Pokazywanie postów oznaczonych etykietą VXT. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą VXT. Pokaż wszystkie posty

25 stycznia 2011

Droga Pienińska - idealne miejsce na biegówki


Pieniński Park Narodowy -  Przełom Dunajca. Jeden z piękniejszych górskich parków narodowych w Polsce. Powstał juz w 1932 roku w celu ochrony wapiennych pasm Pienin z ich unikatową fauna i florą oraz przepiękny Przełom Dunajca. Przełom ten rok rocznie pokonywany jest przez wielu turystów na łodziach flisackich. Czyli nic innego jak małe czółna połączone ze sobą i sterowane przez dwóch flisaków co rusz opowiadających ciekawostki i żarciki. Taki fun dla turystów. Teraz jednak zima, łodzie i tak nie pływają więc zapuszczamy się w park drogą, która biegnie ze Szczawnicy do Czerwonego Klasztoru na Słowacji na... biegówkach.


Ale słów kilka o samej drodze. Mianowicie wije się ona wzdłuż Dunajca. Idea jej budowy powstała już lata temu, jednakże drogę w pełni przygotowaną dla turystów pieszych jak i tych poruszających się na rowerach otwarto dopiero w 2007 roku. Tym samym można pokonać cudowny, malowniczy szlak około 10 km spokojnym, spacerowym tempem. Mijamy po drodze olbrzymie wapienne skały, cudowne wodospady, szczyty na których czubkach ku nam zerkają małe karłowate sosny i cały czas podążamy z biegiem, a właściwie pod prąd Dunajca raz płynącego spokojnie innym znów razem wartkim nurtem.


Dzień w którym uderzamy na Słowację właśnie wzdłuż Dunajca jest ciepłym, słonecznym dniem stycznia. W sumie stosunkowo mało śniegu. Jakoś ostatnio nie napadało go wiele, choć nocą niskie temperatury trzymają. Pierwszy raz kiedy tu byliśmy, w sumie dwa dni wcześniej, miałam wrażenie jakby lepiej to trochę wyglądało no ale cóż nie ma to tamto! Ruszamy przed siebie, 11,5 km do pokonania ze Szczawnicy do Czerwonego Klasztoru! Plus jeszcze droga z powrotem. Szybko dobiegamy do miejsca, które ostatnim razem było naszą destynacją - Leśnica, gdzie jedliśmy pyszny ser pieczony i opijaliśmy się słowackim piwem :)


Droga w jedną stronę zajmuje nam koło 2 godzin. Niestety momentami musimy zdjąć biegówki, bo na drodze mnóstwo kamieni. Oczywiście co rusz stajemy, zadzieramy głowy, robimy zdjęcia, komentujemy. Drga powrotna mija znaczeni szybciej. Po pierwsze bo drogi powrotne zawsze mijają szybciej, po drugie jest już chłodniej i zaczyna nam doskwierać zimno, po trzecie jesteśmy głodni bo w Czerwonym Klasztorze oprócz Klasztoru nie było NIC! Po ostatnie zaś bowiem jesteśmy coraz bardziej zmęczeni i włącza się tryb - wzrok wbity na metr przed nartę i machine, machine :) Mijamy jeszcze dwójkę podobnych nam świrów. Ci jednak w odróżnieniu od nas wyglądają full profesional. Udo jednego ma chyba taką miarę jaką ja mam w pasie. Pozdrawiają nas ochoczym "Ahoj" i biegną w swoją stronę.


Do przystani w Szczawnicy docieramy lekko zmęczeni. 23 km na biegówkach zimą robią swoje. Dziwne uczucie jak na mrozie człowiek się poci. Hmmm uderzamy na obiad do pierwszej lepszej knajpy i po ciepłym piwie z sokiem w oczekiwaniu na obiad zaliczamy zjazd. Nie ma to jak odwalić kawał dobrej, nikomu niepotrzebnej roboty. Przemyślenia z dnia dzisiejszego - cały tydzień na nartach nie zmęczy tak jak kilkanaście kilometrów na biegówkach w solidnym biegowym tempie. Zatem przygotowania do półmaratonu dąbrowskiego uznaję oficjalnie za otwarte!

20 stycznia 2011

TV Zagłębie


Ostatni dzień zimy - zanim nadeszły te cholerne styczniowe roztopy. Planujemy wyjście na narty, właściwie narty już wrzucone do auta a my mkniemy na Pogorię IV, kiedy dzwoni do nas zaprzyjaźniony redaktor z TV Zagłębie. Że chcą nakręcić dziś krótki materiał o biegówkach. Reagujemy żywiołowo - dlaczegoż nie! Tymbardziej, że jazdę przed kamerą na nartach już praktykowałam przy okazji innego materiału. Decydujemy więc z Elvisem, że miejsce spotkania Pogoria III i tam coś zmontujemy. I udało się... jak się okazało był to ostatni dzień przed wielkimi deszczami i plusowymi temperaturami. Materiał można zobaczyć tutaj.
Pozdrowienia dla ekipy! Do szybkiego zobaczenia!

4 stycznia 2011

backcountry in da mountain

Piękna zima, śniegu mnóstwo - czas zatem wyruszyć w góry by się trochę zmęczyć. Od kiedy mamy śladówki łażenie samo w sobie po górach traci trochę sens. Bo na co się zapadać po kolana, pas w śniegu skoro można sunąć na nartkach a z gór zjeżdżać dużo, dużo szybciej niż schodząc. Jedyny warunek sprawnego poruszania się po górskich szlakach to foki i jako-takie zdolności narciarskie - my niestety ani jednego, ani drugiego nie posiadamy :/ Zatem sfrustrowani naszą wyprawę rozpoczynamy od napicia się piwa "na odwagę" w schronisku na Obidzy.


 Później już wzdłuż granicy wpinamy się w narty. Szlak wiedzie przepiękną polana ciągnącą się na grani a rozdzielającą nasz kraj od naszych południowych sąsiadów Słowaków. Podążając dalej czerwonym szlakiem można dotrzeć do Szczawnicy. Bardzo miła i piękna dzienna wędrówka, a aby ją urozmaicić (bo przecież chodzenie jest nudne) można wsiąść na rower lub pokwapić się o narty śladowe, tak jak my to zrobiliśmy. W pewnym momencie odbijamy na Wielki Rogacz i tam już testujemy tutejsze szlaki narciarskie.


Wniosek - na ogół pokrywają się ze szlakami pieszymi - co na przykład zdecydowanie wzmaga poślizg i przyspieszenie, zwłaszcza na stromiznach ale... co jest zmorą - i to nie tylko nas narciarzy, ale i turystów pieszych - quady i skutery śnieżne... O ile te drugie oprócz produkowania spalin i straszliwego hałasu nie niszczą tak szlaków i zalegającego na nim śniegu, tak quady, a zwłaszcza nieumiejętnie poruszający się na nich nowicjusze boksują tak kołami, że mimo kilkunasto/kilkudziesięcio centymetrowej pokrywy śnieżnej tu i ówdzie leżą kamienie, ziemia od boksujących w miejscu kół. Także co jak co ale quadom w miejscach takich jak to mówimy zdecydowane nie. I nie to, że jestem przeciwko tej formie aktywności, wręcz przeciwnie. Wydaje mi się tylko, że popularność tych maszyn zdecydowanie przerosła wszelkie oczekiwania i często władze lokalne nie potrafią sobie poradzić z jakąkolwiek kontrolą tego ruchu, nie ma wyznaczonych tras, jednoznacznej formy kontroli. No cóż...


Ale ja tu gadu, gadu o quadach - a tak na prawdę nasza przeprawa - o zgrozo - przez góry do Piwnicznej do bankomatu zakończyła się po kilku godzinach i kilkunastu przemierzonych kilometrach. Zmęczenie dało w kość. W zupełnych już ciemnościach zjeżdżaliśmy do samego centrum Piwnicznej. Kilka godzin do sylwestra a my zmęczeni, przepoceni, głodni, brudni ale z uśmiechami na twarzach! A po cóż nam fryzury, piękne ubrania i elegancja na ten wieczór?! Sami swoi przecież! Grunt, żeby się dobrze bawić!

20 grudnia 2010

Rycerzowa

ó...zasypiam w drewnianym schornie, na ostatnim piętrze, na poddaszu, na łóżku tuż przy oknie. W wielosobowej sali wszyscy jak jeden mąż dają nocny koncert chrapań, sapań, oddechów. Zasuwam się w śpiworze po same oczy, obracam w stronę otwartego okna, wdycham głęboko zapach świeżego, górskiego powietrza pomieszanego z zapachem palonego drewna, z dołu dochodzą niskie dzwięki gitary i uśmiechając się do siebie zasypiam...
...pierwsza pobudka to śnieg sypiący na twarz przez uchylone okno. Mało miłe a conajmniej dziwne uczucie. Druga pobudka to Elvis - zanim zdążyłam go zabić tylko jednym otwartym okiem pokazał tylko palcem na okno, powiedział Polly popatrz, a później uciekł. A Polly wyjrzała i tak w tym wyjrzeniu została przez chwil parę - bo od takiego widoku oczu oderwać nie można...


Zaśnieżone szczyty Beskidu Wysokiego, strojne choiny i niczym sznur korali - Tatry na horyzoncie a zza nich czerwona poświata zapowiadająca rychły wschód słońca. Gdyby taka pobudka spotykała każdego z nas choć raz w tygodniu - życie byłoby piękniejsze!
Po szybkim śniadaniu udajemy się na obchód okolicy, czyli "figle" w puchu i naukę Elvisa jazdy na nartach. Tak, tak - bo Elvis to osoba niepływająca ale surfująca, nie jeżdżąca na ani nartach, ani snowboardzie, ani biegówkach ale udająca się od razu na skitoury. I cóż wylądował kilka razy w zaspie ale chyba mu się spodobało :) 


Zjeżdżając do bacówy gorąco wita nas cała załoga a na stół wjeżdża śniadanie na miarę śniadania świątecznego. Stół niemal ugina się pod naporem rarytasów. Skoro uczta to uczta - grzane wino, piwo, ciacha - dostaliśmy nawet wałówę do domu (pierogi i krokiety) a Basri urzekł załogę i obdarowany został nawet kilkoma prezentami. Poranek wprost cudowny, aktyny acz leniwy, w promieniach słońca z widokiem na tatry wylegiwaliśmy się jak stare koty. 


Koło południa czas jednak zwijać żagle - czarnym szlakiem zjeżdżamy do Soblówki. W międzyczasie ekipa się rozdziela i tu każdy na swoja rękę przeżywa jedyny w swoim rodzaju, niepowtarzalny zjazd. Las znów wygląda jak zaklęty a hulający dziś wiatr zrzuca kolejne czapy z drzew. I mimo, że jest gorąco najlepiej się jak najszczelniej zapakować, by jakaś część tego śniegu przypadkowo nie wylądowała za kołnierzem.



Jakimś cudem znów spotykamy się wszyscy na dole, w składzie powiększonym o parę Torunsko-Łódzką. Pakujemy się do busa i przeprowadzamy bilans zysków i strat - Elvis i Basri - kolano, ja palec roztrzaśniety o skałę i udo, które zpadło na krawędź narty, jednakże wszyscy w jednym kawałku, Elvis otrzymał (może nawet i w nadmiarze) bodźce do nauki nowego sportu, Basri zobaczył kawałek naszych cudnych gór a ja w końcu wróciłam do miejsca za którym tak tęskniłam, do naszych cudnych, małych pogórów. Stwierdziliśmy też zgodnie, że następnym razem, kiedy GOPR jednak zamknie jakieś szlaki to przed wyruszeniem przypomnimy sobie naszą nocną walkę (gwoli wyjaśnienia zimowy czas przejścia od Przegibka do Rycerzowej to około 5h, pokonaliśmy go jednak w jakieś 2 więc nie jest źle). I tak... teraz siedzę w ciepłym domu, na fotelu, dodatkowo laptop grzeje mnie w kolana i myślę sobie jak niewiele trzeba, by ruszyć się z miejsca i wyjść na czoło nowym przygodom :)

19 grudnia 2010

Pierwszy raz na Rycerzowej


Nie pamiętam kiedy postanowiliśmy, że ten weekend spędzimy w górach. Prawdopodobnie był to impuls. Na dodatek koło czwartku GOPR zamknął szlaki w Beskidach - krótki dzień, ciężkie warunki i śnieg po pachy. Prawdopodobnie ostateczna decyzja o wyjeździe padła właśnie w ten dzień. No to jedziemy sprawdzić słuszność decyzji... Cel - bacówka na Rycerzowej

Poranny pociąg do Rajczy, stamtąd autobus i heja w góry. Przynajmniej tak to miało wyglądać. W dobie przebudowy 90% dworców w Polsce i ogromnych zasp pociągi kursują jak kursują, ale o autobusach nikt nic nie wspominał! Czekamy nadaremno w Rajczy na autobus, przez co mamy około 3godzinną obsuwę czasową. W końcu łapiemy stopa i dostajemy się pod sam szlak. Z biegówkami (a jak!) przytroczonymi do plecaków wyglądamy conajmniej jak husarzy. Śniegu sporo, przed nami tylko ktoś na skitourach pomykał. Zapadamy się niemiłosiernie, a część szlaku niestety ale torujemy - całkiem nieźle - w śniegu po kolana. Docieramy do schronu pod Przegibkiem, kiedy słońce powoli ma się ku zachodowi. Czołówki na zewnątrz, narty na nogi, ciepły posiłek i heja! Okazuje się, że wcale nie jest tak kolorowo - mimo, iż podążamy trawersem, zapadamy się w zaspach i z trudnością przeprawiamy przez koryta rzeczne. Znak, że narty trzeba zdjąć i dalej podążać szlakiem. W międzyczasie zapadły egipskie dosłownie ciemności, zachmurzone niebo nie dawało żadnego blasku więc jedyne co nam zostało to zimne światło czołówek i cisza dudniąca w uszach.


Z niebieskiego szlaku zbaczamy trochę na dziko na czerwony - idący granią - i to okazauje się najlepszą decyzją jaką podjeliśmy. Na raz lądujemy w bajkowej, magicznej krainie, gdzie każde drzewo spowite jest masywną czapą śniegu, gałęzie pod jego naporem słaniają się niemal po ziemi. Ścieżka wije się pośród tysiąca tych drzew-posągów, wzdłuż granicy - gdzieniegdzie słupki wystają na 5 cm nad śniegiem, gdzieniegdzie w ogóle ich nie widać. Niebo rozpogadza się i wychodzi księżyc - rozświetla to całe widowisko. Naraz dostajemy sił, szalejemy, śmiejemy się, śpiewamy, wygłupiamy. Zapominamy, że przytroczone do plecaka narty wystają dobre pół metra nad plecakiem, zatem mimo iż torować to co na ziemi trzeba też torować to co nad nami... Pierwsza osoba (a w tym zaczarowanym lesie byłam to ja) miała przyjemność zrzucać na siebie ogromne czapy śniegowe z najniższych gałęzi, a jeśli nie na siebie to na idących za kompanów. Chłopcy zatem zwęszywszy co jesrt grane woleli trzymać się w bezpiecznej 5 metrowej odległości :) Miłe obudzenie jeśli na głowę spada Ci około 10 litrowy kubeł śniegu. 

Na końcowej grani okazuje się, że sytuacja nas przerosła. Co drugi krok zapadamy się po pas a bacówy jak nie było tak nie ma. Zaciskamy zęby i dajemy przed siebie, aż się kurzy a kiedy docieramy do lasu i teren staje się bardziej przyzwoity wpinamy się i dalszą drogę pokonujemy na nartkach. Muszę przyznać, że wrażenie niezapomniane - wyjechać w nocy na polanę, puch jak okiem sięgnąć, gdzieś w dole majaczą światła schroniska, jedynego zabudowania w promieniu kilkunastu kilometrów, nad nami gwiazdy, za nami bajkowo ośnieżony las, przed nami góry - krótka kontemplacja widoku i zjazd do samego schronu. Backcountry nieźle dają w puchu, nie podejrzewałam nawet, że aż tak dobrze! Jedyny problem to taki, że kiedy jednak z jakiejś przyczyny (np narta zaklinowana o drzewo przysypane śniegiem, którego nie widać) wpadniemy w zaspę twarzą, jedna narta się zakopie, druga ja zaklinuje, kijki i ręce się poplączą a na całą tą konstrukcje spadnie 10kg plecak to trzeba się nieźle zagimnastykować, by jakoś przywrócić się do pionu.
O samym schornie napiszę przy okazji, bo warto poświęcić temu magicznemu miejscu osobna notke...Napomknę tylko, że zostaliśmy przyjęci tak ciepło i tak cudownie, że przerosło to wszelkie moje oczekiwania. Grzane wino, ciepło kominka, wigilia, kalabryjskie pieśni przy gitarze, kobzach i fujarkach, znajomi i Ci nieznajomi, a nazajutrz...

15 grudnia 2010

demo day



Dziś mała retrospekcja a to dzięki zdjęciu, które wyszperał gdzieś w sieci Elvis. 13 listopada w Gliwicach mieliśmy okazję wkręcić się na imprezę demo day organizowanej przed Dobre Sklepy Rowerowe (ja tu powinnam chyba dostawać jakąś 1/100 część udziałów za reklamę). Licznie przybyli fani kolarstwa zapoznali się z nowościami na sezon 2011 wiodących w świecie rowerowym marek, podotykali, pooglądali, poprzymierzali, pojeździli i poszli do domu. Każdy w mniejszym czy większym stopniu znalazł coś dla siebie. Kacha kolarzówkę bo ładny kolor miała, Elvis wzdychał do kasku, cały czas tego samego, a ja tak łaziłam i oglądałam chyba pierwszy raz w życiu korby, sztyce i inne takie i zastanawiałam się - jak można wydać tyle kasy na tak prozaiczną i prostą rzecz?!


Ale i tak co by nie mówić, najbardziej nasze serca podbiło śniadanie - najpyszniejsze kanapeczki na świecie jakie jadłam. Mix na przykład - sera pleśniowego, kruchego tosta, jabłka, delikatnego sosu, serwowany na liściu szpinaku - mniaaaam! :) Później podróże krajoznawcze, wieża radiowa w Gliwicach (najwyższa konstrukcja drewniana w tej części Europy a może nawet i na świecie-mimo to mieliśmy małe trudności w odnalezieniu jej), niedzielna szkółka gotowania, następnie koncert w PKZ w ramach festiwalu Hope a następnie przyjęcie Kachy do VXT czyli Okiennik nocną porą, wspin, szczeliny i inne takie - Panna Kasia z Kagankiem i Sailor Włóczykij :) Dzień jak codzień.

12 grudnia 2010

na planie filmowym

Takiej pobudki muszę przyznać jeszcze nie miałam... Polly wstawaj, za półgodziny wjeżdża tu grupa antyterrorystyczna. I faktycznie - za pół godziny malutkie mieszkanie Elvisa babci, nasze kultowe miejsce spotkań, pękało w szwach - nie wiem jakim cudem ale w kuchni zmieściło się 9 osób zajadających śniadanie a po pokoju i korytarzy biegało kolejnych tyle jak nie więcej. A wszystko za sprawą naszych znajomych z cameleon studio i grupy paramilitarnej z Kraka i Katowic.

 Powyższe grupy a oprócz tego kilkoro jeszcze znajomych zapewniło nam dzień pełen atrakcji - latające zupki chińskie, Tomuś a'la Ferdek Kiepski w różowych dresach, rewelacyjna ekipa Cameleona - Lenka, Madzia, Kuba i Robert, przerażona mama Elvisa, sąsiedzi, babcia z okna naprzeciw - jednym zdaniem - VXT, bo każdy dzień jest inny...
Oficjalne rezultaty w połowie przyszłego miesiąca ale już dziś mogę powiedzieć, że praca to bardzo ciężka. Nakręcić materiał to jedno (zdjęcia trwały trzy dni) a zmontować z miliona scen to co faktycznie gdzieś się uroiło w głowie to drugie. Na razie zapowiedz od Pana reportera na tvzaglebie :)

4 grudnia 2010

winter already here

     Tak... zima juz dotarła. Nie oszczędziło nas - zawiało, zasypało, przymroziło i... wypędziło z domów. Za oknem słońce, śniegu po kolana, lekki mróz więc trzeba ten dzień spędzić w aktywny sposób. Tymbardziej, że weekend, że dzień wolny, że jest Wero (która przyjechała z dalekiej krainy), że rano się obudziliśmy wszycy u mnie w domu i stwierdziliśmy - no tak, to gdzie jedziemy?

                               Houston mamy problem...

     Kierunek Jura - cel - rezerwat w Smoleniu i próba odnalezienia tarasu widokowego, o który zahaczyliśmy dawno temu na biegach na orientację. Jednak jak się okazało nasze plany zostały szybko zweryfikowany przez zalegający śnieg i absolutnie nieprzetarte szlaki oraz przez dotarcie do miejsca, które zajęło nam wiele więcej czasu niż planowaliśmy na początku. Przez nieskręcenie w tą drogę, w którą powinniśmy skręcić snujemy się między lasami, wioskami, zawracamy na środku szczerego pola itd, itp.

      Zostawiamy auto w lesie i udajemy się przez pola na zamek. Śniegu po kolana, niekiedy po pas. Słońce i świeże powietrze wywołuje w nas jakąd euforię. Na zamek próbujemy wbić najpierw przez strome zbocze a później forsując mury ruin. Małe zwiady, sesja foto i ruszamy w równie ekscytującą drogę powrotną. Tymbardziej fascynującą kiedy wpadamy niemalże na tabliczkę - "zakaz wejścia, ruiny zamku grożą zawaleniem". Elvis komentuje - "oj tam, oj tam". No tak... niektóre rzeczy lepiej zobaczyć po fakcie, lub żyć w błogiej niewiedzy.

       Zatem... zima już jest a narty czekają na szus po dzikich terenach Jury. Ach na jakich cudownych terenach żyjemy!
                         ♥

Winter is already here. Whatever You think about this season for sure You change your mind when You get your ass somewhere outside the town. Suddenly you see the abundance of snow. Is everywhere, heavy snow caps on the trees, sharp colours and lower than usual sun. So lovely! This time we get together, with Wero who came here two days ago and go to Smolen. Close to my city place. So lovely because of old castle ruins and calcit rocks. Spending great time we have a lot of fun all together. Thank You guys!

27 listopada 2010

...bo jest sprawa...

 Jestem w górach, schodzimy po jakichś stromiznach, ubłoconymi butami przechodzę przez jakąś zmurszałą kładkę nad rwącym potokiem, manewruję na granicy balansu a tu dzwoni Elvis i oznajmia jakby nigdy nic - jest sprawa. Piszesz się? Jakoś tak przez ponad 10 lat mojej z nim znajomości wiem, że takie wieści zwiastują - coś na miarę VXT! I nie pomyliłam się. Z całej rozmowy mało co rozumię, brak zasięgu zjada co piąte słowo, Elvis coś wygaduje o światowej sławie muzyku jazzowym, jakiś limuzynach, koncertach i wywiadach a nagle z słuchawki dobiegaja mnie dźwięki jakiejś muzyki puszczanej z youtuba... no ok - oszalał. Ale skoro ja wchodzę z nim w jakiś układ to znaczy, że też mam nierówno pod sufitem.


Docieram do De Gie i staram się wyjaśnić o co tu chodzi. A kiedy już wszystko jest wyjaśnione staram sobie przełożyć z polskiego na nasze. No ok plan conajmniej ciekawy... Środa, godzina 20, dom Muzyki i Tańca w Zabrzu - siedzimy... miejsca całkiem niezłe - nie ma co wybrzydzać, bilety "wysępiliśmy" za darmo. Przyszliśmy się napatrzeć na Pana, którego za kilka godzin będziemy wieźć na lotnisko. Elvis dostaje polecenie dokładnego się przyjrzenia jegomościowi, coby o 4 rano spod hotelu Monopol nie zabrać jakiegoś przypadkowego przechodnia. Koncert pierwsza klasa (...przynajmniej tak należałoby napisać nad wszystkimi och i ach dochodzącymi z prasy). Krótkie zmiany, zamiany (np. zmiana lotniska z Krakowa na Pyrzowice, oraz dodatkowy samochód oprócz wypasionego lexusa, którego jednak odbieramy rano) i wracamy do domu. Zobaczymy co to będzie :)
Chick okazuje się strasznie ciepłym starszym panem. Wraz z dwójką muzyków koncertem w Polsce kończą trwającą ponad miesiąc trasę koncertową po Europie. Rozmawiamy krótko, wymieniamy opinie o Polsce, Stanach, koncertach i etc i odwozimy całą trójkę z pokaźnym dobytkiem na lotnisko. 




               
                   Zakrzówek

Po 4 jest już po sprawie - ale stwierdzamy, że nasz plan napicia się kawy na rynku w Krakowie przez zmianę lotnisk - nie może spalić na panewce, zatem bierzemy wypasionego lexusa i jedziemy na wschód słońca na Zakrzówek a później na kawę na rynek. I powiem tak - podgrzewane siedzenia, wschód słońca nad Krakowem widziany od strony przecudnego Zakrzówka, słodkie zchilloutowanie podczas gdy inni spiesząc się biegną wąskimi ulicami Starówki krakowskiej, obwarzanki i to spełnienie, że się tyle zrobiło a jest dopiero 10 rano - bezcenne!  

siostry bliźniaczki i znikający Elvis

Wszystko zaczęło się jakoś w kwietniu, kiedy Elvis stwierdził, że on mnie jeszcze przekona do Katowic (jak dla mnie brudnego, nader mocno zindustrializowanego miasta). Powymyślał, pozabierał, po-pokazywał i chyba najbardziej podbił moje serce "małą czarną"... Kredens, to nasze miejsce, gdzie zawsze siadamy przy ulubionym stoliku w rogu i z nogami zwisającymi z krzeseł prawimy o życiu :) I zawsze, zawsze - z litrowym kubkiem kawy z mlekiem w dłoniach :)


4 listopada 2010

MTB



Rowery, rowery, rowery....


     W ramach niedzielnego chilloutu o którym głośno ostatnio na blogu... no ale tak to jest - pracując w tygodniu pozostają nam tylko weekendy do jako-takiego rozdysponowania. Zatem rezerwujemy jeden dzień z tygodnia na święty chillout, gdzie nikt ani nic nie jest w stanie pokrzyżować nam planów - a plan zawsze niezmienny, czyli im aktywniej tym lepiej!
      Już na ostatnim wyjeździe (czy zawsze tak jest, że nie powróciwszy jeszcze dobrze z jednego miejsca juz planujecie wypad w następne?!) padło hasło - następnym razem bierzemy ze sobą rowery! Sobota wieczór, dogadujemy szczegóły na imprezie haloweenowej (jak się doczekam zdjęć od Elvisa, to może coś tu naskrobie), pada hasło - wyjazd wcześnie rano, cel - góry. Reaguję żywiołowo, uśmiech od ucha do ucha i zaraz włącza się lampka ostrzegawcza - Elvis, plus impreza, plus plan wstajemy wcześnie i jedziemy w górki pojeździć na rowerach - to na pewno nie będzie tak ładnie i pięknie jak się zapowiada. I w sumie nie pomyliłam się...
      Jak się okazało zmiana czasu w nocy z letniego na zimowy męci wszystkim w głowie, zmienia plany i ostatecznie startujemy z Dąbrowy koło południa. Jak się okazuje Ząbkowice leżą w strefie czasowej + 2h od Dąbrowy... Cel Szczyrk - a jako, że pogoda jest iście wiosenna postanawiamy przejechać trasą Skrzycze - Malinowskie Skały - Salmopol - Szczyrk. Jeszcze nie skończyliśmy porachunków z tą trasą... tymrazem wybieramy się po to, czego ostatnio nie dostaliśmy (a oto czego ostatnio zabrakło). Dojeżdżamy na miejsce, prostujemy kości, wbijamy w ubrania rowerowe, jedziemy do kasy a tu... halny, wiatr dmie z prędkością 130km/h (cóż to w porównaniu z Levanterą w Tarifie?!) i zamknięto wyciąg. Na prędce plan awaryjny, próba dodzwonienia się do innych okolicznych wyciągów, trasa "B" w międzyczasie zjeżdża się więcej freaków rowerowych (jacyś zapaleni downhillowcy z full equipment), pada hasło, że jednak otwierają pierwszy wyciąg - więc szturmem atakujemy bramki. 5 facetów z rowerami, ja i turyści górscy a'la biały kozaczek - no to jedziemy!
     Po pierwszym wyciągu okazuje się, ze reszte trasy musimy już pokonać w siodłach. Zatem wsiadamy na rowery i o zgrozo, niedość że mozolnie pniemy się w górę po brei poroztopowej to jeszcze wiatr dmie nam prosto w twarz utrudniając podjazd. Już po kilku minutach zziajani i zdyszani dochodzimy do dwóch konkluzji dnia dzisiejszego:
  •  ten śnieg jest tu do cholery przez cały rok
  •  "tego jeszcze nie grali"
     Docieramy do szczytu a dzwięk jaki wydaje wiatr buszujący po świerkowym lesie może być tylko porównywany do huku silników odrzutowych wielkich boeingów. I tu konkluzja kolejna, gdy stajemy twarzą w twarz z roztaczającym się przed nami oszałamiającym widokiem na całe pasmo Beskidów, Tatr, Fatry... "O ja j....e jestem w niebie".



Dalej jedziemy granią - i im dalej i szybciej tym bardziej nie mogę się nadziwić jak jest tu pięknie. Na prawdę - bardzo brakowało mi tych widoków - naszych polskich gór, świerków, tego tak niskiego jesienną porą słońca dającego ostre światło. Rozkoszuje się każdą chwilą a kiedy już uśmiecem nie da sie nic więcej wyrazić jadę i krzyczę jak szalona. Ogólnie pokonujemy 20 parę kilometrów. Najszybszą prędkość rozwijamy oczywiście na zjeździe z przełęczy Salmopolskiej gdzie idealny asfalt biegnie wiele kilometrów aż do Szczyrku, non stop z górki. Dużo błota, trochę śniegu, ogromne koleiny w miejscu, gdzie ostatnio płynął potok... od kiedy pierwszy raz wsiadłam na rower w górach, zmieniły one dla mnie swoje oblicze. Polecam. Tymczasem szykujemy się do nowego wypadu. Wstępny szkic jest już gotowy a relacja po weekendzie. Tyle tylko, że prawdopodobnie zapowiada się, że pogoda nie będzie już tak ładna... Ale my się nie damy!


Elvis i ja na Skrzycznem - jestem na szczycie i kocham życie!

1 listopada 2010

recuerdos

Janów... to baza naszego hufca... to miejsce w środku lasu - najzwyklejsza polana jakich jest tysiące, kilka domków, jakaś jadalnia, ani to ładne, ani to estetyczne - ot takie coś. Ale ileż wspomnień... to tu, to tam... to po tej stronie rzeki, to po tamtej, to za Balatonem, to w Balatonie, to na tym tarasie, a w tamtym domu, pod tym drzewem, na tej sośnie... I tak wchodzi się do tego magicznego lasu i naraz wszystkie wspomnienia ożywają. Znów biegamy, znów przypominamy sobie niesamowite historie, szaleńcze wypady. Ale nie ma już ludzi, być może ponieważ sezon się skończył. Wszystko zamknięte na cztery spusty... ale nawet gdyby ktoś tam był - czy nadal byśmy go znali? Raczej wątpie. To doskonały przykład, że klimat nie tworzy miejsce lecz ludzie.
Na drzewie znajdujemy zawieszony łuk, Elvisowi w ręce wpada jakaś dzida i wybieramy się na polowanie na dziki i bażanty :) Przemierzamy całą bazę kierując się na "mogiłę"... czyli magiczne miejsce gdzieś pośrodku lasu, do którego najchętniej i najczęściej organizowało się eskapady najlepiej w środku w nocy. Im ciemniej, tym straszniej, tym bardziej działa wyobraźnia...

Na koniec mimo późno październikowego już dnia kładziemy się na trawie i chłoniemy tutejszy klimat... tak specyficzny zapach drewnianych domków, sosen, młodego lasu, jeziora... upajamy się trawą na której już tyle wyleżeliśmy będąc młodsi, patrzymy w niebo i korony drzew i cieszymy się jak dzieci. Moment kiedy zdaje się, że czas staje w miejscu...
W tym miejscu ogromne pozdrowienia dla całej ekipy z Janowa z którą rok po roku zawsze gdzieś się tam bywało! :)

7 września 2010

ku potomności...


"Zdrowy rozsądek to rzecz, której każdy potrzebuje,
 mało kto ją posiada,
 a nikt nie wie, że mu jej brakuje"

...nic dodać nic ująć... :)

5 września 2010

rowerem wzdłuż wybrzeża - z widokiem na Afrykę

Dziesiejszy dzień postanawiamy spędzić razem. Plany zmieniały się kilkukrotnie - wiadomo, wszystkie opcje sportowo, podróżniczo, adrenalinowe ale po wypośrodkowaniu padło w końcu na rowery! Piękne, zrabne i wygodne rowery górskie i dalej w góry!

Gwoli ścisłości, mimo że mieszkam nad morzem okolica (stojąc twarzą do morza) za naszymi plecami jest mooocno górzysta! Nic dziwnego, to właśnie ten region Hiszpanii ma najwyższe szczyty, pełno dolin, wzgórzy i skał do łojenia! Zatem wybraliśmy się drogą biegnącą przez jedne właśnie z takich paórów w stronę Algeciras. Po prawej morze, cieśnina i Afryka, po lewej góry. Widoki co kilkaset metrów zapierały dech w piersiach. Ale to nie tylko widoki... to także kolory. Jak stwierdziłyśmy z Agatką, tu nie ma skal szarości - tu są tylko żywe, pełne barwy. Jeśli coś jest niebieskie to jest tak niebieskie jak kredka w piórniku, jeśli coś jest zielone jest tak zielone jak pierwsze liście na drzewach wiosną, jeśli coś ma być białe jest tak białe, że aż razi w oczy...


                                                                                                            Tu Europa tam Afryka

Miało byc na luzie, spokojnie krajoznawczo - i owszem tak było - tyle tylko, że zrobiliśmy chyba wiele więcej kilometrów niż planowaliśmy! Poniosla nas ta piekna droga lekko! :) Cała vuelta zajęła nam może z pięć godzin ale dodając do tego żar lejący się z nieba, niewyspanie i inne okoliczności czuliśmy się, jakbyśmy w siodłach spędzili conajmniej dwa razy tyle. A tu wioski, sjesta - zapomnij o sklepie - uliczki w małych wioseczkach wymarłe! Ratunkiem dla nas było w końcu wyjechanie po górach na asfalt i kilkukilometrowy zjazd (znow, bo jakże) z przepięknymi widokami, na elektrownie wiatrowe, Tarife, Afrykę, okoliczne plaże i góry a jako, że osiąneliśmy znaczną wysokość na zjeździe czułam się, jakbyśmy podchodzili do lądowania samolotem.

31 sierpnia 2010

Gibraltar - pionowy raj

Ostatni tydzien pracowalam mozna powiedziec bez przerwy. To to, o czym pisalam... sierpien w nadmorskim mozna by rzec kurorcie. Wypoczywaja tylko Ci co sa na wakacjach (choc czy w polgodzinnych korkach by wyjechac z Tarify na najpiekniejsze okoliczne plaze mozna wypoczywac?)... dla tych, ktorzy pracuja ten okres to pieklo. I takie pieklo zaserwowano mi w zeszlym tygodniu. Bagatela 70 godzin pracy w zaledwie 6 dni. Ale koniec koncow efekt niedzieli - dnia kompletnie wolnego doladowal mi baterie na full! Dzien wolny, ekipa - cel - Gibraltar. I mozna by powiedziec, ze historia sie powtarza, bo juz rok temu bylam tam ale okazuje sie ze niekiedy te same miejsca mozna zwiedzic w dwa zupenie odmienne sposoby. Tym razem nastawiamy sie na wypad niezwykle aktywny... szkoda tylko ze nieprzytomna wstajac z lozka rano nie wpadlam na to, ze moze pasowaloby pierwszy raz od 4 miesiecy zalozyc normalne buty a nie japonki, jesli wyrusza sie z VXT w... gory!


Na autobus zdazamy na ostatnia chwile. Wpakowujemy sie i podziwiamy piekne widoki roztaczajace sie za oknem. W drodze Tarifa´- La Linea de Concepcion (ostatnie hiszpanskie miasto przed Gibraltarem) autobus pokonuje droge prowadzaca przez gory, gdzie po jednej stronie obserwuje sie wysokie szczyty porosniete srodziemnomorska makkia, gdzie postawione so elektrownie wiatrowe, z drugiej natomiast mniejsze pagory, urokliwe dolinki wyrastajace z morza, z ciesniny. Przy dobrej pogodzie widac stad jak na dloni Maroko, Afryke, przy troche gorszej wjezdza sie w nisko wiszace chmury pedzace ku ladowi. Docieramy do La Linei i kierujemy sie od razu na granice. Nie ma problemu z przekroczeniem jej, mityczne tez sa rzekome 2 godzinne korki przy wjezdzie czy kolejki ludzi. Pokazujemy paszporty czy dowody i juz za kilka sekund jestesmy w Wielkiej Brytanii. Z euforii ladujemy sie do pierwszej czerwonej budki telefonicznej i kazemy sobie robic zdjecia a Elvis kwituje akcje tak - moj pierwszy raz w Wielkiej Brytanii :)


Szturm na perfumerie (strefa bezclowa) z Agatka roztaczamy won perfum nie tylko juz za nami ale i 10 metrow przed nami, szturm na informacje turystyczna, a przynajmniej mapy ktore i tak pogubilismy i koniec koncow szturm na the Rock, czyli ponad 400 metrowa gore wyrastajaca na cyplu, wizytowke Gibraltaru.
Na prowizorycznej mapce zobaczylismy ze jest mozliwosc uderzyc na szczyt przepieknym szlakiem, wijacym sie zakosami po drugiej stronie gory. Tam tez skierowalismy nasze kroki. Zar leje sie z nieba, powietrze wydaje sie stac w miejscu, tabliczka ze szlakiem pokazuje 2 godziny drogi i szlak bardzo wymagajacy a my jak na zlosc mamy 1,5 litrowa butelke wypelniona juz tylko do polowy. No ale co... my nie damy rady? I w tym miejscu chce zdementowac pogloski, ze w klapkach chodzic po gorach nie mozna. Jak nie mozna jak mozna i ja jestem tego najswiezszym przykladem? Sciezka wije sie niesamowicie malowniczo nad morzem, od jego powierzchni oddziela nas niezla przepasc, jakby nie patrzec gora the Rock zdaje sie wystrzeliwac wprost z morza, niemalze pionowymi scianami do wysokosci ponad 400 metrow. Droga pnie sie w gore na poczatku trawersujac zbocza i lekko podchodzac po skalne formacje a pozniej juz mocnymi zakosami ucieka w gore po drodze mijajac zapierajace dech w piersiach tarasy widokowe, tunele i schody wykute w skale, groty i jaskinie. Istny raj na ziemi, pierwszy raz od tylu miesiecy w Hiszpanii nie widze ludzi... jest cicho, dziko i blogo. W koncu!

W znacznie krotszym niz przewidywany czas stajemy na szczycie i zaczyna sie... fotografowanie wszechobecnych malp, latanie po grani, zwisanie glowa nad przepascia (nigdy z tego nie wyrosniemy), stawanie na rekach a nawet i glowie.


Pierwsze litry nabytej na gorze substancji plynnej wlewamy w siebie na jednym oddechu, zaklejamy sie bula z serem roqueford oraz suszonymi daktylami idebatujemy na temat dziwnych polaczen smakowych - wiecie jak pyszne sa suszone daktyle zawiniete w bekon albo jamon serrano? Mniam, palce lizac! Po eksploracji szczytu ruszamy do miasta, droga jest dluga, slonce juz dostatecznie nam przygrzalo wiec zaczyna sie czesc artystyczna - spiewamy wszystko - pòczawszy od ACDC a skonczywszy na Rocie (Konopnickiej - info dla Agatki ;)... Na dole jeszcze turbo zwiedzanie, bieganie po pasie startowym tutejszego lotniska. (Fenomen! Gibraltar jest tak maly, ze jedyne lotnisko jakie mogli zrobic, zrobili tuz za granica. Jego pas startowy przecina glowna droge. Na skrzyzowaniu drogowo-lotniczym normalnie ustawione sa semafory i oczywiscie pierwszenstwo przejazdu, podejrzewam, ma samolot :)


Do Tarify dojezdzamy wykonczeni, a moze tylko ja... cala droge przesypiam a kiedy wyciagaja mnie z autobusu na dworcu w centrum naszej wioski probuje zebrac mysli w jedna calosc - gdzie ja jestem, co ja tu robie, skad wzieli sie oni? :)