29 listopada 2011

Ciur Ponor

A to właśnie cel naszej eskapady do Rumunii - Pestera Ciur Ponor z niesamowitą podziemną rzeką, która wymyła w skałach niesamowite formy. Wodospady, meandry, małe kaskadki, wymyte przez wodę misy na kształt jacuzzi. 8 kilometrów podziemnego spaceru, oraz.... podziemnego kanioningu :) Coś nie do opisania, także może zamiast pisać wkleję kilka zdjęć - made by Olo. Zatem zapraszam do podziemnego świata jednej z największych jaskiń w Rumunii - Ciur Ponor.







28 listopada 2011

uroki wsi gór Transylwanii



Po powrocie do ciepłego domu wydaje mi się, że wyjazd na weekend do Rumunii był co najmniej karkołomny. Planowaliśmy go już dużo wcześniej, bo naszym celem była jaskinia - Ciur Ponor - gdzie wolę wejścia i wszelkie opłaty wnieść trzeba było ze sporym wyprzedzeniem czasowym. Ekipa uzbierała się całkiem spora, z dąbrowskiego speleoklubu Iza, Elvis oraz Olo, był też Ricci z Krakowa i reszta ekipy z ichniejszego środowiska speleo, w sumie ponad 10 osób. Tak obładowani ruszyliśmy na dwa auta w piątkowe popołudnie do Transylwanii. Droga przez Słowację i Węgry niesamowicie się dłużyła, już nie wiedzieliśmy jak się ułożyć w aucie coby jakoś choć na chwilę zasnąć. Do naszej wioski - Rosia - położonej w regionie Bihor w Transylwanii docieramy o wschodzie słońca. Witają nas gęste mgły, szadź oraz kilka drewnianych domków krytych strzechą - wioska taka, że ostatnie takie widziałam chyba w Bieszczadach. Pozory jednak, jakie te chatki sprawiają na pierwszy rzut oka nijak się mają do ich wyposażenia - bieżąca ciepła woda, światło, gaz, niesamowity klimat, ba jest nawet pakernia! Chatki te należą do salvamont - czyli rumuńskiej grupy ratowniczo-przewodnickiej. Kiedy siadamy na ganku i podziwiamy wschód słońca w tych górach porozcinanych formami krasowymi po trochu zazdrościmy tutejszym gospodarzom tych widoków i spokoju :) A co lepsze osada położona jest w takim punkcie, gdzie w którą stronę by się nie ruszyć dociera się bądź to do jaskini bądź na skały. Po śniadaniu i wstępnych och ach ruszamy na krótką drzemkę. Przed nami ciężki dzień - jedna z największych w Rumunii pestera (jaskiniii) Ciur Ponor z podziemną rzeką! 


14 listopada 2011

jesień idzie - rady na to nie ma

 
Poweekendowa chwila zadumy nad jesienią....w rytmie -  jesień idzie - nie ma na to rady.

zBaraniali - czyli rodzinnie na Baranią Górę


Kolejny pogodny weekend znów postanowiliśmy spędzić poza domem. Zupełnie tak, jakby wykorzystując tą ładną pogodę chcielibyśmy zmagazynować pozytywną energię i to słońce na całą nadchodzącą zimę (od razu zakładając, że będzie szaro-bura). Tym razem jednak połączyliśmy przyjemne z pożytecznym - zawieźliśmy babci, która przebywa obecnie na kuracji w Ustroniu kilka potrzebnych rzeczy, o które nas prosiła - a przy okazji zakwaterowaliśmy się na miejscu na cały długi weekend. Jako, że moi rodziciele też kochają góry - zwłaszcza tata, który ostatnimi czasy wyznacza sobie coraz to nowe szczyty do zdobycia, zorganizowałam dla nich z Bartkiem małą wyrypę górską. W jeden dzień Stożek, w drugi Barania - cudowna pogoda, bezchmurne niebo, szron w wyższych partiach gór. Z resztą zdjęcia podpowiedzą Wam same jak było. 


Kolejny raz przekonałam się, że tak niewiele trzeba, by ruszyć się z miejsca, zrobić coś mniej lub bardziej konstruktywnego by w pełni odpocząć, odstresować się, zaciągnąć haustem zimnego, świeżego powietrza. A góry jesienią są magiczne - pełne kolorów, nisko operujące słońce jaskrawo oświetla widok i rzuca długie, misternie pokręcone cienie.


Zapomniałam jeszcze napisać, że rodzice na tą wędrówkę zabrali mojego "brata" czyli usynowionego podczas kilku lat mojej nieobecności w rodzinnym gnieździe Yorka. Pies cieszył się oczywiście niemiłosiernie z tak długiego spacerku i wszyscy byliśmy pełni podziwu dla jego krótkich, włochatych łap tak żwawo pokonujących wszelkie napotkane przeszkody.


Trochę dużo zdjęć tu wyszło ale taka jest prawda, że żadnymi słowami nie da się opisać tego jak cudowna może być złota polska jesień.

10 listopada 2011

DG okiem fotografa

Dziś wrażenia estetyczne. Moje miasto widziane okiem fotografa - M. Wróblewskiego ze zdjęć znalezionych w sieci.
     Park Zielona

 Pustynia Błędowska

 Pogoria IV

 Pogoria II

 Pogoria III

 Modern Pogoria ;)

 Park Hallera

Ulica 3-go Maja

4 listopada 2011

speleokonfrontacje

Kolejny weekend z cudowną pogodą. Mam wrażenie, jakby listopadowi pomyliło się coś z lipcopadem. Przemieszane te pory roku. Weekend 5-6 spędzamy na speleokonfrontacjach czyli imprezie organizowanej przez nasz speleoklub w Podlesicach a polegającej na zjeździe środowiska grotołazów i innych zakręconych ludzi w celu celebrowania wielkiej imprezy, przeglądu filmów i omówieniu działalności oraz snuciu planów eksploracyjnych na przyszłość. My oprócz tego wykorzystaliśmy pogodę na wspin - przynajmniej w sobotę, bo w niedzielę jedyne na co udało nam się wysilić to spacer w dość licznym gronie po Górze Zborów, kawa w Ostańcu i pyszne jedzenie "u Michałowej". Projekt tegorocznych Speleokonfrontacji wykonała Włoska - niestety ten zaprezentowany powyżej nie przeszedł do finału - ale jest zdecydowanie moim faworytem :)



3 listopada 2011

kanioning w Słowenii

Udało się przeżyć :) Z kilkoma siniakami i zbitymi częściami ciała pełni wrażeń wracamy do codzienności.
Celem jak już wspominałam były Alpy Julijskie w okolicach urokliwego miasteczka Bovec w Słowenii.W ostatnim momencie ekipę Olo, Rysiu, Ola, Polly, Elvis zasilają Aga i Magda. I tak w siedmioosobowym składzie, z licznymi perypetiami i sporym poślizgiem ruszamy na południe. 


Już na Słowenii pogoda nie jest dla nas bynajmniej łaskawa, mgła, zimno, gdzieniegdzie zalega jeszcze śnieg. Zatrzymujemy się co rusz aby zjeść śniadanie, a to przy Lago de Predil, a to przy jakiejś fortyfikacji na przełęczy. Wszędzie jednak zimno i mgliście. Nie wiem jak reszta ale ja jestem przerażona, że w tą zimnicę zanurzyć trzeba się jeszcze będzie w przerażająco zimnym  potoku  górskim.
Zjeżdżając jednak do doliny chmury jak ręką odjął rozstępują się a przed naszymi oczami ukazują się przecudne widoki – kolorowych jesiennych lasów, surowych, ośnieżonych szczytów, rzeki w kolorze niebieskiego Lenora i zielonej trawy. A przy tym świeci słońce, a niebo jest bezchmurne.


Od razu podjeżdżamy do pierwszego kanionu – Susec. Wita nas kilkunastometrowa kaskada wodna, z której woda dudni i huczy a Olo, ku trwodze nowicjuszy wkręca nas, że będziemy z niej skakać. W pełnym rynsztunku, piankach i kaskach na głowie ruszamy w górę kanionu, ścieżką wijącą się raz po raz, a to po lewej, a to po prawej jego stronie.
Kanion znajduje się w cieniu, a temperatura bynajmniej nas nie rozpieszcza. W dolinie termometr wskazywał zaledwie 4 stopnie. Do wody wchodzę z przekonaniem – tego jeszcze nie grali. W listopadzie pływać w górskim potoku, dygać po lesie w piance jak kosmici - co ja tu robię?

 Olo daje nam instrukcje – know-how. Po pierwszym zanurzeniu okazuje się, że nie jest wcale tak źle, lodowata woda która przedostała się pod piankę szybko się ogrzewa i w miarę szybkiego toczenia się akcji utrzymuje temperaturę. Gorzej jest kiedy natrafiamy na jakieś przestoje wówczas ziębi nas niemiłosiernie.


Suszec to przede wszystkim świetna zabawa i przygotowanie nas, nowicjuszy na kolejne akcje. Ćwiczymy skoki, tobogany, uczymy się składać do skoku, do zjazdu, jak wpadać do wody, jak pionizować ciało przy skoku. A same wrażenia? Nie do opisania, kanion „od wewnątrz” to niezliczone emocje, cudowne widoki, labirynty, małe kałuże, głębokie oczka, huczące wodospady i liczne meandry. No właśnie – niesamowite są dźwięki jakich uświadcza się będąc tam, przynajmniej te które dochodzą przez kaptur pianki. Kanion „od podszewki”  jest jakimś magicznym, cudownym tworem.  Suszec nie wymaga od nas używania liny, całość  można nazwać bardzo przyjemnym ekstremalnym spacerkiem. Trudności mają pojawić się przy okazji dwóch kolejnych. Na parking docieramy zmęczeni, po około dwugodzinnej akcji ale szczęśliwi jak dzieci. Tego samego dnia suszymy jeszcze w ogrodzie przed domem sprzęt, robimy wielki obiad oraz testujemy sposoby prażenia popcornu w mikrofali z pomocą różnych, dziwnych przedmiotów.


Nazajutrz udajemy się na trochę dłuższą, pięciogodzinną akcję – kanion Pradelica położony w Triglavskim Parku Narodowym. Jedno auto zostawiamy w wiosce u jego wylotu, gdzie też wbijamy się w pianki, by drugim wyjechać na przełęcz z której schodzić będziemy do kanionu. Tego dnia, gdyby zatrzymała nas policja uznaliby, że nie jesteśmy w pełni rozumu. 7 osób w jednym aucie, zamaskowanych i obszpejonych na dodatek bez dokumentów od auta. Kanion prezentuje się co najmniej okazale – wysokie klify, piękne wymycia, sporo toboganów, zjazdów linowych w tym dwa naprawdę miażdżące.


Ja gubię wór w kipieli wodnej, Rysio po ponad 30 metrowym zjeździe odkrywa, że jego hydrobot stracił jedną kluczową część. Nowością dnia dzisiejszego były zjazdy nawet do 45 metrów  - gdzie buty które miałam, a które od 11 lat są właściwie niezniszczalne ślizgały się na wszystkie możliwe kierunki. Ale nie dziwić się, woda wymyła wszystko doszczętnie, a tam gdzie się nie leje bezpośrednio wszystko jest omszone i chyba przez to jeszcze bardziej śliskie.

Sporym wyczynem jest też przekroczenie potoku, w miejscu gdzie ten kumuluje się i gna w wąskim miejscu jak oszalały. Nurt wciąga albo podcina nogi. Z Predelicy wychodzimy jak z magli, zmęczeni, głodni, zziębnięci i niezmiernie szczęśliwi, że zaraz wskoczymy w suche ubrania. Dzień sponsorują pyszne suszone pomidory, które nawet zatwardziali przeciwnicy pomidorów pochłaniają na raz.


Trzeci dzień, to chcąc nie chcąc dzień restu i podróży krajoznawczych. Kanion w który chcieliśmy się wbić – Kozjak – ze względu na liczne przewężenia i z powodu wysokiego stanu wody zostawiamy na „zaś”. Wejście do niego mogłoby być mocno ryzykowne i jak określa to Olo – oddzielające mięso od kości bądź ziarno             od plew. Odpuszczamy zatem  i jak weszliśmy na jego górę z ciężkimi worami z linami, tak schodzimy tą samą drogą  w dół. Resztę dnia spędzamy na zwiedzaniu parku i wejściu do dziury - Zadlaska Jama – niczego sobie systemu jaskiniowego, gdzie dynamizmu akcji dodaje narracja Ryszarda i Ola.


Dzień wyjazdu to pakowanie, rozliczenie z naszą Candy-Girl, dojedzenie mleka w tubce, ferwor porządków, podczas którego Olo do zmywarki dolewa płynu do naczyń, co skutkuje w zalaniu pianą połowy mieszkania wywołując tym samym bitwę oraz ostatni, krótki kanion. Wybieramy się do Frataricy, gdzie temperatura osiąga już swoje apogeum. Na podejściu szron zalega na trawach i liściach, jest strasznie zimno i nie zapowiada się, że słońce zagości tu.


We Frataricy sporo atrakcji, przede wszystkim kilkudziesięciometrowy zjazd w zupełnej lufie, pod grzmiącym nad głową wodospadem, latanie Rysia na odciętej linie oraz magiczne meandry, kamole, wymycia. Wychodząc z kanionu obracamy się za siebie i wzdychając ruszamy dopakować rzeczy, zjeść obiad i zasiąść za kółkiem w dziewięciogodzinnej podróży do domu.



W jej trakcie wyjeżdżamy jeszcze na przełęcz Mangarską. Myślę, że nie ma tu co opisywać, zdjęcia mówią same za siebie.



Podsumowanie – myślę, że zmieniło się diametralnie moje spojrzenie na wodospady. Naprawdę nijak wzbudza emocje nawet największy wodospad  na którego się patrzy z dołu, w porównaniu z tym jak stoi się na górze, przechyla w przepaść ciało i zjeżdża w jego bryzie.