30 lipca 2014

Kjerag biegowo

Stoimy nad blisko 1000 metrową przepaścią i zastanawiamy się ilu samobójców przyciągnęło to miejsce a ilu kolejnych runęło z impetem w dół na skutek choćby zawrotu głowy… Kjerag bo o nim mowa jest mekką BASE jumpingu. Pierwszy skok oddano tu w 1994 roku i od tamtej pory skakało z niego blisko 41 tysięcy śmiałków. Nie wszystkim udało się wyjść z tej przygody bez szwanku. Tylko do roku 2005 zanotowano co najmniej 76 wypadków, a 9 skoczków pogoń za adrenaliną przypłaciło życiem. Danych o zwykłych śmiertelnikach, jak my robiących sobie zdjęcie na Kjeragbolten niestety nie udało mi się pozyskać.


Takie wanty zawsze budzą jedno pytanie - jak długo jeszcze powiszą?
Kjeragbolten do charakterystyczny krągły głaz zblokowany między skałami nad blisko kilometrową przepaścią. Gdzie sięgnąć wzrokiem wszędzie skaliste góry, a właściwie skaliste pagóry, w dole natomiast Lysefjord odbijający blask słońca i błękit chmur – lazurowa, krystalicznie czysta woda wśród wysokich skalnych murów. To jest widok który zostaje w pamięci na długi, długi czas.

Kjerag w całej swojej krasie

Gdy rano wpływamy do Lysefjordu naszym oczom ukazuje się spektakl zapierających dech w piersiach widoków, przepływamy pod imponującym mostem, mijamy po lewej stronie Preikestolen – kolejne kultowe turystyczne miejsce. Preikestolen (Pulpit Rock) to „taras” o wielkości 25m x 25m z najpiękniejszym widokiem na świecie. Przewieszona na 600 m nad wodą skała ściąga mnóstwo turystów – nic dziwnego – widok zapiera dech w piersiach! Następnie mijamy wodospady, których bryzę czuć aż na środku fiordu – spadając z kilkuset metrów gdzieś w połowie znikają, ich rozproszone krople gnane są przez podmuchy wiatru pod postacią lekkiej mgiełki. W końcu po 6 godzinach dopływamy do Lysebotn, skąd rozpoczniemy naszą wędrówkę na Kjerag.

Know how czyli przewyższenia trasy
Know how czyli mapa trasy










I w reszcie know how "bójcie się" czyli opis trasy.
Z Lysebotn można dojechać autobusem aż do punktu, gdzie zaczyna się szlak, czyli restauracji nomen omen Kjerag. Stąd straszą potencjalnych piechurów łańcuchy – ale spokojnie tylko straszą. Moim zdaniem szlak nie jest wymagający, a spacer na górę zajmuje przewodnikowo 2,5 godziny. My zrobiliśmy go w podobnym czasie po drodze robiąc zdjęcia, filmy, wygłupiając się, nawiązując kontakt z jachtem, siedząc, skakając i ogólnie wachlując się. Różnica wysokości między początkiem szlaku a szczytem wynosi 570 m. Jest pewne ale... gdy jest mgła można nieźle się zakręcić... gdy spadnie deszcz kamole mogą być śliskie i wtedy łańcuchy będą jak znalazł, a gdy wszystko zetnie mróz to lepiej w ogóle tam nie wychodzić bez przygotowania. Kolejnym ale jest lęk przestrzeni czy wysokości. W pewnym momencie ścieżka biegnie równolegle do przepaści - oczywiście w mega bezpiecznej od niej odległości - jednak osobom o słabych nerwach może w głowie kilkukrotnie się zawrócić. Zapasy wody można kilkukrotnie uzupełniać po drodze, warto jednak pamiętać, by nie czerpań never ever wody z wód stojących! I kolejna rzecz - biwakowanie dozwolone (oczywiście takie bezszkodowe, nienachalne, ze smakiem - poszanowaniem dla natury).


klasyczne oznaczenie szlaku - za pomocą kopczyka lub litery T
sporadycznie drogę wyznacza drogowskaz


Gwoździem programu jest wspomniany już Kieragbolten czyli kultowa skała pojawiająca się chyba w każdym folderze turystycznym dotyczącym Norwegii. Oczywiście obowiązkowo każdy musi przełamać strach, przetrawersować wąską ścieżką do przepaści nad którą wepchnięty i zblokowany (chyba solidnie) jest kamień, wykonać głęboki wdech i długi krok, by znaleźć się na jego czubku. Zdjęcie, powrót i znów można oddychać pełną piersią. Mnie osobiście urzekło bardziej miejsce znajdujące się ciut wcześniej – ogromne pionowe urwisko – gdzie wystawiwszy głowę można było zobaczyć podstawę ściany.

Emocji jest sporo – są piski, wrzaski, ekscytacja i te świdrujące oczy i uśmiech od ucha do ucha. Biegamy mam wrażenie jak gromada dzieciaków wypuszczonych do ogrodu z przedszkola :)



czuć przestrzeń!

nieśmiało wychylamy głowy za krawędź - i choć się wspinam - widok mrozi mi krew w żyłach

podobnie ten widok mrozi moją krew...


a to z dedykacją dla Ricciego, który ma już plan na rozwój kanioningu w Skandynawii :)

Gdy już wszystkie zdjęcia zostały zrobione, wszelkie ujęcia wykorzystane z Wojtkiem wskakujemy w  biegowe ciuszki i rozpoczynamy trening. Nasza trasa wiedzie stąd aż po samo Lysebotn, czyli jakieś 14 km. W tych okolicznościach przyrody - czysta przyjemność! Moglibyśmy oczywiście iść na łatwiznę – BASE zajmuje zaledwie 15 sekund w dół, 15 sekund swobodnego lotu – no ale… może kiedyś. Że tak powiem – tego jeszcze nie grali. Póki co zostańmy przy bieganiu…


Pustka...


i radość z biegania :)



29 lipca 2014

Hi Ocean One

Lazurowe niebo, trochę ciemniejszy ton morza, w dali góry a nad głową bieluchne żagle. Otwieram jedno oko, wychodzę z ciepłego śpiwora, bo choć słońce świeci niemiłosiernie na morzu jest znacznie chłodniej niż we fiordach i patrzę… i patrzę… i choć jestem górolubna rozpływam się na te widoki i bezkres morza przed nami, za nami i obok nas.



Nie jestem żeglarzem, więc nie będę się tu rozpisywać o danych technicznych jachtu, które właściwie nie wiem do końca co oznaczają i na co się przekładają. Z resztą – należę do tej populacji kobiet, które nie potrafią określić w przestrzeni 20 metrów. Ale chcę poświęcić ten post opisowi jachtu, na którym spędziliśmy krągły tydzień a może i nawet zachęcić Was do odbycia podobnej podróży :)



Jacht – HiOcean One jest dla nas domem przez cały nasz pobyt w Norwegii. To aż zadziwiające, że przy 13 osobach na pokładzie nie ma tłoku, panuje porządek, nie ma wieczornej kolejki do kąpieli a co więcej – gdy się chce zostać w samotności i podziwiać widoki na pokładzie można znaleźć sporo miejsca do tego! Jacht ma 20 metrów długości i na spokojnie pomieści aż 17 osób. W środku 3 łazienki, 5 koi mega wygodnych, ślicznie urządzonych z miejscem na wszystkie bety. Elegancka mesa, full kuchnia łącznie z piekarnikiem i zmywarką – jednym słowem można tu spokojnie zamieszkać!




No i sami widzicie jaki laik ze mnie wychodzi – by zamiast emocjonować się powierzchnią żagli ja rozprawiam o zmywarce, czy lodówce na pokładzie… ehhh szkoda gadać.


Jednak jacht już na dzień dobry robi na mnie ogromne wrażenie! Nie wspomnę już jak prezentuje się pod pełnymi żaglami!




Jacek, kapitan z którym płyniemy jest niesamowitą osobistością. Ogromne doświadczenie, można powiedzieć zęby zjedzone na żeglarstwie mimo młodego wieku, meega skromność i spokój ducha – to się nazywa prawdziwa pasja!

Wszystkich chcącym zgłębić wiedzę techniczną na temat jachtu polecam stronkę HiOcean One. Znajdziecie tam również informacje o bądź, co bądź nietypowych rejsach – idealnych hybrydach przygody z żaglami w tle organizowanych przez znajomych!














28 lipca 2014

Norwegia czyli natura, cisza i chill

Wpadamy na lotnisko – mamy ze sobą spory bagaż podręczny, jeszcze większy główny wypchany ciepłymi ubraniami polarami, kurtkami puchowymi plus dwie torby z w sumie 90 kg jedzenia dla 13 osobowej załogi i… okazuje się, że odprawa jest już zamknięta-spóźniliśmy się. Czyli klasyczne złe dobrego początki.

Dlaczego Norwegia? Bowiem jest to kraj absolutnie piękny, błogi, spokojny – w sam raz dla szukających ucieczki od zgiełku wakacyjnego, tłumu turystów. W Skandynawii wszystko toczy się swoim życiem, w autobusach jest cicho, na ulicach cicho… ludzie spokojni i przyjaźnie nastawieni. Ten wszechobecny spokój ma pewnie uzasadnienie w tym, że Norwegia jest drugim po Isnaldii najsłabiej zaludnionym krajem Europy, jakby nie patrzeć warunki klimatyczne są ciężkie – a sami Norwegowie wyrobili w sobie chyba taki instynkt przetrwania objawiający się tymże właśnie spokojem :) To on właśnie w porównaniu z tętniącym 24 godzinnym życiem w tym okresie roku południem Europy to idealne miejsce na ucieczkę i skuteczne wyłączenie się.

Góry jak okiem sięgnąć - po horyzont - czy to nie idealne miejsce?

Ale nie byłoby tu mnie gdyby nie typowa akcja-reakcja – jedziemy na rejs do Norwegii – tu jest filmik jachtu, tu strona internetowa, tu jest książka – chłopaki opłynęli North West Passage jako najmłodsza załoga – poznasz ich w Norwegii – lektura obowiązkowa!

Lektura została przeczytana, o czym zresztą już Wam pisałam, filmik obejrzany – co więcej odpaliłam jeszcze stare zdjęcia z 2005 roku, kiedy to z Tomkiem i Agatką zrobiliśmy Toyotą Jaris karkołomną trasę z Polski aż po Atlantic Road w bez mała miesiąc i stwierdziłam, że już, natychmiast chcę tam jechać!

white water w Lysefiord :)

Plan rejsu zakłada sporo pływania zarówno po otwartym morzu jak i fiordach – około 300 mil morskich przerywanych zadaniami specjalnymi – trekkingiem, treningiem biegowym, pływaniem we fiorach w piance czy bez, na pontonie czy wpław, wizytą na lodowcu czy bagatela nartami w lipcu!

HiOcean One w całej swojej krasie

Tradycyjne już zdjęcie Polly - szczura lądowego

Bardzo odpowiedzialne zadanie na rejsie


Pod kątem żeglarskim każde z miejsc, do którego zawijaliśmy na nocleg – Stavanger, Lysebotn, Rosendal, Jondal było mega przygotowane na przyjęcie turystów. Urocze małe miasteczka – nie licząc oczywiście Stavanger 4 pod względem wielkości miasta w Norwegii, czyste mariny stosunkowo tanie w porównaniu na przykład z mazurskimi możliwościami :) Tanie również w porównaniu z ogólnymi cenami w Norwegii, których lepiej jest nie przeliczać na złotówki bo kto z nas miałby gest zapłacić w Polsce za zwyczajnego hamburgera 70 złotych?

Bezdroża
To co jest jeszcze cudne o tej porze roku w Norwegii to krótkie noce, tzw białe noce. Dzień jest maksymalnie długi, a nawet gdy słońce schowa się za horyzontem nadal pozostaje łuna rozświetlająca widnokrąg. Norweska nazwa tego zjawiska to midnattsol, czyli właśnie „słońce o północy”.  Nie należy jednak mylić tego, z tym co w Polsce określamy jako „białe noce” z dniem polarnym. Typowy dzień polarny jest to czas, kiedy słońce nie zachodzi w ogóle. Tak dzieje się na obszarach za kołem polarnym. Na przykład na północy Norwegii słońce nie zachodzi w okresie od  maja do lipca, a dzień trwa 24 godziny.


właśnie wybiła północ - czyli skandynawskie białe noce
Jeszcze jedym „za” Norwegią jest styl skandynawski. Objawia się on nie tylko we wnętrzach, co z resztą opisywałam tu – lecz właściwie na każdym kroku! Przestrzenie miejskie są schludne, czyste, jasne. Panuje tu minimalizm i prostota. Styl skandynawski to bardzo praktyczne podejście do projektowania i urządzania przestrzeni. Wnętrz czy przestrzeni miejskich nie urządza się na pokaz, nie mają być wyznacznikiem statusu społecznego, ale raczej umożliwiać wygodne życie. Stąd wszystko jest proste, funkcjonalne i dobrej jakości.  Wszystko jest też możliwie naturalne, bądź wzorowane na naturze – wszakże Norwegowie jak mało która nacja blisko utożsamiają się z naturą. Podsumowując styl skandynawski - nic dziwnego – Norwegowie muszą stosować pewne triki by nie oszaleć od panujących tu przez drugą część roku ciemności!

Urokliwe miasteczko Jondal na samym końcu fiordu.

18 lipca 2014

Stary, młodzi i morze

Gdy w ręce wpadła mi ta książka już wiedziałam, że w bliskim czasie poznam jej bohaterów. I choć żeglarstwo nie jest moim konikiem, to muszę przyznać, że już od pierwszych zdań książka ta absolutnie mnie oczarowała…



Stary to jacht, na którym w podróż wyrusza zakręcona ekipa młodych ludzi spełniających swoje najskrytsze podróżnicze marzenia. Młodzi to właśnie oni, żyjący pasją żeglarstwa i podróżowania – a morze to mile morskie, które dzielą ich od domu, wygodnego, bezpiecznego życia oraz najbliższych.

Stary, młodzi i morze to książka, którą czyta się jednym tchem – napisana w doskonałym reporterskim stylu bez patetyzmu często towarzyszącemu tego typu książkom, bez zbędnych ochów i achów – napisana w taki sposób, że wręcz mogłoby się niebezpiecznie wydawać, że każdy z nas jest w stanie wyruszyć w taką podróż, zaraz po zamknięciu okładki. Czy aby?

Pierwszym celem żeglarzy jest pokonanie "ryczących czterdziestek", "wyjących pięćdziesiątek", przepłynięcie wód Hornu i dopłynięcie do Antarktydy. Drużyna marzeń, której średnia wieku po opłynięciu Ameryki Południowej wynosiła zaledwie 22 lata, stanowi jednak dowód, że apetyt rośnie w miarę jedzenia. "Jeśli Horn jest żeglarskim Everestem, pora sięgnąć po K2". Dlatego zaledwie kilka lat później ci sami ludzie postanawiają zmierzyć się z legendarnym Northwest Passage. "Z trasą, która, nim podbił ją Amundsen, doprowadziła do zguby 64 ekspedycje. Którą nawet dzisiaj, w dobie lodołamaczy, niezawodnych silników, GPS i satelitów, pokonało zaledwie kilkadziesiąt jednostek na świecie. W tym żadna wcześniej pod polską banderą! Żadna tak szybko! I żadna w tak młodym wieku".


Obrazy działają na wyobraźnię, zdjęcia korygują wyobrażenia, a doskonałe opisy sprawiają, że czytając książkę właściwie na własnej skórze mogę poczuć zimno wody podczas nurkowania pod górą lodową, wiatr podczas lotów paralotnią nad Grenlandią, smak pysznych steków, którymi zajadają się po wielu dniach mizernego jedzenia, właściwie jedynego jakie zostało na pokładzie po przeskoczeniu Atlantyku.

Pierwszy raz zdarza mi się coś takiego, że najpierw czytam o kimś w książce, a później wyruszam z nim w podróż. Ciekawe doświadczenie!

Do zobaczenia zatem po rejsie! Bo ileż człowiek może siedzieć w górach?







17 lipca 2014

Dolina Pięciu Stawów Polskich

Dolina Pięciu Stawów Polskich od samego początku, kiedy dotarłam tu pierwszy raz wywołuje jakieś ciepłe wspomnienia. Może dlatego, że byle jaką drogą człowiek tu nie przybędzie zawsze się zmęczy, bowiem schronisko w piątce jest najwyżej położonym schronem w polskiej części Tatr, a człowiek zmęczony to człowiek szczęśliwy.

Stan pełnej równowagi
A może dlatego, że popołudniem miejsce to pustoszeje, nie ma zdawać by się mogło ludzi przypadkowych a słońce powoli kładzie cienie i maluje różnokolorową paletą barw szczyty wkoło. Siedząc w klimatycznej jadalni i patrząc przez podwójne, dzielone, drewniane okna widać jak zmieniają się kolory i jak gonią cienie na szczytach Opalonego i Miedzianych.

Na zewnątrz cisza i chciałoby się jeszcze nie wiadomo w jaki sposób ale zmagazynować te wszystkie ochy i achy.

Schronisko w piątce jest moim zdaniem jednym z najbardziej klimatycznych schronów w całych Tatrach – być może również za sprawą obsługi. Jak wiadomo, schroniska przechodzą z pokolenia na pokolenie. Nie inaczej jest w tym przypadku. Obecne schronisko, nomen omen piąta i ostateczna wersja kierowana jest przez dwie urocze siostry Marychnę oraz Martę Krzeptowskie.

W marcu 1956 roku odbyła się oficjalna uroczystość otwarcia, a kierowniczką została Maria Krzeptowska – wieloletnia gospodyni poprzednich schronisk. Pomimo ogromnych trudności związanych z zaopatrzeniem schroniska (transport końmi, wnoszenie towaru na plecach) dzięki staraniom gospodarzy nigdy turystom niczego nie brakowało, a schronisko było i jest znane z przyjaznej gościnności i domowej atmosfery, o czym może świadczyć fakt, iż do końca września porezerwowane są łóżka w pokojach, a przybyszów czeka przysłowiowa gleba, która nigdzie tak jak tu ma swój klimat. Zwłoki obleczone w śpiwory leżą w każdym kącie i wstając wcześnie rano naprawdę trzeba uważać stawiając każdy swój krok by komuś w brutalny sposób nie przerwać błogiego snu.

W Dolinie Pięciu Stawów odbywały się obozy sportowe, zgrupowania kadry narodowej, zawody narciarskie i wiele innych imprez. O treningach panczenistów na Przednim Stawie opowiadał nam nawet Kazio, kiedy późnym popołudniem po wspinie na Zamarłej Turni siedzieliśmy na ławce przed schronem zasępieni z oczyma wbitymi w grań.

W 1957 roku Andrzej Krzeptowski wraz z synem Józefem przejęli schronisko Roztoka Roztoka, a Maria z synem Andrzejem zostali w Pięciu Stawach. W 1973 roku kierownictwo objęli bracia Andrzej i Józef z żonami. Później schroniskiem zajmował się sam Andrzej, a w 1998 dołączyła do niego córka Maria z mężem Kubą Marusarzem, a potem druga córka – Marta.

Rozmowy z Kaziem to również szereg opowieści dotyczących akcji ratunkowych i historii TOPRu, w tym opowieść o jednej z tragicznych akcji ratunkowych w rejonie Szpiglasowej Przełęczy, czy śmiertelny wypadek narciarski we Francuskim Żlebie, który odbywał się właściwie na oczach dopingujących narciarzy gości schroniska.
  

Do Piątki docieramy przez Świstówkę

Zza kosówek naraz pojawiają nam się takie widoki
Dolina Pięciu Stawów Polskich jest jednym z cenniejszych obszarów Tatrzańskiego Parku Narodowego. Stanowi odgałęzienie największej i najpiękniejszej doliny tatrzańskiej - Doliny Białki. Zachwycający jest widok, który roztacza się z doliny na otaczające nas wkoło szczyty, a także jeziora polodowcowe z krystalicznie czystą wodą.

W tym miejscu, w kontekście pomysłów nawiedzających niektórych turystów warto sięgnąć do wywiadu z byłym dyrektorem TPN-u, Pawłem Skawińskim, który ukazał się w Taterniku pt."Nie jestem wrogiem wspinania". Mówi tam o ochronie przyrody, o tym, jak przyroda tatrzańska jest bardzo wrażliwa, np. o stawach: "Są miejsca szczególnie cenne i wrażliwe, jak Plecy Mnichowe - z tymi unikatowymi stawami, nie ma tam żadnych biogenów... Jeśli ktoś w stawie umyje menażkę do naczyń, to dramat. (...) Jednak parę nieodpowiedzialnych myć nóg czy naczyń czyni w tym miejscu zagładę...” Warto sobie wziąć to do serca nie daj boże myjąc coś w stawie, taplając stopy lub dokarmiając „kaczusie”…


Schronisko w piątce

Przedni Staw Polski - znad i spod powierzchni wody

Co to jest każdy widzi :)
Akcja dokarmiania - jadalne to to czy nie?

A tutaj pięć punktów dla bystrzaka, który dostrzeże tęczę :)

16 lipca 2014

żabio mi - czyli o wspinie na Żabiego Mnicha

W Dolinie Rybiego Potoku stojąc przed schroniskiem mam wrażenie jak okiem sięgnąć w lewą stronę wszystko nazywa się żabio… jest Żabia Lalka (turniczka prężąca się na skraju grani – nomen omen też Żabiej), Żabi Mnich, Żabi Koń, Żabie Wrota, Żabi Szczyt, Żabie Wrótka, Żabia Szczerba… a gdyby wychylić się przez główną grań, to jeziorka po słowackiej stronie również noszą nazwę – żabich… Żabich Stawów Białczańskich.

Naszym celem jest Żabi Mnich - droga Czech-Ustupski. Prognozy zapowiadają zlewy dopiero koło południa stąd postanawiamy wstać bardzo wcześnie i bez zbędnego wachlowania się ruszyć od razu w góry. Klasycznie przed wyjściem wizyta na pierwszym piętrze schroniska w celu wpisania się do książki wyjść - przed nami udał się tylko jeden zespół tego dnia już w ścianę. Czyżby reszta zwątpiła w pogodę, która ma być nam zaserwowana?

Mkniemy wzdłuż Morskiego Oka, podchodzimy na Czarny Staw i kierujemy się czerwonym szlakiem. Z Cywińskiego próbujemy wyczytać gdzie to trzeba uciekać w lewo by dojść do celu, jednakże mam wrażenie jego opisy służą tylko tym i tylko dla tych są logiczne, którzy choć raz już rzeczoną drogą szli. Odbijamy na lewo koło pięknej koleby i pniemy się w górę przez piargi, kosówki do Mokrej Wanty - czyli pochyłej płyty z piękną ekspozycją w dole, na której nie chciałabym się znaleźć w trakcie deszczu. Generalnie - mówię i mam....

Do grani Żabich dochodzimy w żwawym tempie, mijamy stada hasających kozic,pod nami malują się cudowne widoki, jak okiem sięgnąć nie ma żywej duszy... Delikatny deszcz i nieciekawe chmury przewalające się przed grań Wołowych trochę studzą nasz entuzjazm - chodzimy to tu, to tam, uczymy się topografii, robimy zdjęcia i wyczekujemy co to będzie...

Ale nie ma nic prócz tego lekkiego deszczu (który jak się okazało miał być dla nas ostrzeżeniem) i nagle... taka sytuacja - Ricci w ścianie z całym żelastwem, ja w butkach wspinaczkowych na dole asekuruję a tu łup, dup, grzmot, świst, błysk - deszcz, grad, coraz więcej gradu, nogi po kostki w śniegu, po kasku wali jak oszalały, kominem który wychodzi Ricci płynie już strumień wody (ma swój kanioning) szaro, buro i mokro. Dodatkowo blokuje nam się lina, na raz robi się meeega zimno - puchówka i ciepłe ubrania w plecaku - na wyciągnięcie ręki ale i tak nie czas teraz na ich ubieranie. Woda leje się już wszędzie a my mega wysoko, mega daleko i jedyne o czym myślę, to zrzucić sprzęt, wpakować do plecaka i spadać stąd jak najszybciej...

W zejściu znów robi się pogoda ale mamy już dość. Niezła lekcja pokory muszę przyznać. Z podwiniętymi ogonami wracamy na dół. Przy zejściu poręczujemy mokrą wantę - są tam zostawione dwa haki i taśmy z których można zjechać, bowiem jak myślałam jazda po śliskiej i mokrej wancie mogła by się skończyć dłuuuugim lotem. Przy zejściu, im niżej i dalej po burzy poprawiają nam się humory. 

Po raz kolejny doceniam ubrania górskie które mam... puch mimo wszystko, że wilgotny od razu grzeje roztaczając miłe ciepło.... powerstrechowe legginsy mimo, że mokre dają ciepło, lekka kurtka goretexowa stanęła na szczycie zadania nie przepuszczając ani kropli a grube wełniane skarpety jak nic innego grzeją nie sprawiając wrażenia przemoczonych do ostatniej nitki. Dzielę się swoim wielkopomnym odkryciem z Riccim, który komentuje bardzo słusznie - kiedyś nie było takich wynalazków a w Tatrach mimo to siekano takie drogi i robiono takie rzeczy, które mogą nam się tylko śnić!


Tuż przed trawersem Mokrej Wanty
Podejście jest dość psychiczne aczkolwiek przepiękne - w dole Czarny Staw oraz Morskie Oko

Wyłania nam się  Żabia Grań z charakterystycznym pipantem Żabiej Lalki.

Cały czas widzimy schron nad Morskim Okiem choć jesteśmy wysoko i daleko

W oczekiwaniu na sygnały z nieba - w te czy we wte

i harce

z nudów

do czasu zapadnięcia decyzji - w ścianę!

I gdzieś tam Ricci w wycofie