na jakieś przestoje wówczas ziębi nas niemiłosiernie.


Suszec to przede wszystkim świetna zabawa i przygotowanie nas, nowicjuszy na kolejne akcje. Ćwiczymy skoki, tobogany, uczymy się składać do skoku, do zjazdu, jak wpadać do wody, jak pionizować ciało przy skoku. A same wrażenia? Nie do opisania, kanion „od wewnątrz” to niezliczone emocje, cudowne widoki, labirynty, małe kałuże, głębokie oczka, huczące wodospady i liczne meandry. No właśnie – niesamowite są dźwięki jakich uświadcza się będąc tam, przynajmniej te które dochodzą przez kaptur pianki. Kanion „od podszewki”  jest jakimś magicznym, cudownym tworem.  Suszec nie wymaga od nas używania liny, całość  można nazwać bardzo przyjemnym ekstremalnym spacerkiem. Trudności mają pojawić się przy okazji dwóch kolejnych. Na parking docieramy zmęczeni, po około dwugodzinnej akcji ale szczęśliwi jak dzieci. Tego samego dnia suszymy jeszcze w ogrodzie przed domem sprzęt, robimy wielki obiad oraz testujemy sposoby prażenia popcornu w mikrofali z pomocą różnych, dziwnych przedmiotów.


Nazajutrz udajemy się na trochę dłuższą, pięciogodzinną akcję – kanion Pradelica położony w Triglavskim Parku Narodowym. Jedno auto zostawiamy w wiosce u jego wylotu, gdzie też wbijamy się w pianki, by drugim wyjechać na przełęcz z której schodzić będziemy do kanionu. Tego dnia, gdyby zatrzymała nas policja uznaliby, że nie jesteśmy w pełni rozumu. 7 osób w jednym aucie, zamaskowanych i obszpejonych na dodatek bez dokumentów od auta. Kanion prezentuje się co najmniej okazale – wysokie klify, piękne wymycia, sporo toboganów, zjazdów linowych w tym dwa naprawdę miażdżące.


Ja gubię wór w kipieli wodnej, Rysio po ponad 30 metrowym zjeździe odkrywa, że jego hydrobot stracił jedną kluczową część. Nowością dnia dzisiejszego były zjazdy nawet do 45 metrów  - gdzie buty które miałam, a które od 11 lat są właściwie niezniszczalne ślizgały się na wszystkie możliwe kierunki. Ale nie dziwić się, woda wymyła wszystko doszczętnie, a tam gdzie się nie leje bezpośrednio wszystko jest omszone i chyba przez to jeszcze bardziej śliskie.

Sporym wyczynem jest też przekroczenie potoku, w miejscu gdzie ten kumuluje się i gna w wąskim miejscu jak oszalały. Nurt wciąga albo podcina nogi. Z Predelicy wychodzimy jak z magli, zmęczeni, głodni, zziębnięci i niezmiernie szczęśliwi, że zaraz wskoczymy w suche ubrania. Dzień sponsorują pyszne suszone pomidory, które nawet zatwardziali przeciwnicy pomidorów pochłaniają na raz.


Trzeci dzień, to chcąc nie chcąc dzień restu i podróży krajoznawczych. Kanion w który chcieliśmy się wbić – Kozjak – ze względu na liczne przewężenia i z powodu wysokiego stanu wody zostawiamy na „zaś”. Wejście do niego mogłoby być mocno ryzykowne i jak określa to Olo – oddzielające mięso od kości bądź ziarno             od plew. Odpuszczamy zatem  i jak weszliśmy na jego górę z ciężkimi worami z linami, tak schodzimy tą samą drogą  w dół. Resztę dnia spędzamy na zwiedzaniu parku i wejściu do dziury - Zadlaska Jama – niczego sobie systemu jaskiniowego, gdzie dynamizmu akcji dodaje narracja Ryszarda i Ola.


Dzień wyjazdu to pakowanie, rozliczenie z naszą Candy-Girl, dojedzenie mleka w tubce, ferwor porządków, podczas którego Olo do zmywarki dolewa płynu do naczyń, co skutkuje w zalaniu pianą połowy mieszkania wywołując tym samym bitwę oraz ostatni, krótki kanion. Wybieramy się do Frataricy, gdzie temperatura osiąga już swoje apogeum. Na podejściu szron zalega na trawach i liściach, jest strasznie zimno i nie zapowiada się, że słońce zagości tu.


We Frataricy sporo atrakcji, przede wszystkim kilkudziesięciometrowy zjazd w zupełnej lufie, pod grzmiącym nad głową wodospadem, latanie Rysia na odciętej linie oraz magiczne meandry, kamole, wymycia. Wychodząc z kanionu obracamy się za siebie i wzdychając ruszamy dopakować rzeczy, zjeść obiad i zasiąść za kółkiem w dziewięciogodzinnej podróży do domu.



W jej trakcie wyjeżdżamy jeszcze na przełęcz Mangarską. Myślę, że nie ma tu co opisywać, zdjęcia mówią same za siebie.



Podsumowanie – myślę, że zmieniło się diametralnie moje spojrzenie na wodospady. Naprawdę nijak wzbudza emocje nawet największy wodospad  na którego się patrzy z dołu, w porównaniu z tym jak stoi się na górze, przechyla w przepaść ciało i zjeżdża w jego bryzie.


27 października 2011

kanioning

Cytując definicję tego sportu :"Kanioning to podążanie potokami górskimi, które wcinają się w skały i żłobią wodospady, progi, rynny i kaniony. Przepiękna sceneria, niewyobrażalne formacje skalne, krystalicznie czysta woda dodają uroku i atrakcji tej wspanialej dyscyplinie. Trudności kanionów pokonuje się wpław, skokiem lub przy użyciu sprzętu alpinistycznego. W proponowanych przez nas kanionach jest dużo skoków do oczek wodnych, zjazdów w strugach wody i przyjemnego pływania między mytymi ścianami".


I tak właśnie my pływać i skakać będziemy w ten długi weekend. Z guru kanioningu w naszym klubie, Olem oraz company wybieramy się bowiem na Słowenię, gdzie eksplorować będziemy kaniony (jeśli warunki na to pozwolą) w okolicach miejscowości Bovec w Alpach Julijskich. Krótkie przeszkolenie kanioningowe mieliśmy w ostatni weekend. System porozumiewania się z pomocą gwizdka, zjazd na przyrządzie zwanym Pirana oraz Hydrobot, podstawowe techniki linowe. To, co mnie jednak przeraża najbardziej to zimna woda o tej porze roku, która w sumie ogólnie rzec biorąc w alpejskim, górskim potoku zimna jest przez większość miesięcy w roku. No ale powiedzmy mam tą przewagę na Bartkiem, że ja.... umiem pływać :)
Zatem Słowenia już dziś, a na smaczek wrzucę zdjęcie ze stronki naszego klubu z wyjazdu kanioningowego pod mocnym wezwaniem Ola z Chiusaforte.



26 października 2011

autoratownictwo

Udało nam się przetrwać ostatni przed tą zimą biwak kursowy na Birowie. O dziwo w nocy temperatura była wyższa niż tydzień wcześniej. W ciągu dnia tylko trochę wiało w związku z czym przeszywały nas raz po raz dreszcze. W momencie natomiast ustawały, gdy wbijaliśmy się znów na liny i poręczowaliśmy Sfinksa. Tak, tego samego którego w zeszłym tygodniu. Tym razem fatalizm zeszłego tygodnia przeszedł ze mnie na Agę. Nie wiem na czym to polega ale z dnia na dzień zmienia mi się z podejścia – nie mogę, nie dam rady, boję się – ekspozycji, wysokości etc po mogę wszystko, nieśmiertelność 100. No i właśnie teraz miałam taki weekend w związku z czym wyrównałam porachunki z zeszłego tygodnia z tą ścianą. Nawet na samym końcu zmierzyłam się z 30 metrowym wolnym zjazdem… a później podejściem, na widok którego w zeszłym tygodniu strach pojawiał się w moich oczach.


Wieczorem przyjechał do nas Olo, aby przeszkolić nas na najbliższą walkę życia – kaniony Słowenii. Przy zorzy pozostałej po zachodzącym słońcu dochodzimy do biwaku, gdzie już pali się ognisko, a w kręgu siedzi kilkanaście osób z klubu. I kto by pomyślał – gdyby nie te szkolenia w życiu nie wpadłabym na pomysł biwakowania o tej porze roku. A tu jak się okazuje, za Emkiem, naszym instruktorem – pod namiotem spać można przez cały rok. Zimą tylko można w łatwy sposób przekonać się czy ma się dobrą czy kiepskawą karimatę. Po kiepskiej kiedy wstaniemy, nad ranem zostanie padół w śniegu wytopiony przez ciepło naszego ciała.
Nam na szczęście śnieg na głowy w nocy nie spadł. Do późnych godzin nocnych siedzieliśmy przy ognisku, o którego podczerwień dbał Olo z Krzyśkiem, którzy jeszcze po północy latali po lesie i rąbali siekierą drewno. Następny dzień rozpoczynamy dość leniwie, nikomu nie śpieszno bo autoratownictwo, które dziś bierzemy pod lupę to temat trochę skomplikowany. Znaczy się nakreślając sprawę – jedna osoba podchodzi na wolno wiszącej pod okapem linie i symuluje wypadek, jest nieprzytomna. Zadaniem osoby drugiej jest bądź to zjechać do niej od góry bądź podejść od dołu, zastosować odpowiednie techniki, dźwignie i wypinając ją z własnego sprzętu, przy zachowaniu wszelkiej ostrożności by nie pierdzielnąć z całym impetem w glębę jakieś 10 metrów pod nami, przepiąć ją do siebie i w dwójkę zjechać na dół.


W teorii wygląda to tak, w praktyce natomiast jakby co najmniej te wiszące pary się gwałciły. W związku z czym całą niedzielę w jednym zdaniu można opisać tak – gwałcenie się na linach. Nie wspomnę już, że kilkunastominutowe wiszenie na linie w niezbyt wygodnej jaskiniowej uprzęży nie należy do rzeczy przyjemnych i prędzej czy później zdaje się, że krew już nie dociera do kończyn dolnych. Tyle pokrótce o ostatnim wyjeździe kursowym przed zimowym obozem tatrzańskim. Zobaczymy co to będzie.

18 października 2011

poręczowanie

Sporo czasu minęło i sporo jaskiń obeszliśmy pomiędzy pierwszym a drugim wyjazdem kursowym.               W końcu i ten doszedł do skutku, po całym tygodniu zimna i deszczu nadszedł czas... zimna i słońca :) Ekipą w składzie 8 kursantów i Docent nasz guru wyruszyliśmy na dwudniowy wyjazd kursowy na górę Birów. Przedostatni już wyjazd przed obozem zimowym w Tatrach. 


Przez dwa dni zgłebialiśmy techniki poręczowania, w pierwszy dzień w lajtowym jeszcze wydaniu, natomiast w drugi atakując najwyższą, 35 metrową ścianę Birowa z ekspozycją taką, że na samą myśl znów ręce mi się pocą. Z całym szpejem, zaufawszy tylko sobie w montowaniu stanowiska, z worem z liną 50 metrową przy tyłku - ot tak wychylić się ze Sfinka i zacząć zjeżdzać w wielką przepaść, znad brzegu której widać panoramę Jury jak okiem sięgnął i czubki drzew, bowiem sam Birów i tak już jest położony na wzniesieniu.
Pierwsza zaporęczowana przeze mnie droga była istną traumą - z jedną tylko przepinką - a cała reszta w totalnej lufie, takiej, że podchodząc po linie człowiek obracał się 360 wokół własnej osi bez możliwości zatrzymania się, wisząc pod okapem. Wrażenia bezcenne...


Podobnie jak mroźna noc, poranny szron, nauka węzłów przy żurku w bochnie chleba oraz gitara przy ledwo palącym się ognisku. Po takiej hibernacji przez cały weekend i wycisku góra dół, góra dół po linach doceniłam po raz kolejny mój ciepły dom, bieżącą wodę i przytulne łóżko :)

11 października 2011

Studnisko

Do końca nie wiadomo było, co będziemy robić w ten brzydki, deszczowy, ponury poranek sobotni. Wyjazd kursowy na poręczowanie odpadł, z racji faktu, że skały całe mokre. Spręż na jaskinie w sumie jakiś był, tyle tylko, że nie wiadomo czy od czwartku nadal trzyma. Okazało się, że jednak trzyma. Wyruszamy rano w nieśmiertelnym składzie Włoska, Mati, Misiek, Elvis i ja a za cel obieramy Studnisko.

Studnisko to największa jaskinia Jury. Imponująca komora główna do której się zjeżdża jakieś 35 metrów należy do największych krasowych komor Jury Krakowsko-Częstochowskiej. Samo dno jej mianowicie mieści się na głębokości 75,7 m. Znaczy to, że 35 metrów pokonuje się w wolnym zjeździe w imponującej lufie w czeluści ciemności. A kolejne 40 metrów pokonuje się na zmianę – idąc, czołgając się, wspinając, przeciskając, zjeżdżając. To co najpiękniejsze chyba w tej jaskini, to samo dno z krystalicznie czystą wodą, która je zalewa. Ponownie jak ostatnim razem (dobrych 5 lat temu – kiedy mój przyjaciel zabrał mnie tu pierwszy raz – a była to dopiero moja 2 jurajska jaskinia?!) byłam pod wrażeniem ogromu pierwszej komory i malutkiego okienka gdzieś w dachu, którym się wychodzi na powierzchnię.

Znalezienie otworu trochę nam zajęło. Właściwie mam wrażenie, że  tego dnia szukaliśmy wszystkiego. Najpierw parkingu przy barze leśnym, by tam we w miarę bezpiecznych warunkach porzucić auto, później szukaliśmy dziury rozdzielając się na 5 stron świata, a w dziurze bez planu szukaliśmy dalszych korytarzy. Podczas mrożącej krew w żyłach eksploracji Włoska się prawie zaklinowała na amen a ja usnęłam :)


Całość akcji zajęła nam niespełna 4 godziny. Bynajmniej nie robiliśmy tego na czas, co widać. Ostatnie drałowanie do góry, z plecakami (postanowiliśmy nic nie zostawiać przy otworze, bowiem słyszeliśmy wiele mało pozytywnych opinii o zwyczajach tu panujących) rzeczone 35 metrów z połanietką i crollem dało nam w kość i dało sporo do myślenia. Przed obozem tatrzańskim koniecznie trzeba będzie pomyśleć o jakimś wytężonym treningu! Na górę docieramy cali, szczęśliwi i umęczeni. Do skutku doszła akcja, którą ja od samego początku skazywałam na niepowodzenie. Koniec końców – jak zawsze było za….iście! Zastanawiamy się tylko, kiedy w końcu rozpoczniemy kurs – bo w sumie fajnie by się było w  końcu czegoś więcej nauczyć! :)

30 września 2011

jaskiniowo

No i w końcu, oficjalnie rozpoczął się kurs w dąbrowskim speleoklubie. Pierwsze zajęcia udało nam się spędzić w dwóch, na codzień zamkniętych jaskiniach :Wiernej i Wiercicy. Była wielka impreza, zlot okolicznych grotołazów, było ognisko, kryptonit i super bohaterowie.



Drugi dzień spędziliśmy na poszukiwaniu Piętrowej Szczeliny i zjeździe do jaskini Przekątnej, która dosłownie odkopywana jest przez dąbrowski klub speleo. Póki co zapowiada się całkiem nieźle, wejście do niej to ogromna, szeroka i długa studnia. Resztę... trzeba odkopać :)

                                 Wyjście z Przekątnej

... i  to było na kursie. A kolejne jaskinie odkrywaliśmy już z ekipą z klubu - Agą, Olem, Magdą, Matim, Marem oraz Jackiem, który czekając na nas przed jaskinią prawie zapuścił korzenie. Plan na weekend był treściwy - sobota wspin, niedziela jaskinie. Padło na kultowe Podzamcze oraz Grochowiec. Dziwne, bo to drugie, w sumie okazałe zbiorowisko skał widziałam na oczy dopiero teraz pierwszy raz. Spręż oczywiście wszystkim towarzyszył od wczesnych godzin porannych - nie ma co! :) Noc spędzamy na robieniu pieczonek i doprowadzania ogniska do podczerwoności! Nie ma co noce już są zimne... 

                                 Przygotowując się do akcji w Twardej

Następnego dnia postawiliśmy już na jaskinie!Zaczynamy od Twardej, która niesamowicie ryje mi psychę,śniąc mi się później po nocach. Twarda jest typem jaskini tektonicznej, gdzie w środku wisi wszystko na słowo honoru, łącznie z plakietkami zjazdowymi... Odkryta całkiem niedawno, w związku z czym mało osób przez nią się przewinęło. Nasze wejście było prawdopodobnie 9 w jej historii. Wrażenie - hmmm kupę luźnych kamoli, całkiem ciasno ale przede wszystkim dużo za dużo wspinania zapieraczką bez żadnego zabezpieczenia z lufą pod stopami. Ogólnie - no more time! ;)

                                 Popołudniowy posiłek przed kolejną akcją szturmową

Akcja zajmuje nam chyba więcej czasu niż się spodziewaliśmy. Wieczorem po posiłku postanawiamy znaleźć jeszcze jaskinię Spełnionych Marzeń. Krążymy gdzieś w promieniu 50 metrów od otworu ale i tak nic nie widzimy. Nawet nie spieszy nam się już tak bardzo zobaczyć jakikolwiek otwór. Ja przynajmniej po Twardej nie mam już siły psychicznej żeby zejść do następnej. Jednakże po chwili stajemy przy otworze jaskini Józefa. I jakoś dziwnym trafem siły wracają! 


Pakujemy się do środka, całkiem spory zjazd - mimo wszystko czuję się o niebo bardziej komfortowo niż w tej poprzedniej. Biegamy tu i tam - na lewo, na prawo kolosalnej szczeliny, schodzimy do najniższego punktu, próbujemy znaleźć coś jeszcze nie odnalezionego, aż w końcu w zupełnych ciemnościach, w nocy wychodzimy na powierzchnię. Kto zmęczony, ten zmęczony :) Ja bardzo!


W poniedziałek po pracy rozliczamy zaległości z dnia poprzedniego. W niedzielę bowiem planowaliśmy 3, w porywach 4 jaskinie. Wyszło, jak wyszło - zaledwie dwie. Udajemy się zatem ponownie do Jaroszowca i odnajdujemy jaskinię Błotną. Dodam, że nazwa mówi sama za siebie. Dość ciasny zjazd z przepinką i niezłym zaciskiem i dno pełne cuchnącego błota!
Słuchając Ola pchamy się na samo dno i szukamy przejścia gdzie go nie ma. Sporo podwspinywania się, liczne przeszkody wymagające sprytu i zwinności, zwłaszcza gdy ma się na sobie dużo za duży kombinezon :) Błotna jednak strasznie mi się podoba tym bardziej, że jest to szybka akcja. Praca, dom po zgarnięcie szpeju, podjazd autem pod dziurę, akcja, ognicho i około północy powrót do domu. No... i tak wyglądają początki kursu speleo :)

                                wspinając się zapieraczką

                                poszukując nietoperzy

                                sforsowawszy zacisk wynurzam się na powierzchnię