29 listopada 2010

backcountry skiing



             Moim marzeniem od bardzo długiego czasu, właściwie od kiedy opuściłam Dąbrowę a zamieszkałam w Poznaniu, było nauczyć się jeździć na biegówkach. W wielkopolsce jakoś tak czasoprzesteń nie sprzyjała tej przyjemności. Jeżeli spadł już śnieg to długo nie leżał, w mieście szybko topniał, przerzedzał się a brak auta powodował trudności w ruszeniu tyłka za miasto. Zatem plan biegóweczek od dawna gdzieś tam już kiełkował. I nawet kiedy byłam jeszcze w Hiszpanii, wybierałam sprzęt do kitesurfingu to już myślałam o nadchodzącej zimie i jeździe. I cóż - jedna wizyta w naszym sklepie górskim weld.pl, rozmowa z przemiłym zapaleńcem sportów wszelakich i decydujemy się. Po nasz łup przyjeźdzamy już dnia następnego.
      Backcountry to w zupełna nowość w Polsce. To coś pomiędzy lekkimi treningowymi nartami crosscountry a heavy-duty ski-toury, które na dobrą sprawę w Polsce sprawdzają się idealnie tylko w Tatrach. Do backcountry nie potrzebujemy przygotowanych tras. Lekka narta, wygodny but idealnie sprawdzają się też w terenie, puchu, pagórach i górkach takich jak nasze Beskidy. 
            Zatem od soboty jesteśmy bardzo szczęsliwymi posiadaczami takowych - a dziś zasypało nas po uszy śniegiem. Jako, że w ciągu dnia obowiązki wzywają wybieramy się dopiero nocą na nocny podbój miasta. Wszytsko zatopione w bieli, śnieg pruszy z nieba, nikogo na ulicach, wszędzie puch, lśniąco, biało - jak w bajce. Dzięki temu, że całe miasto pokrywa dziewicza warstwa śniegu z entuzjazmem małych dzieci przedzieramy się przez zaspy, brniemy w puchu, zjeżdzamy z górek i podchodzimy z powrotem. Okazuje się nawet możliwe przebycie z samego centrum bez zdejmowania nart właściwie pod drzwi domu! Cóż za wieczór! Teraz aż chce się, by zima trwała, trwała, trwała. Już nawet za górami, snowboardem i zjazdówkami się tak nie tęskni gdy na horyzoncie pojawia się nowa miłość... :) Biegówki? - Polecam wszystkim!

27 listopada 2010

...bo jest sprawa...

 Jestem w górach, schodzimy po jakichś stromiznach, ubłoconymi butami przechodzę przez jakąś zmurszałą kładkę nad rwącym potokiem, manewruję na granicy balansu a tu dzwoni Elvis i oznajmia jakby nigdy nic - jest sprawa. Piszesz się? Jakoś tak przez ponad 10 lat mojej z nim znajomości wiem, że takie wieści zwiastują - coś na miarę VXT! I nie pomyliłam się. Z całej rozmowy mało co rozumię, brak zasięgu zjada co piąte słowo, Elvis coś wygaduje o światowej sławie muzyku jazzowym, jakiś limuzynach, koncertach i wywiadach a nagle z słuchawki dobiegaja mnie dźwięki jakiejś muzyki puszczanej z youtuba... no ok - oszalał. Ale skoro ja wchodzę z nim w jakiś układ to znaczy, że też mam nierówno pod sufitem.


Docieram do De Gie i staram się wyjaśnić o co tu chodzi. A kiedy już wszystko jest wyjaśnione staram sobie przełożyć z polskiego na nasze. No ok plan conajmniej ciekawy... Środa, godzina 20, dom Muzyki i Tańca w Zabrzu - siedzimy... miejsca całkiem niezłe - nie ma co wybrzydzać, bilety "wysępiliśmy" za darmo. Przyszliśmy się napatrzeć na Pana, którego za kilka godzin będziemy wieźć na lotnisko. Elvis dostaje polecenie dokładnego się przyjrzenia jegomościowi, coby o 4 rano spod hotelu Monopol nie zabrać jakiegoś przypadkowego przechodnia. Koncert pierwsza klasa (...przynajmniej tak należałoby napisać nad wszystkimi och i ach dochodzącymi z prasy). Krótkie zmiany, zamiany (np. zmiana lotniska z Krakowa na Pyrzowice, oraz dodatkowy samochód oprócz wypasionego lexusa, którego jednak odbieramy rano) i wracamy do domu. Zobaczymy co to będzie :)
Chick okazuje się strasznie ciepłym starszym panem. Wraz z dwójką muzyków koncertem w Polsce kończą trwającą ponad miesiąc trasę koncertową po Europie. Rozmawiamy krótko, wymieniamy opinie o Polsce, Stanach, koncertach i etc i odwozimy całą trójkę z pokaźnym dobytkiem na lotnisko. 




               
                   Zakrzówek

Po 4 jest już po sprawie - ale stwierdzamy, że nasz plan napicia się kawy na rynku w Krakowie przez zmianę lotnisk - nie może spalić na panewce, zatem bierzemy wypasionego lexusa i jedziemy na wschód słońca na Zakrzówek a później na kawę na rynek. I powiem tak - podgrzewane siedzenia, wschód słońca nad Krakowem widziany od strony przecudnego Zakrzówka, słodkie zchilloutowanie podczas gdy inni spiesząc się biegną wąskimi ulicami Starówki krakowskiej, obwarzanki i to spełnienie, że się tyle zrobiło a jest dopiero 10 rano - bezcenne!  

siostry bliźniaczki i znikający Elvis

Wszystko zaczęło się jakoś w kwietniu, kiedy Elvis stwierdził, że on mnie jeszcze przekona do Katowic (jak dla mnie brudnego, nader mocno zindustrializowanego miasta). Powymyślał, pozabierał, po-pokazywał i chyba najbardziej podbił moje serce "małą czarną"... Kredens, to nasze miejsce, gdzie zawsze siadamy przy ulubionym stoliku w rogu i z nogami zwisającymi z krzeseł prawimy o życiu :) I zawsze, zawsze - z litrowym kubkiem kawy z mlekiem w dłoniach :)


Laliki


                                        fot. Piotr Uthke

5 listopada (wiem, wiem dawno temu ale cóż trzeba się wziąść za updejtowanie) odbyła się sesja Dąbrowskiego Forum Organizacji Pozarządowych. Sesja wyjazdowa poświęcona została przyszłości DFOP i możliwościach rozwoju ekonomii społecznej w naszym mieście. Mnóstwo nowych twarzy, znajomości - głowa pełna pomysłów :) I ta rześkość powietrza w górach...


Zakwaterowanie w ośrodku Zakładu Aktywności Zawodowej Teatru Grodzkiego z Bielska Białej. W pełni przystosowany dla osób niepełnosprawnych jest doskonałym miejscem konferencyjnym, hotelem oraz spa :)

15 listopada 2010

guacamole


Nic dodać, nic ująć - czyli prosty jak drut przepis na pyszność ameryki łacińskiej - guacamole.Tylko czy znalezienie awokado w Polsce to takie hop-siup???

4 listopada 2010

MTB



Rowery, rowery, rowery....


     W ramach niedzielnego chilloutu o którym głośno ostatnio na blogu... no ale tak to jest - pracując w tygodniu pozostają nam tylko weekendy do jako-takiego rozdysponowania. Zatem rezerwujemy jeden dzień z tygodnia na święty chillout, gdzie nikt ani nic nie jest w stanie pokrzyżować nam planów - a plan zawsze niezmienny, czyli im aktywniej tym lepiej!
      Już na ostatnim wyjeździe (czy zawsze tak jest, że nie powróciwszy jeszcze dobrze z jednego miejsca juz planujecie wypad w następne?!) padło hasło - następnym razem bierzemy ze sobą rowery! Sobota wieczór, dogadujemy szczegóły na imprezie haloweenowej (jak się doczekam zdjęć od Elvisa, to może coś tu naskrobie), pada hasło - wyjazd wcześnie rano, cel - góry. Reaguję żywiołowo, uśmiech od ucha do ucha i zaraz włącza się lampka ostrzegawcza - Elvis, plus impreza, plus plan wstajemy wcześnie i jedziemy w górki pojeździć na rowerach - to na pewno nie będzie tak ładnie i pięknie jak się zapowiada. I w sumie nie pomyliłam się...
      Jak się okazało zmiana czasu w nocy z letniego na zimowy męci wszystkim w głowie, zmienia plany i ostatecznie startujemy z Dąbrowy koło południa. Jak się okazuje Ząbkowice leżą w strefie czasowej + 2h od Dąbrowy... Cel Szczyrk - a jako, że pogoda jest iście wiosenna postanawiamy przejechać trasą Skrzycze - Malinowskie Skały - Salmopol - Szczyrk. Jeszcze nie skończyliśmy porachunków z tą trasą... tymrazem wybieramy się po to, czego ostatnio nie dostaliśmy (a oto czego ostatnio zabrakło). Dojeżdżamy na miejsce, prostujemy kości, wbijamy w ubrania rowerowe, jedziemy do kasy a tu... halny, wiatr dmie z prędkością 130km/h (cóż to w porównaniu z Levanterą w Tarifie?!) i zamknięto wyciąg. Na prędce plan awaryjny, próba dodzwonienia się do innych okolicznych wyciągów, trasa "B" w międzyczasie zjeżdża się więcej freaków rowerowych (jacyś zapaleni downhillowcy z full equipment), pada hasło, że jednak otwierają pierwszy wyciąg - więc szturmem atakujemy bramki. 5 facetów z rowerami, ja i turyści górscy a'la biały kozaczek - no to jedziemy!
     Po pierwszym wyciągu okazuje się, ze reszte trasy musimy już pokonać w siodłach. Zatem wsiadamy na rowery i o zgrozo, niedość że mozolnie pniemy się w górę po brei poroztopowej to jeszcze wiatr dmie nam prosto w twarz utrudniając podjazd. Już po kilku minutach zziajani i zdyszani dochodzimy do dwóch konkluzji dnia dzisiejszego:
  •  ten śnieg jest tu do cholery przez cały rok
  •  "tego jeszcze nie grali"
     Docieramy do szczytu a dzwięk jaki wydaje wiatr buszujący po świerkowym lesie może być tylko porównywany do huku silników odrzutowych wielkich boeingów. I tu konkluzja kolejna, gdy stajemy twarzą w twarz z roztaczającym się przed nami oszałamiającym widokiem na całe pasmo Beskidów, Tatr, Fatry... "O ja j....e jestem w niebie".



Dalej jedziemy granią - i im dalej i szybciej tym bardziej nie mogę się nadziwić jak jest tu pięknie. Na prawdę - bardzo brakowało mi tych widoków - naszych polskich gór, świerków, tego tak niskiego jesienną porą słońca dającego ostre światło. Rozkoszuje się każdą chwilą a kiedy już uśmiecem nie da sie nic więcej wyrazić jadę i krzyczę jak szalona. Ogólnie pokonujemy 20 parę kilometrów. Najszybszą prędkość rozwijamy oczywiście na zjeździe z przełęczy Salmopolskiej gdzie idealny asfalt biegnie wiele kilometrów aż do Szczyrku, non stop z górki. Dużo błota, trochę śniegu, ogromne koleiny w miejscu, gdzie ostatnio płynął potok... od kiedy pierwszy raz wsiadłam na rower w górach, zmieniły one dla mnie swoje oblicze. Polecam. Tymczasem szykujemy się do nowego wypadu. Wstępny szkic jest już gotowy a relacja po weekendzie. Tyle tylko, że prawdopodobnie zapowiada się, że pogoda nie będzie już tak ładna... Ale my się nie damy!


Elvis i ja na Skrzycznem - jestem na szczycie i kocham życie!

3 listopada 2010

new haircut

Panicznie boję się fryzjerów, panicznie boję się mojej paniki po wyjściu z salonu... nigdy nie jest tak jak miało być. Ale dlaczego ten wpis... tak na prawdę obciełam sobie tylko końcówki, które przez pół roku słońca, słonej wody, piachu, wiatru, suszarek, prostownic, lokówek, pianek, lakierów, gum, żeli, jedwabiów...bujów i dzikich węży porozdwajały się i połamały. Ano wpis dlatego, że dziś znany w niektórych kręgach Łasic w jednym zdaniu przekazał kwintesencję tego, czego my kobiety boimy się najbardziej przechodząc przez próg salonu fryzjerskiego. Cytuję:
                "w sektorze usług upiększajacych damskich (jeśli nie strzelisz focha) -
                 nie masz szans byc obslużona wg twojej wizji"
dziękuję, dobranoc

1 listopada 2010

recuerdos

Janów... to baza naszego hufca... to miejsce w środku lasu - najzwyklejsza polana jakich jest tysiące, kilka domków, jakaś jadalnia, ani to ładne, ani to estetyczne - ot takie coś. Ale ileż wspomnień... to tu, to tam... to po tej stronie rzeki, to po tamtej, to za Balatonem, to w Balatonie, to na tym tarasie, a w tamtym domu, pod tym drzewem, na tej sośnie... I tak wchodzi się do tego magicznego lasu i naraz wszystkie wspomnienia ożywają. Znów biegamy, znów przypominamy sobie niesamowite historie, szaleńcze wypady. Ale nie ma już ludzi, być może ponieważ sezon się skończył. Wszystko zamknięte na cztery spusty... ale nawet gdyby ktoś tam był - czy nadal byśmy go znali? Raczej wątpie. To doskonały przykład, że klimat nie tworzy miejsce lecz ludzie.
Na drzewie znajdujemy zawieszony łuk, Elvisowi w ręce wpada jakaś dzida i wybieramy się na polowanie na dziki i bażanty :) Przemierzamy całą bazę kierując się na "mogiłę"... czyli magiczne miejsce gdzieś pośrodku lasu, do którego najchętniej i najczęściej organizowało się eskapady najlepiej w środku w nocy. Im ciemniej, tym straszniej, tym bardziej działa wyobraźnia...

Na koniec mimo późno październikowego już dnia kładziemy się na trawie i chłoniemy tutejszy klimat... tak specyficzny zapach drewnianych domków, sosen, młodego lasu, jeziora... upajamy się trawą na której już tyle wyleżeliśmy będąc młodsi, patrzymy w niebo i korony drzew i cieszymy się jak dzieci. Moment kiedy zdaje się, że czas staje w miejscu...
W tym miejscu ogromne pozdrowienia dla całej ekipy z Janowa z którą rok po roku zawsze gdzieś się tam bywało! :)