Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Dolomity. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Dolomity. Pokaż wszystkie posty

26 sierpnia 2013

Via ferrata Michelli Strobel

Pomagagnon to kolejna skalna wyspa na oceanie Dolomitów. Wysokim murem odgradza obszerną dolinę Boite, w której znajduje się Cortina d’Ampezzo. Punta Fiames, jeden ze szczytów pasma to 2240 metrowy szczyt, na którego wierzchołek prowadzi niemalże pionowa ferrata, którą w całości można podziwiać z drogi dojazdowej, campingu Olimpia bądź restauracji Fiames, skąd wyrusza się na szlak zostawiając w pobliżu auto. Nazwa ferraty, oznaczona na jej początku metalową tabliczką, pochodzi od nazwiska alpejskiego przewodnika, który zginął w ścianie Pomagagnon. 



Na ferratę jak już wspomniałam można wystartować z hotelu i restauracji Fiames. Właściwie cały hiking kojarzy mi się z podchodzeniem piargami, wspinem w ścianie, schodzeniem piargami. Początek mozolnego podejścia mija pozostałości kolejki wąskotorowej, która wykorzystywana jest bardzo chętnie jako trasa dla rowerzystów i następnie pnie się zakosami w górę, bezpośrednio pod ścianę mijając kosówki i wielkie głazy – jest bardzo tatrzańsko :)


Sama ferrata dość mocno eksponowana, nie dorównuje Punta Anna, jednak równie podobnie przywraca miejscami o zawrót głowy. Zwłaszcza w miejscu gdy po trawersie, nad przepaścią wchodzi się na kilkunastometrową drabinę nie wyglądającą zachęcająco, z niech schodzi na klamry, a z nich w skałę gdzie moje przynajmniej dłonie po całej drabince (a tych boję się jak diabeł wody święconej) są mokre.






Ferrata ewidentnie można by powiedzieć zakosami pnie się w górę miejscami odsłaniając nam tak malownicze zakątki, że nie sposób ich nawet pochłonąć, nacieszyć oko… bo jak – schować w kadr zdjęcia, pochłonąć filmikiem na gopro, wymalować w pamięci? Zatem siedzimy tak, lub stoimy i staramy się nałapać jak więcej tego klimatu, zapachu, widoku, słońca, wiatru… Jednym z takich miejsc jest niewątpliwie przepaścista grzęda skalna mniej więcej w połowie drogi – cudowny taras widokowy wysunięty lekkim wybiegiem w stronę pionowej kilkuset metrowej ściany oraz Cortiny. W dole cały czas mamy hotel Fiames, rzekę o pięknym błękitnawym kolorze oraz co rusz zmniejszający się stadion miejski.


Sam szczyt nie robi wrażenia, cóż… za dużo widać z niego wyższych szczytów, na które chrapka rośnie. Wrażenie robi jednak zejście! Niekończące się piargowisko, w które wchodząc ma się wrażenie, że idzie się tunelem w jakimś kamieniołomie. Trzeba patrzeć pod nogi by nie ujechać po stromiźnie z kamolami, co rusz coś wpada do buta i się idzie, idzie i idzie… a drogi nie ubywa. By wyjść z tego halfpipa w odpowiednim momencie należy bądź śledzić mapę, bądź idąc brzegiem i wypatrując odbicia szlaku, gdzie podążanie na sam dół ścieżką leśną jest jak balsam.






Wracamy do naszego obozowiska, barłogu zlokalizowanego przy błękitnej rzece zmęczeni, poobdzierani (moje la sportivy nie chciały ze mną współpracować) ale z głową pomysłów na przyszłoroczne dolomitowanie.

25 sierpnia 2013

Via ferrata Giuseppe Olivieri na Punta Anna


Giuseppe Olivieri na Punta Anna to jedna z piękniejszych i najgoręcej polecanych ferrat w całych Dolomitach. Spore nagromadzenie odcinków wspinaczkowych sprawia, że szybko zdobywamy wysokośc, a pejzaże zmieniają się jak w kalejdoskopie. Filarki na eksponowanej płetwie tuż nad ogromną przepaścią, wąskie ścieżki graniowe oraz ekspozycja równa wielkościanowym wspinaczkom.






Na ferratę wybraliśmy się z parkingu przy schronisku Dibona. Można również uderzyc od strony Pomedes skracając sobie drogę dojścia wjazdem kolejką krzesełkową z Cortiny. Punta Anna to turnia w południowej grani Tofana di Mezzo. Ferrata spada jej kantem niemalże pionowo ku Pomedes. Czeka nas na niej blisko 500 metrów przewyższenia, co daje dobre 2 godziny wspinaczki.







Niektóre odcinki wspinaczkowe szacowane na IV, V w skali wspinaczkowej, nie robiące generalnie problemów na codzień tutaj przyjmują inny wymiar – gdy wiatr podwiewa wszystko ku górze, w dole jak mrówki widac ludzi, a schron Pomedes znika w oczach. Ubezpieczenie jest bardzo dobre, kotwy osadzane są w ścianie średnio co metr, dwa, co daje psychiczne bezpieczeństwo – przynajmniej lot nie będzie długi. Z ferraty schodzimy pod schron Valles ogromnym piarżyskiem , które wywołuje w nas odczucia chodzenia w stanie nieważkości.







Ferratę opijamy pyszną włoską kawą w Dibonie słuchając przygód Pagonga o sieście w Cortinie oraz poszukiwaniu kartusza z gazem i jeziora, które wygooglowaliśmy jeszcze w domu, a którego do końca wyjazdu nie udało się odnaleźc...

Via ferrata Giovanni Lipella


Piękna i niezwykle urozmaicona ferrata w swojej pierwszej części stosunkowo lekka i przyjemna (acz należy brać poprawkę na to, że wspinam się – a dla wspinaczy via ferraty to właściwie taki plac zabaw) później rozkręca się i przywraca o lekki zawrót głowy. Ale po kolei…




Wybierając się na ferraty warto wziąć pod uwagę skalę dalej drogi – to ona nam powie mniej lub bardziej, czy jest to droga dla nas czy wpakujemy się w takie trudności, że później pod prąd będziemy musieli wracać na przekór wszystkim wspinaczom. Właściwie co przewodnik to inna skala… stąd też warto wczytać się co autor ma na myśli wyceniając ferratę na 3 albo 5 w 6 stopniowej skali. Warto jeszcze dodać do czasu przejścia ferraty czas podejścia i zejścia z niej i jakiś reścik w międzyczasie, ewentualnie korki w co trudniejszych miejscach.





  


Lipella jest zdecydowanie najdłuższym trekkingiem na tym wyjeździe. Zaczyna się kilkumetrową drabiną i później długimi korytarzami wydrążonymi w górze wije sztolnią przebijając się aż na drugą stronę masywu. Niezmiernie ważnym jest by wziąć ze sobą czołówki! Następnie półkami, trawersami i kolejnymi prożkami systematycznie pnie się do góry nad doliną Travenzanzes. Z początku ferrata jest łatwa i niezwykle malownicza. Spore stopnie dają wygodne oparcie dla stóp a i pełno jest chwytów. W gorszych momentach można chwycic się metalowej linki i tak sobie pomagac. Mimo planów, o wczesnym wyjściu w góry – poranne śniadania i zwijania obozu spowodowały, że wyruszamy około 9:00, czyli wtedy, gdy najwięcej piechurów ciągnie w góry. Stąd też trzeba się uzbroic w cierpliwośc, bowiem niczym w Tatrach na Orlej tak i tutaj tworzą się zatory, przez osoby, które w największym skupieniu ważą każdy swój krok. 




Na 2690 metrach dochodzimy do punktu, z którego można zakończyc ferratę podążając na Tre Cime lub kierowac się do samego jej końca, pnąc się na szczyt – Tofana de Rozes 3225m n.p.m. Podejmujemy oczywiście to wyzwanie i jak się pokrótce okazuje – jest to strzał w dziesiątkę! Pod stopami lufa na kilkadziesiąt metrów… w dole widac wijące się ścieżki oraz całą dolinę… okoliczne szczyty… w przed nami ogromne ścianisko, na którym ludzie jak mróweczki w rządku jedno za drugim pną się mozolnie do góry. Zacieramy ręce, uśmiechamy się od ucha do ucha i z ochoczym „oooo tak!” wbijamy w ścianę. Trasa z Tre Dita na Tofanę robi na nas ogromne wrażenie puszczając szybko w niepamięc wcześniejszy odcinek. Docieramy pod szczyt około godziny 15:00 – jesteśmy przeszczęśliwi, urzeczeni widokami i nadzwyczaj dumni z Pagonga, który wykończony dociera do nas zaliczywszy pierwsze w swym życiu wspinanie. Taki debiut – w takim stylu!







Zejście jest mozolne, pełne kamieni, kamyczków i kamoli piarżysko, połacie śniegu, który nie lada stwarza wyzwanie dla naszych niskich butów podejściowych… Z grupą kilku Włochów mijając się co jakiś czas docieramy niemalże pod schron Guissani. Mija nas jeszcze Włoszka, która już sami nie wiemy, czy mamy zwidy, czy widzimy dobrze – w nosidełku na plecach – a’la Deuter dla dzieci 1-3 niesie pudla! Pudel posadzony jak dziecko… łapy mu zwisają – dwie na lewą stronę, dwie na prawą… dyszy i łeb wystawia koło jej głowy. Proszę Państwa – wyższa kultura trekkingu… 

Szlakiem 414 docieramy do głównej drogi po drodze mijając uroczą drewnianą chatkę na skraju lasu z przepięknym widokiem na panoramę całej doliny i mocno żałując, że nie mamy ze sobą naszych śpiworów, bowiem zostalibyśmy tu na noc.





Wieczorem docieramy do naszego obozowiska – które rządzi się własnymi prawami – rozkładane po zmroku, zwijane o świcie – ale jakże praktyczne – stoi tam, gdzie tylko sobie tego zapragniemy.




Rewelacyjny opis ferraty znajdziemy na tej stronie, która bardzo nam pomogła w planowaniu podróży. 



Dolomity - wio na Via Ferraty!


Minęło już ponad 10 lat kiedy w ręce pierwszy raz wpadł mi ilustrowany przewodnik z Via Ferratami na północy Włoch. Skalne urwiska, wąskie półki skalne po których biegnie szlak wychylające się nad ekspozycję przywracającą o zawrót głowy. A przede wszystkim bajkowe krajobrazy skalistych białych szczytów, niebieskiego nieba i zielonych łąk.


I tak mijały lata… Dolomity mimo, że tak blisko zawsze traktowane po macoszemu oddalały się na dalszy plan, na kolejne podróże, aż w końcu postanowiliśmy, że nie ma na co czekać i w końcu przyszedł czas stawienia czoła słynnym żelaznym perciom!


Włoski zwrot „via ferrata” można przetłumaczyć jako „żelazna droga”. Nazwa wynika stąd, że na takich szlakach znajduje się wiele stalowych elementów zainstalowanych w celu ułatwienia pokonania trudniejszych miejsc i zapewnienia bezpieczeństwa poruszającym się po nich turystom. Są to drabiny, sztuczne chwyty i stopnie oraz poprowadzona wzdłuż trasy stalowa lina ok. 10 mm grubości, przytwierdzona co kilka metrów do skały – służy ona do wpinania sprzętu asekuracyjnego. 

Po ponad 10 latach – w końcu… ruszamy! Cel: Cortina d’Ampezzo – Dolomiti Ampezzane! 


W ferworze przygotowań pakujemy do jednego plecaka ubrania, do drugiego sprzęt, do trzeciego sprzęt i do czwartego… też sprzęt. Ruszamy w rejon Dolomiti Ampezzane, czyli tej części Dolomitów górujących nad bajkową miejscowością Cortina d’Ampezzo, która w 1956 roku gościła zimowe igrzyska olimpijskie. Cel – mistyczne via ferraty!

Długo zastanawiałam się do jakiego znanego mi masywu porównać te góry… Pojedyncze turnie dosłownie jak w Tatrach, ogromne ścianiska trochę jak Yosemity, piargi i kamole trochę jak Bryce Kanion, a w sumie stwierdziłam, że do niczego do końca to nie podobne i nawet nie sposób doszukiwać się analogii. Dolomity są jedyne w swoim rodzaju, przepiękne, bajkowe i niekiedy w tej swojej bajkowości acz kiczowate – ot góra, skała, niebieskie niebo z białymi obłoczkami, zielone łąki, wszystko jasne, czyste, piękne i nad wyraz przerysowane.

Swoją unikatowość zawdzięczają grupom górskim, z których są zbudowane, a które porozrzucane są pomiędzy głębokimi dolinami, niczym potężne wyspy na morzu. Wiele szczytów to ogromne, czasami kilkusetmetrowe baszty, które zdecydowanie odróżniają te góry od innych i czynią jedynymi w swoim rodzaju. Charakter Dolomitów podkreślają strzeliste iglice, rozległe piarżyska, lazurowe jeziorka i zieleń górskich łąk. Nadzwyczajne piękno krajobrazu Dolomitów oraz unikalność budowy geologicznej zostały w 2009 roku wpisane na listę Światowego Dziedzictwa UNESCO.


Szkielet grupy Ampezzane stanowią trzy potężne szczyty- Tofana di Rozes (3225 m.), Tofana di Dentro (3238 m.) i najwyższa Tofana di Mezzo (3244 m.). Robią ogromne wrażenie, gdy patrzy się na nie z drogi biegnącej u ich stóp oraz okolic parkingu miejsca wypadowego w te rejony, który na najbliższe dwie noce będzie naszym domem.


Dolomity są wyjątkowo atrakcyjne turystycznie, a to za sprawą łatwego i szybkiego dostępu z dolin do najciekawszych miejsc i platform widokowych. Podejścia pod mordercze koniec końców ferraty są mało męczące i zapewniają moc wrażeń estetycznych. Z resztą… nie samymi ferratami Dolomity stoją… Jest tu również mnóstwo mniej forsownych szlaków, jak również wiele pozostałości budowli i różnego typu rozwiązań pochodzących z czasu I wojny światowej. Ba! Z resztą od niczego innego jak pomocy przy pokonaniu i asekuracji dla wojsk w pokonywaniu tego masywu wzięły się via ferraty!


My jednak za cel obieramy sobie kilka ferrat, które w zależności od naszych sił, możliwości oraz pogody będziemy realizować. Na pierwszy rzut idzie jedna z piękniejszych i gorąco polecanym ferrat – Giovanni Lipella na Tofana di Rozes (3225 m n.p.m.).

30 marca 2010

usportawiamy się!

Prawie połowa ekipy: Zębroń, ja, Agatka, Karolcia, Szczuras, Heniu, Carlos

Grupa wysokiego ryzyka, spółka z bardzo z.o.o. - to my :) Jak już wcześniej gdzieś wspominałam jadąc na ten wyjazd znałam tylko 5 osób - kolejnych 11 pozostawało zagadką. Jednak zawsze bywa tak, że znajomi naszych znajomych już po pięciu minutach są i naszymi znajomymi - więc w tym przypadku było podobnie. O integracje już w autokarze zadbała Karolina (vel. Żabcia) - rozpoczynając zdaniem "tylko nie pomyślcie sobie o mnie źle" zaczęła nas uczyć włoskiego, pojednując całą ekipę. Rezultatem nauk było zapamiętanie najpotrzebniejszych zwrotów... :) Nie wiedziec czemu tirare animale zapadlo wszystkim gleboko w pamięć.
Później już było tylko gorzej... :) Nie wiedzieć skąd braliśmy te siły ale każdego dnia jak jeden mąż wstawaliśmy na bardzo wczesne śniadania (acz jak wykwintne). W kuchni od 7 rano a niekiedy i wcześniej krzątał się Carlos i wszystko skrzętnie przygotowywał (nasz cocinero), następnie ktoś szedł po świeże pieczywko, następnie schodzili się wszyscy, zasiadaliśmy do suto zastawionego stołu, puszczalismy Boba Marleya i rozpoczynaliśmy ucztę. Jeszcze przez wiele dni dzwieki jego muzyki beda sie nam kojarzyc z 20 parowkami albo obrzydliwa kaszka manna na mleku.

                                                                 Słynnych 1500, 2900 parówek

Zaraz po słynnych śniadaniach, niczym tak słynnych jak czwartkowych obiadkach u króla, wszyscy raźnie i ochoczo wbijaliśmy na stok. Siły mniej więcej były wyrównane, przynajmniej w naszej 8 - tyle samo deskarzy co narciarzyków :) Zatem bezustannie trwały walki o to, kto szybszy, co wygodniejsze, co bardziej lansiarskie... koniec końców prym na stokach wiódł Szymon i Szczur, na nartach pocinali w iście sportowym stylu niemalże kompletnie składając się na zakrętach. Cała reszta kadłubków ćwiczyła bioderka do stoku :) Z deskarzy Carlos z Gosia wymiatali. Carlos pocinał jak szalony, nawet narciarz raz przeleciał mu po ręce rozcinając ją do samego mięsa (ajjjjjj) i Gocha, które była specjalistką od wjeżdzania w drzewa (ale na nartach wymiata). Koniec konców jeździliśmy mniej więcej wszyscy razem, od czasu do czasu to tu to tam sie spotykając na jedzonko, picie no i te słynne zjazdy o 16:30 z Orso Bruno. Ostatni wykonaliśmy prawie w agonii, przemoknięci do szpiku kości ale chwali nam się to. Stała ekipa Carlos, Karolcia i Szczur (i ja) zawsze na szczycie!
ekipa na Monte Spolverino - Carlos, Karola, ja, Pstrągu, Młody, Szymon, Szczur

Wieczorami natomiast zaczynało się życie. Każdego dnia kolejna edycja szołu (show'u?!) You can drink- po prostu pij, gdzie zarząd przeprowadzał selekcję, kto się nadaje na potencjalnego kandydata. Po 12 odbywały się równie kultowe zgromadzenia zarządu, gdzie stanowiono o utworzeniu dwóch portali społecznościowych w internecie - nasza-flacha.pl i drinkbook.com :) Zarząd można równiez wesprzeć smsem o treści pomagam wysyłanym na numer... juz nawet nie pamiętam. Chętnym prześle go na privie :) Ogólnie bardzo wesoło, jak to określił Młody - jak dzentelmeni się bawią muszą być tego konsekwencje - i w sumie za kaucję jaką wpłacilismy na początku bawiliśmy się z konsekwencjami bo i niezliczona ilość rzeczy tam latała i wylatywała, łącznie z biednym Szymonem który przeżył atak Szczura na swoją osobę.
Wszystkiemu towarzyszyła muza z filmu snowboardowego (polecam) That's it, that's all, głównie muza MGMT z ulubionym tekstem wszystkich - no time to think of consequences... :)

                                                                                       Zarząd

Bardzo trudny choreograficznie do opanowania Taniec Kuraka

Zatem wyjazd to połowa sukcesu, druga połowa, a może nawet ta bardziej znaczna część to ludzie, z którymi jesteś. Którzy nawet ze zwykłego dnia, zwykłego momentu potrafią wycisnąć jakiś magiczny pierwiastek!

Na narty w Dolomity - andiamo in vacanza a sciare, Italia

          Z Karlittem na tarasie widokowym

Jak to zawsze mój post zacznę od westchnienia... taaaaa.... Oznacza ono próbę ogarnięcia tego wszystkiego co się działo, dzieje i pewnie będzie dziać. To zaledwie kilka dni, nawet nie kilkanaście a zdaje się, że człowiek oddycha zupełnie innym powietrzem, na zasadzie kopiuj-wklej znajduje się w zupełnie innym miejscu, z jakimiś kompletnie nie znanymi dotąd osobami... Wraca i zdaje się mu, ze zna ich od lat, że te kilka dni były conajmniej jak kilka tygodni...tylko dlaczego tak szybko minęły?!

Ale od początku. Sam wyjazd to nijako sprawka Carlosa. Telefon (kiedy jeszcze bylam w Hiszpanii i w ogole nie myslalam o powrocie do PL), dogadanie się, zachęcenie Agatki i Karusia (moich poznanskich przyjaciół---> Poszło łatwo), szybka decyzja (a nawet bardzo szybka) i cóż nawet palcem się nie przyłożyłam do organizacji... łącznie z tym, że płaciłam Karolowi dopiero w dniu wyjazdu za wszystko i do dzis nie wiem z jakiego biura jechalismy. Wyjazd zorganizowany, bo tak łatwiej, bo nikomu nie chciałoby się przez kilkanaście godzin prowadzić fury a przede wszytskim, bo było nas za dużo. Około 16 osób, więc musielibyśmy jechać niezłą karawaną. A tak wpakowaliśmy się do autokaru i od razu zaczeliśmy integrację. Dalej nie ogarniam koligacji miedzy ludzmi bo koniec koncow cala nasza 16 to albo kuzynostwo czyjes, albo znajomek z pracy, studiow, liceum, podstawowki, albo znajomek znajomka i nie wiadomo kto jeszcze no ale najwazniejsze, ze koniec koncow wszyscy dogadalismy się świetnie. (Na omówienie ekipy poswięcę osobny rozdział :)

Cel - Marilleva 1400, Sud Tirol, Dolomity, Wlochy. Na nic poszla moja nauka Wloskiego wczesniej i opanowanie do perfekcji zwrotów przydatnych jak choćby - un bicchiere di birra fredda per favore (nie wiem czy sie to tak pisze, opanowalam tylko jezyk mowiony) (kufel zimnego piwa poprosze)... Otóz wielki klops - wszyscy do nas mowili po niemiecku! No ale nie dziwic się skoro byliśmy od granicy z Austria zaledwie jakies sto kilometrów. Jednak dało się odczuć to tu to tam wloska goscinność (tudziez wloski bajer), zwłaszcza na stokach i wyciagach, gdzie byłam częstowana herbatkami, grappą (mocny alkohol na rozgrzewkę) i zagadywana - zwłaszcza kiedy odłączyłam się od ekipy, byłam przemoczona od padającego deszczu ze śniegiem, jeździłam pierwszy dzień na nartach, wjechałam w bramki i panowie z obslugi wyciagu za cel postawili sobie upojenie mnie herbata z rumem i odnalezienie zagubionych przyjaciół. Acz ogolnie nastroje bardzo fajne, ludzie usmiechnieci i o zgrozo - gdzie sie nie obrocisz Polacy! Polaków jak "mrówków". Na dobrą sprawę języka nie trzeba znać żadnego, bo wszędzie się dogadasz, ot tak bardzo swojsko.

                Wyciąg z tzw Bubbles, czyli opuszczanymi banieczkami chroniącymi przed niekorzystnymi warunkami pogodowymi :)


Szus wyśmienity, choc cały resort był położony stosunkowo nisko. Trasy zaczynały się od wysokości 1400 dochodząc prawie do 3000. Znaczy to mniej więcej tyle, że jak przygrzało słoneczko, jak podniosła się temperatura to śnieg topniał w oczach, na niższych stokach mimo naśnieżania i wszelkich zabiegów pielęgnacyjnych zamieniał się w maź, która nie pozwalała rozwijać satysfakcjonujących prędkości. A prędkości to my rozwijaliśmy niezłe. Mieliśmy mocną grupę narciarzy (w tym miejscu pozdrowienia dla naszego pana instruktora - Szczura Kamikaze) i deskarzy, którzy jakoś tak zawsze się ścigali :) I o zgrozo - Polly wpadła na nowy pomysł - uczy się jeździć na nartach by za kilka lat spełnić swoje nowe marzenie - skitoury czyli taki trekking zimowy górski tylko że na nartach, ooo tak! Motywacja była tak ogromna, że juz po kilku godzinach jazdy zjechałam z czerwonej trasy, zaliczajac uciążliwe muldy i pokonując wszelkie przeciwieństwa losu :) Skoro o szusie juz mowa... szusowaliśmy całymi dniami i o dziwo całkiem sporą ekipą. Na śniadaniu zmawialiśmy się gdzie uderzamy i później w praktyce wychodziło, że gdzieś tam się mijaliśmy, spotykaliśmy, zatrzymywaliśmy na herbatke.

Do historii przeszły (dziś habit za rok custom) zjazdy o 16:30. 16:30 mianowicie to magiczna godzina, o której zamykano wyciągi. Zatem ostatnią kolejka na szczyt, do schronu Orso Bruno położonego na Monte Vigo, jakies 6 km od naszego hotelu. Lokowaliśmy się zazwyczaj bądź to przy wielkim oknie z oszałamiającym widokiem na góry bądź przy ciepłym kominku i w zależności od nastroju zamawialiśmy piwko lub bombardino. Bombardino to cudowny eliksir, mieszanina słodkiej jajcówy z whisky z bitą smiętana podawana na ciepło :) Dobrą stroną tych kultowych zjazdów było po pierwsze - totalnie puste stoki (jednak trzeba było uważać wychodząc z wirażu by nie wpaść pod ratrak), miękkie kolanka i bioderka poprawiające znaczenie technikę jazdy i bez wątpienia rewelacyjne humory. Bo proszę sobie wyobrazić taką bombę po kieliszku bombardinio przyjętym na klatę po całym dniu jazdy i nieziemskim wykończeniu! :)

             Ekspansja na stoki o słynnej 16:30, w głównej roli Szczurkowski

Co jak co ale wyjazd był na prawdę the best eveeeeeeer! :) Zwłaszcza po tym jak ostatni śnieg widziałam w marcu roku zeszłego! Zatem deseczkom i nartom mówimy zdecydowane taaaak i już szykujemy się na grudzień na kolejny wyjazd! :)