26 lutego 2016

Skitourowe eldorado w Rudolfshutte - oraz cyrk straceńców w naszym wykonaniu.

W Wysokie Taury przyjeżdżamy z zamiarem aklimatyzacyjnym przed startem w maratonie na Bajkale. O przebywaniu na wysokości i jego wpływie na organizm wiadomo wszem i wobec, dlatego na kilka dni przed wylotem do Rosji kierujemy swoje zainteresowanie i siły w stronę Austriackich Alp. Nasz plan obejmuje pokręcenie się w rejonach  Großglocknera, najwyższego szczytu, a  zarazem symbolu Austrii.

Jak wszyscy wiemy plany mają to do siebie, że często i niezależnie od nas lubią się zmieniać. W góry wychodzimy po południu z Heiligenblut by  Hochalpenstraße dotrzeć najwyżej jak się da, a najlepiej do Glocknerhaus, gdzie w winterraumie polecił nam nocleg Karaś. Jak się później okazało świadcząc nam tym samym niedźwiedzią przysługę ;)

Wysokość zdobywamy szybko pnąc się Hochalpenstraße - najpopularniejszą alpejską drogą, która kończy się pod ”diamentem” Narodowego Parku Wysokie Taury: Großglocknerem (3.798 m) górującym dumnie nad lodowcem Pasterza. 

Hochalpenstraße to najbardziej malownicza droga w Austrii, od listopada do kwietnia zamknięta. Natomiast przez pozostałą część roku najchętniej odwiedzana przez motocyklistów, bowiem jej przejechanie gwarantuje niezapomniane walory estetyczne.

W środku nocy, po przejściu przez kilka lawinisk, przy sypiącym z nieba śniegu docieramy do Glocknerhausu, przy którym powinien być otwarty przez cały sezon winterraum, czyli awaryjne schronisko dla zbłąkanych jak my wędrowców. Nie muszę dodawać, że w odległości paru kilometrów ni żywej duszy, ciemno i zimno. Roztaczając marzenia o ciepłym śpiworze i gorącej herbacie łapiemy za klamkę i… okazuje się, że winterraum zamknięty jest na 3 spusty. Przez dobre 20 minut krążymy wokół zarówno schroniska jak i winterraumu, pukamy, stukamy, szarpiemy drzwi i okiennice, myśląc, że przyjdzie nam spać w wykopanej resztkami sił jamie śnieżnej. Wtem Dymek odnajduje właz, który prowadzi do kotłowni. Że ciemno i zimno pozostaje niezmienne, na szczęście nie wiucha już śniegiem i nie dmie wiatrem. Jako, że nasza akcja cechuje się stylem „fast and light” nie mamy ze sobą żadnych karimat, a od betonowej podłogi nie trzeba mówić jak ciągnie. Rozkładamy więc folie nrc, z plecaków wyrzucamy ubrania, rozkładamy liny i w tym, a właściwie na tym barłogu po zjedzeniu ciepłych porcji liofili z LyoFood, jak sardynki w puszce ściśnięci - zasypiamy. W kotłowni jest tak zimno, że śnieg naniesiony w reklamówce w celu stopienia w jetboilu rano jest… dalej śniegiem. 

Rano wychodzimy z naszej ciemnej nory i dostajemy na dzień dobry prosto w oczy strzałem słońca. Niebo lazur, wiatru ni podmuchu, ciepło i słonecznie. I ten widok. Z dużo większą energią ruszamy dalej przed siebie z celem na dziś: Oberwaldehutte. Ta strona Taurów nie jest dla nas przychylna… dochodzimy do Franz Josefs Hohe i stwierdzamy ze zdumieniem, że kolejne drzwi (tym razem przez tunel) są dla nas zamknięte, a topniejący lodowiec Pasterza tak obniżył swój poziom, że przedarcie się przez niego znacznie opóźniło by akcję. Podejmujemy słuszną decyzję: rest  i zmiana lokalizacji na Ski Zentrum Rudolfshutte.

Nazajutrz rano spotykamy się w leniwej, austriackiej wiosce na kawie z dwójką naszych znajomych, którzy dojeżdżali tu już od 2 dni i dojechać nie mogli. W połączonym składzie ruszamy do Rudolfhutte „mechanicznie zdobywając wysokość” podczas gdy Herci biegnie gdzieś pod gondolami przy okazji zaliczając część dzisiejszego treningu.

Komfort schroniska, a właściwie raczej hotelu doceniamy z podwójną mocą po ostatnich naszych perypetiach. Obłędne widoki, treningowa ściana wspinaczkowa w środku, sauna i baseny. Żyć nie umierać! Jeszcze tego samego dnia ochoczo wyruszamy na pobliski szczyt Sonnblick. Zmienna pogoda postanawia się w końcu zdecydować na śnieg i mgłę, które towarzyszą nam przy zjeździe. Piękne widoki, lazurowo ułożone warstwy na ścianie lodowca oraz towarzystwo top of the top fotografa wpędzają nas w jakiś obłęd fotograficzny, przez który zupełnie tracimy rachubę czasu. Skutkuje to sceną jak z dokumentu o tragedii na Mount Evereście - podzielona ekipa, zjazd w śnieżycy, mgle i przy wyczerpującym się świetle czołówki, odpowiadający na wołania porywisty wiatr i przeszywające zimno.

Drogę wyznacza nam ślad gpsa na zegarku. Gdy w końcu wszyscy w kupie i cało spotykamy się na tafli jeziora gratulujemy sobie najpierw spotkania bez uszczerbku na zdrowiu, a zaraz potem własnej głupoty. Zaczyna się ostatnie podejście do schroniska, gdzie niczego nie świadom po treningu biegowym czeka na nas Herci. Koniec dnia świętujemy obiadem, pod którym ugina się stół, a kelner nie nadąża z zabieraniem pustych naczyń oraz sauenką z widokiem na zamieć hulającą w najlepsze na zewnątrz.
Skoro świt z ciężkim sercem ruszamy w dół zostawiając w Rudolfshutte Karasia i Karolę. Spodobało im się tu na tyle, że jak się później okazuje zostają na kolejne trzy dni.


O tam, tam - tam idziemy. fot. Piotr Dymus


5 star hotel in kotłownia :/ fot. Piotr Dymus


poranek nastroił nas optymistycznie do dalszej akcji - w tle Grossglockner fot. Piotr Dymus

Szczury wychodzą z piwnicy fot. Piotr Dymus

Grossglockner Hohalpenstrasse fot. Piotr Dymus

Trochę koloru fot. Piotr Dymus


Nasza ekipa: Wojtaś, Herci i Dymek fot. Piotr Dymus

Wojtek na trawersie fot. Piotr Dymus

Rejony Rudolfshutte to poligon skitourowy! fot. Piotr Dymus

Cel, goni cel - można tu spędzić tydzień i się nie nudzić! fot. Piotr Dymus

A oto i Stubacher Snnblick fot. Piotr Dymus

Z mozolnym podejściem fot. Piotr Dymus

To chyba jakaś lekcja czegoś  fot. Piotr Dymus

I zjazd, najlepszy zjazd ever! fot. Piotr Dymus

Raz po raz pogoda się zmieniała fot. Piotr Dymus

Lodowiec, dla którego oszaleliśmy fot. Piotr Dymus

i fotografowaliśmy się na nim, pod nim, za nim i przed nim... fot. Piotr Dymus

...by totalnie stracić rachubę czasu fot. Piotr Dymus

i w śnieżycy, nocą... fot. Piotr Dymus

wracać do schroniska, które migotało tylko gdzieś w dali fot. Piotr Dymus

5 lutego 2016

Zimowy Półmaraton Gór Stołowych


To nieprawdopodobne jak można było przespać start maratonu, mieszkając w schronisku przed którym blisko pięciusetosobowa grupa biegaczy, przy ryku muzyki i agitacji prowadzącego całe zajście Heli, co sił w płucach odlicza 10,9,8,7... by następnie wystartować z jeszcze głośniejszymi okrzykami na ustach. No nic... trzeba mieć sen jak ja. Sen kamienny, sen niedźwiedzi. Z resztą na poddaszu Pasterki śpi się wybornie. Jest ciemno, chłodno, nikt nie chodzi, nikt nie przeszkadza. Z drugiej jednak strony, wieczorem, gdy za drzwiami, na poddaszu jest koncert czy impreza – człowiek może w niej uczestniczyć, leżąc w łóżku.

Zatem ruszyli. Poooooszli. Wybiegli. Przed nimi 21 km bynajmniej nie w zimowej scenerii. Pogoda przypomina tą bardziej marcową. Z ciężkimi chmurami burzowymi i przejaśnieniami na zmianę. O zimie daje tylko znać leżący gdzie nigdzie lód, który zresztą dosyć boleśnie daje o sobie znać biegającym. Ci mają do pokonania 1100 metrów podbiegów oraz 900 metrów zbiegu. Meta znajduje się w schronisku na Szczelińcu Wielkim. Nie ma łatwo – po całym biegu trzeba jeszcze wdrapać się mozolnie schodek po schodku na szczyt. Na górze tubalnym swym głosem i nieskończonymi pokładami entuzjazmu biegaczy wita... Hela. Najwyraźniej na potrzeby tego dnia opanował sztukę bilokacji.

Podczas gdy Wojtek oraz wielu znajomych biegnie ja krzątam się z kąta w kąt po Szczelince i jeśli ktoś potrzebuje mojej pomocy – pomagam. Trzeba przyznać, że organizacja tego typu imprez to ogromne przedsięwzięcie logistyczne, przy którym zaangażowanych jest wiele par rąk. Stąd i moje ręce po chwili są już wykorzystane – z Hercuniem dzielimy i rządzimy nagrodami przygotowując tasie dla zwycięzców poszczególnych kategorii wiekowych oraz zwycięzców w klasyfikacji open.

Po godzinie i 48 minutach na metę wpada zwycięzca, chwilę później jest już na dole, w Pasterce. Z godziny na godzinę w Szczelince robi się tłoczno, mnóstwo aut, ludzi, zgiełk. Jeśli o jakimś miejscu mówi się, że żyje jakąś imprezą – to trzeba zobaczyć jak to wygląda na miejscu, w Pasterce! 20 mieszkańców wioski i 20 razy tylu biegaczy razy osoby towarzyszące.

Wieczorne atrakcje to prelekcja Polskiego Himalaizmu Zimowego, opowieści o górach i wyprawach, bania i sauna przy schronisku oraz genialny koncert na poddaszu Pasterki. Jest klimat podobny do Dolnośląskiego Festiwalu Biegów Górskich – jest jeden główny temat przewodni – biegi górskie, zawody i mnóstwo atrakcji pobocznych. Trzeciego dnia, mijając się z tymi samymi ludźmi w drzwiach już ma się wrażenie, że się ich zna. Ciekawe, czy to zasługa organizatorów czy specyfika miejsca?

Bieg jest możliwością poznania pięknych zakamarków w tutejszych górach. fot. Łukasz Buszka

Hela - jedyny w swoim rodzaju! fot. Piotr Dymus

Takie okoliczności przyrody fot. Piotr Dymus

fot. Piotr Dymus


Start przespałam... fot. Łukasz Buszka


Wojtek fot. Łukasz Buszka

fot. Piotr Dymus

logo fenomenalne! fot. Łukasz Buszka

Zanim się jeszcze nie rozbiegli fot. Piotr Dymus