26 sierpnia 2014

Sokoły - tym razem nie o wspinie a o powrotach...

Tym razem nie będzie o wspinie sensu stricto, choć spędzamy cudowny weekend w Sokołach wspinając się każdy podłóg swoich możliwości, na to co mu się rzewnie podoba lub w sposób na jaki ma akurat ochotę.

Tym razem będzie o powtarzalności pewnych procesów, zataczaniu pętli przez czas i przemijaniu.

Dziwny ciężki temat... ale może po części związany z dzisiejszą już prawie jesienną aurą za oknem, może z rozmową, a właściwie wymianą kilku wiadomości, z prawie nieznajomą mi osobą, ba poznaną podczas jednego z tatrzańskich wspinów. 

Słońce świeci dość mocno, choć jest już późne popołudnie, dzień był chłodny, przez niebo przewalały się chmury. Faceci mimo późnej pory, dotkliwego chłodu, cienia i zimnych skał nadal coś tam patentują, a ja postanawiam wykorzystać ten czas na oderwanie się od skały, zrzucenie szpeju i przejście na Sokolik.


Jest cisza, jak okiem sięgnąć nie ma żywej duszy... Jest słońce oświetlające twarz, są cudowne widoki, drzewa w dole, w sumie złowrogie skały gdy nikt na nie się nie wspina i nie sprawia wrażenia oswajania ich.

Nie lubiłam wracać w te same miejsca. Zawsze kojarzyło mi się to z brakiem pomysłów na odkrywanie nowych horyzontów, stetryczeniem, wygodnictwem, brakiem polotu - nasuwa się pierwsza myśl, gdy staję pod Sokolikiem i zadzieram głowę by dojrzeć taras widokowy na jego szczycie. Zaraz nadchodzi druga - co się takiego wydarzyło i kiedy w moim życiu, że nagle mi to nie przeszkadza?

A może właśnie chodzi o to odczucie, że...

siadam na ławce, zamykam oczy i czuję, że czas zatoczył pętlę. Że pewne miejsca są niezmienne pomimo tego, że przez życie przewalają się burze, że pojawiają się i znikają z niego pewne osoby. Że dziś możemy być a jutro już nas nie będzie. Że spoglądam znów z tego samego tarasu, na którym lata temu pokładaliśmy się w śpiworach na nocleg pod gołym niebem, gdzie obserwowaliśmy jak wspinają się znajomi, wypatrywaliśmy Śnieżki, rozmawialiśmy. Te wszystkie wspomnienia napełniają mnie spokojem i mnóstwem pozytywnych wrażeń. 

I chyba o to chodzi we wracaniu w te same miejsca...


Rafał z Tomkiem po wspinie 2005 rok na Małym Sokoliku

Moje pierwsze kroki w granicie...2005 rok

I powolne zdobywanie zaufania - na drugiego w jakimś zacięciu - 2006 rok

i na szczycie - jaki jest każdy widzi

Znów 2006 rok tylko już jesiennie - i z większą pewnością

I znów na szczycie.
Na Sokoliku z kurczakiem, który zrewolucjonizował moje życie - 2010 rok.


18 sierpnia 2014

Kobyla Skała – odkrycie na mapie wspinaczkowej Polski

W czwartek po pracy wspin na Birowie i konsekwentne koszenie dróg od prawej do lewej przy Szarej Płycie, w piątek Mirów przy jaskini, który obecnie przeżywa renesans w mojej działalności skałkowej. Ostatnio obito tu sporo fajnych, długich dróg, odchwaszczono teren. W tym miejscu warto przypomnieć wszystkim, którzy chcą się wspinać w Mirowie, że koniecznym jest wpisanie się do „książki wyjść” przed akcją.



O co w tym chodzi i dlaczego jest to ważne?

Zamek w Bobolicach pewnie znacie i jego remont, toczący się na przestrzeni ostatnich lat… Ten sam właściciel jest również w posiadaniu całej Grzędy Mirowskiej oraz bratniego zamku w Mirowie. Jednym słowem jest gospodarzem udostępniającym swój teren gościnnie wspinaczom. Choć ciężko w to uwierzyć naprawdę tak jest i fakt, że skały nie zostały jeszcze zagrodzone świadczy o chęci współpracy właściciela terenu ze środowiskiem  wspinaczkowym, którego podstawą jest rzeczona książka wyjść.

Wpisujący się do książki wyjść znajdującej się u sołtysa deklarujemy iż mamy odpowiedni sprzęt i kwalifikacje do uprawiania wspinaczki oraz, że wspinamy się na własną odpowiedzialność.

A teraz jak tam dotrzeć -  na jedynym skrzyżowaniu w Mirowie skręcamy w stronę przeciwną od zamku i jedziemy w stronę lasu, aż po lewej stronie przy najbardziej wypasionej bramie we wsi zobaczymy krzesełko a na nim zielony zeszycik – ot co :)

źródło: wspinanie.pl

Ale wróćmy do clou postu – mianowicie Kobylej Skale w Wiśle, czyli jednym zdaniem – wspinamy się z Kanionem w górach! ;)

Wspin w Wiśle wyszedł trochę łapu-capu jednakże jak się miało okazać idealnie wstrzeliliśmy się w czasoprzestrzeń kapryśnej trochę pogody długoweekendowej, spędzając w Wiśle bardzo aktywne 5 godzin życia.

Malownicze skałki na stoku Kobylej, jak się okazuje pozostają tajemnicze nawet dla rdzennych mieszkańców Wisły.





Rejon wspinaczkowy nazywany w skrócie „Kobyla” znajduję się pomiędzy Wisłą Dziechcinką, a Wisłą Łabajów. Jest to piętrząca się nad stromym stokiem poprzecinana licznymi szczelinami i bruzdami skała (piaskowiec) o wysokości od 3 do 13 metrów, czyli jak za starych dobrych czasów „duże to, to nie jest ale podobnież jeszcze nie robione”. Drogi są obite, natomiast do zjazdów dobrze jest mieć karabol i pętle, bowiem w większości stanowiska zjazdowe robi się z drzew.



Mimo, że skała wysoka nie jest miejsce i wspinanie jest tu w jakiś sposób magiczne, może za sprawą cudownego widoku roztaczającego się z naturalnego tarasu widokowego, może za sprawą kolorowych krzewów. Tutaj też pokonujemy najtrudniejsze (choć powinnam mówić w 1 osobie) 4+ swojego życia, które ochrzciliśmy 4+ przez dach. Polecam to miejsce – może nie tak jak w naszym przypadku na główną destylację wspinaczkową, ale na pewno jako miłe dopełnienie wyjazdu w te strony.


Topo rejonu możecie znaleźć tu.


4 sierpnia 2014

Filar Staszla na Granatach

Rozochoceni wczorajszym wspinaniem postanawiamy zostawić sobie na niedzielę jakąś długą drogę w możliwie jak najbliższym terenie. Z dwóch przyczyn – ja muszę jeszcze dziś wrócić do domu, po południu zaś ma się rozpętać burzowa apokalipsa. Znaleźć zatem należy jakąś drogę z możliwością wycofu – wielka mi gwarancja bezpieczeństwa, gdy mamy przy sobie kilogramy szpeju – no…ale zawsze coś.

Pada na Filar Staszla – V około 10 wyciągowa droga z granią pokonywaną z lotną asekuracją. Szacowany czas przejścia to 4 godziny, podejścia i zejścia 2, stąd prosty rachunek – wstajemy o 5!!!

W Betlejemce tłum wspinaczkowej dziatwy, w nocy koncert pochrapywań, nad ranem jak jeden mąż koncert budzików i poruszenie. Kolejne osoby wstają, pakują się, krzątają, jedzą, piją… za oknem nieśmiało rysuje się świt, słońce chowa się za czerwonawymi obłokami. Dopijam przed Betlejemką herbatę trzymając kubek w garści i myślę sobie, że jestem w tym momencie najszczęśliwszą osobą na świecie. O podobnym szczęściu nie może mówić mój partner. Z różnych przyczyn wychodzi z Betlejemki z grymasem na twarzy, jest prawie przezroczysty. Odniósł dziś jednak niebywały sukces pomimo tak wczesnej pory – wstał!

Czekając na sygnał do startu podziwiamy poranną grę światła i cienia

Podchodzimy pod ścianę niebieskim szlakiem, kozice przyglądają się nam dziwnie skręcając głowę to w jedną, to w drugą stronę. Pod ścianą są już dwa zespoły – w sumie to i tak sukces, bowiem jeszcze wczoraj miało iść tu pół taboru! Czekamy na naszą kolej, klarujemy liny, przekładamy z kupki na kupkę sprzęt. Postanawiamy, że pierwsze II/III wyciągi przejdziemy na lotnej asekuracji. Prowadzi Jędras. Mnie krew mrozi w żyłach bo oto na naszej dzisiejszej drodze są dwie moje ulubione formacje – płyty – o wycenie IV i V! Co by tego było mało dostrzegam jeszcze bagatela odcinek o nazwie przewieszony kant filaru. Moja wyobraźnia robi swoje… dzielimy się tak drogą, by kancik poprowadził Jędras – ja chyba muszę się najpierw z nim oswoić niźli trzasnąć go OSem przy pierwszym spotkaniu.

Zatem ruszamy – pierwszy wyciąg ciągniemy na lotnej. Później pada na mnie przez płytę – miły IV fragment, choć co się nawzdycham że to płyta to moje… i tak chodzimy wymieniając się po równo, raz po raz doganiając wcześniejszy zespół, to znów oddalając się od niego. 

Niewątpliwie najciekawszymi elementami drogi jest rzeczony już wcześniej przewieszony kancik z fajnym wyjściem przez płytę. Trzeba wysoko podejść nogami, poszukać chwytów i absolutnie nie rozczulać się nad przepaścią jawiącą się pod stopami. Za tym miejscem jest możliwość wycofu przez Kozi Zachód do Koziej Dolinki. 

Dalsza droga prowadzi przez absolutne chęchy do pięknej grańki i grani poprzedzonej V płytą, którą mam zaszczyt prowadzić śmiejąc się z chłopcami z wcześniejszego zespołu, że źle wyszły moje obliczenia, bo to na Jędrasa miał paść ten odcinek. Głęboki wdech, skupienie, rzucenie okiem za grań, stwierdzenie – yyyyy wysoko i heja do góry w najlepszym z możliwych stylu – wszystko celem uniknięcia runięcia w dół z całym sprzętem uwieszonym na uprzęży, w szpejarce… 

Na koniec popas z dwoma poprzednimi zespołami i grań aż po Zadni Granat na lotnej asekuracji. Czuję się jak pies na łańcuchu, Jędras zdaje się odzyskał siły po 10 wyciągu bo gna jak szalony nie zostawiając mi na linie ni pół metra zapasu. 

I znów szczęśliwi, zmęczeni, spragnieni z plecakami wypchanymi sprzętem zbiegamy z góry by jak najszybciej dotrzeć do klubowych kolegów czekających w Murowańcu. Gdy w ekspresowym tempie z przepakiem, pożegnaniem znajomych, pomiędzy burzą, wrzuceniem w siebie litra wody i zjedzeniem batona docieramy do auta w Zako czuje się, jakbym ukończyła właśnie climbathlon. Nie lepiej mają znajomi z Orlej – stwierdzamy, że po odwaleniu takiej roboty jedziemy na obiad do jedynej słusznej knajpy – Józefa w Kościelisku.

  




Na ostrzu grani - zaczyna się wspinanie - czas założyć buty wspinaczkowe

wygodny stan

i grań gdzieś w okolicach 8 wyciągu

Pierwsza myśl patrząc na zdjęcie - na szczęście już się skończyło :)

Rzut okiem na naszą dzisiejszą zdobycz :)

Zamarła Turnia drogą Motyki

Po sezonie deszczy zenitalnych trwających mam wrażenie nieprzerwanie w Tatrach od początku lipca meteoblue oznajmia ładną pogodę. Zapowiedź jest dla mnie prawie jak wystrzał ze startera – ładuję do plecaka potrzebny sprzęt, kilka ciepłych ubrań, bo po Tatrach nie wiadomo czego się spodziewać, dopinam szczegóły z moim partnerem i mknę z przyjaciółmi (drogami szutrowymi!!!) do Zako!

W Betlejemce zastanawiamy się, jaką drogę wybrać nazajutrz. Wiele odpada z racji już wcześniej wspomnianych opadów – zacięcia i kominy mogą nie wyschnąć, gdzieś tam może kapać, z czegoś się lać. Postanawiamy zatem, że wybierzemy się na Zamarłą. Wchodnio-południowa ściana szybko wyschnie w porannych promieniach słonecznych a i my skorzystamy na wspinie z pięknych warunków pogodowych. Mój partner Jędras, ratownik górski, który zęby zjadł w ścianach, wybiera drogę Motyki. Śledzę szkic i w sumie nie widzę żadnych przeciwwskazań! Robimy to!

Klar na stanowisku

Droga Motyki na Zamarłej Turni to przepiękna linia poprowadzona mega logicznie w litej skale. Z resztą jest wiele dróg w Tatrach, których autorzy prowadzili je po najbardziej narzucających się formacjach. Dziś należą do kanonu… Wśród nich są również drogi Motyki - zawsze w litej skale, logicznie poprowadzone ładnymi formacjami, narzucające się w prowadzeniu o odpowiedniej solidnie „piątkowej” wycenie – nie zaniżonej, nie zawyżonej.

Droga Motyki to dobra asekuracja, przygotowane stanowiska, zapierająca dech w piersi ekspozycja, czytelny przebieg oraz mnogość formacji skalnych.

Pod ścianę przybywamy rano, jednak nie na tyle wcześnie by być pierwszym zespołem. Niestety przed nami już się wspinają ale wykorzystujemy ten czas na zrestowanie po blisko dwugodzinnym podejściu, posilenie się i rzucenie okiem na przebieg drogi. Staram się zapamiętać jak najwięcej ze szkicu, by jak najmniej po drodze męczyć Jędrasa pytaniami – a teraz w prawo, w lewo? A tuuuu cooo?

Dzielimy się prowadzeniem po równo – ja ciągnę I i III wyciąg, Jędras II i IV – jak się miało okazać, kolega wziął na siebie te trudniejsze odcinki – bowiem płyta na II wyciągu ze względu na swój charakter, lufę pod nogami, kompletny brak stopni i chwytów (i znów powtarzana przeze mnie mantra – granit trzyma, granit trzyma – zaufaj mu)  wywołała u mnie nagły przypływ adrenaliny.  Z resztą zastanawiam się nad fenomenem chodzenia na drugiego. Kiedy prowadzę nie ma czasu na wahanie się, rozkminanie – gdy nie potrafię od strzała poradzić sobie z jakąś trudnością restuję, sprawdzam czy ubezpieczenie dobrze siedzi w skale, biorę głęboki wdech i atakuję kolejny raz. Gdy idę na drugiego męczę się, szamoczę, przeklinam a gdy już przejdę zastanawiam się jak mój partner to pociągnął?! Ten to dopiero musi mieć psychę! I na takich właśnie przemyśleniach minęła mi droga Lewych Wrześniaków, na których wybałam się jak nigdy dotąd!

Ale wracając do Motyki… Start drogi wyznaczają zielonkawe płyty z ryskami, u podnóża wielkiego zacięcia zakończonego jakby literą Y. My postanawiamy wystartować od samej podstawy ściany, choć stanowisko asekuracyjne znajduje się jakieś 10 metrów nad nami. Robię 50 metrowy wyciąg zacięciem aż pod okapy, gdzie znajduje się stanowisko z haka i stałego punktu. Po drodze są dwa fajne miejsca przysparzające o szybsze bicie serca. Zacięcie z perspektywy stanowiska wygląda przepięknie. W dole widoki na Pustą Dolinkę, ludzie jak mróweczki na Orlej Perci pnący się na Kozi Wierch, rozkosznie grzejące słońce i wyrywający z błogiego letargu głos partnera „idęęęęę”.

Kolejne dwa wyciągi można połączyć w jeden, choć załamanie liny może być całkiem spore, prowadząc do jej przesztywnienia. Stąd Jędras wbijana drugi wyciąg zaczynający się psychicznym trawersem i jeszcze gorszą płytą, którą wspina się cały czas z odchyleniem na prawo ku ostrzu filara, z którego w lewo wydostajemy się na stanowisko testowe na tak zwanym balkonie. Płyta stanowi dla mnie zagwostkę i jest lekcją zaufania – mając pod nogami kilkudziesięciometrową lufę należy zrobić kilka czujnych ruchów (nie zapominając przy tym o odychaniu) by sięgnąć do kantu i mieć wrażenie, że choć jedną kończyną człowiek się czegoś trzyma.

Z półki prowadzę ja przez litą płytę do trawersu Zamarłej, gdzie jest kolejne trzecie już stanowisko i piękne zacięcie będące już ostatnim wyciągiem. Zacięcie to, to ciąg trudności równo rozłożonych na około 40 metrach na podobnym poziomie. Ekspozycja i wysokość robią swoje ale o dziwo podczas wspinania nie ma czasu na myślenie o tym czy kontemplowanie.

Drogę kończy 15 metrowa rynna. Na szczycie czuję szczęście, adrenalinę, zmęczenie, poczucie wykonania świetnej, nikomu niepotrzebnej roboty! Na szlak schodzimy na żywca, zdejmujemy buty wspinaczkowe i… jakby na umówioną godzinę spotykam znajomych z klubu, którzy robią zacny projekt – Orla Perć w jeden dzień (jak się miało później okazać bite 14 godzin w drodze, a byłoby znacznie szybciej, gdyby nie spowalniający ich inni użytkownicy żelaznej perci). Ach cudowne są takie spotkania!



Czarny Staw Gąsienicowy

Droga Motyki widziana z dołu - nawet widać zespół na 1 stanowisku pod okapem.

Plażing na balkonie za II wyciągiem

Liny Jędrasa mnie urzekły :)

Jędras na IV wyciągu - chyba najpiękniejszym z całej drogi

i taki oto widok za przełamaniem skały - zasłużony odpoczynek na szczycie...

... z widokiem na Dolinkę Pustą i Pięć Stawów

Zdjęcie zdobywców musi być

Szukamy finiszu Lewych Wrześniaków, przed nami grań Orlej Perci - opowiadam o traumatycznym finiszu z burzą w tle podczas ostatniego wspinu

Adaś przy osławionej drabince na Koziej Przełęczy

Folgefonna i Troltunga - czyli narty w lipcu, bieganie i kąpiele mrożące krew w żyłach

Norwegia zaskakuje – z jednej strony mrożąca krew w żyłach woda we fiordach, z drugiej strony ciepłe morze za sprawą prądu Zatokowego… skaliste góry, lodowce – krajobraz miejscami skrajnie surowy, wręcz księżycowy i ciepło bijące od małych wioseczek, których dachy porasta trawa.

Norweskie krajobrazy przyciągają przez swoją niedostępność i surowe piękno. Przekonujemy się o tym kolejny raz wybierając się na Trolltungę, czyli mega znaną wysuniętą półę skalną, na której zrobienie sobie zdjęcia jest absolutnym must be oraz lodowiec Folgefonna ze stacją narciarską Fonna.

trening biegowy - mimo śniegu czujemy się jak na patelni

Trolltunga czyli język trola należy do najczęściej spotykanych motywów przewijających się w katalogach turystycznych ukazujących piękno norweskich krajobrazów. Jęzor wywieszony jest nad błękitnymi wodami jeziora Ringsdalsvatnet, w którym jak się okaże przyjdzie nam moczyć stopy przez pół dnia, ponieważ… gdy docieramy na miejsce do Skjeggedal po już kilkukilometrowym spacerze asfaltową drogą okazuje się, że zaczynający się tu szlak obejmuje 10 godzinną wyrypę! Biorąc pod uwagę, że jest już południe, słońce skwarzy niemiłosiernie, a wyjście w góry teraz skutecznie odetnie nam drogę powrotu na jacht z powodu niekursujących nocą autobusów dajemy za wygraną. Obchodzimy się smakiem, czytamy tablice informacyjne, próbujemy znaleźć plan B i w końcu idziemy po rozum do głowy i stwierdzamy, że skoro są wakacje, środek lata, ponad 30 stopni w cieniu to idziemy szukać ustronnego miejsca na wodne harce w lazurowych wodach Ringsdalsvatnet.

Dla osób, które faktycznie chciałyby zrobić zaplanowany szlak można go rozłożyć bądź na dwa dni, bądź podjechać tu własnym autem gwarantującym jakikolwiek powrót z bądź, co bądź dziury jaką jest Skjeggedal. My stratowaliśmy z miejscowości Tyssedal, najdalej jak udało zajechać się autobusem w związku z czym czasowo nie mogliśmy sobie pozwolić na taki długi trekking.  

Kolejne dni spędzamy na eksploracji lodowców oraz nartach w rejonie Fonna na lodowcu Folgefonna. Norwegia jest krajem obfitującym w lodowce. Jest ich tu około 1600!  Choć może to dziwić, aż 60% norweskich lodowców leży w południowo – środkowej Norwegii!

Naszym celem jest trzeci lodowiec pod względem wielkości w Norwegii Folgefonna. Śledzimy już go z fiordu dopływając do miejscowości Jondal – biała czapa pokrywa cały masyw. Nie mogę wyjść z podziwu jak to jest możliwe, że już jutro będziemy deptać po śniegu! Podczas gdy część ekipy udaje się na narty (w krótkich spodenkach!!!) ja z Wojtkiem planujemy big running trip czyli 20 km trasę z lodowca do Jondal. Jako, że trasa jest średnio terenowa, widoki co rusz zapierają dech w piersiach, a my czujemy się jak na rozgrzanej patelni – zero cienia i chyba dodatkowe promieniowanie cieplne od lodu postanawiamy nie forsować się zbytnio dzisiejszego dnia.

Niewątpliwie strzałem w dziesiątkę, gdy z powodu żaru z nieba ledwo dyszymy jest krioterapia w zimnym górskim potoku, w małej zatoczce o krystaliczno czystej wodzie w kolorze nie do opisania – do zobaczenia! Rześkość jaką człowiek czuje wychodząc z tej lodówki miesza się z endorfinami po treningu i szczęście sięga zenitu!

know how czyli spacer na Trolltungę
i odpoczynek nad lazurowym jeziorem

Nudną drogę asfaltową z Trolltungi pokonujemy na stopa :)

Malownicza droga prowadząca na Lodowiec Folgefona

...gdzie jakimś cudem mijają się auta

Surowy klimat Skandynawii

Mimo tego, że śnieg wkoło jest jak na patelnii

Urokliwie

Zaprawieni Norwegowie pływają w tych lodowatych jeziorkach.

Urocze stawiki z niepowtarzalnym kolorem wody nadają klimatu surowemu krajobrazowi

wybawieniem od upału okazuje się być górski potok

podczas gdy nasi znajomi szusują na nartach my wybieramy bieganie :)

Stavanger i festiwal kulinarny Gladmat

Stavanger to jedno z piękniejszych miast Norwegii. Od lat stolica norweskiego przemysłu naftowego. Najważniejsze światowe koncerny naftowe mają tutaj swoje biura, które nadzorują wydobycie ropy naftowej z szelfu Morza Północnego.

Stavanger to również stolica… konserw rybnych – to tutaj po raz pierwszy zakonserwowano sardynkę i tak już zostało. Miasto przed wielkim bumem naftowym było europejskim potentatem puszkowania ryb.

Na uwagę szczególnie zasługuje tzw. Stary Stavanger (Gamle Stavanger), czyli dzielnica starych, drewnianych domków  z XVIII i XIX wieku. Przechadzamy się wąskimi i krętymi uliczkami rodem z południa kraju i nie możemy nadziwić się, jak uderzające jest podobieństwo… z tym że na południu brak jest małych, uroczych, drewnianych domków pomalowanych ciepłymi pastelowymi kolorami.

Nam udaje się trafić w Stavanger akurat na festiwal kulinarny Gladmat. Jest to festiwal sztuki kulinarnej w porcie w Stavanger. Prezentuje nowe trendy w gotowaniu i jest doskonałą okazją do skosztowania ciekawych potraw nordyckich.

Stavanger to również jedno z najciekawszych miast Norwegii pod względem turystycznym. Okolice Stavanger to cudowne fiordy, w tym jeden z najsławniejszych w kraju Lysefjord, o długości 42 kilometrów, ze ścianami skalnymi opadającymi prawie pionowo do wody z wysokości 1 000 metrów. Fiord jest nie tylko długi i wąski, ale w niektórych miejscach również tak głęboki, jak wysokie są góry.