6 września 2011

Trepy na Rysach



8 lat później, znów Rysy, znów początek września, znów tabor PZA… Pierwszy i ostatni raz na Rysach byłam w dzień moich 18 urodzin, później rok po roku – do czasu Tarify co roku w dniu moich urodzin zdobywałam jakiś szczyt. Zdaje się, że historia zatoczyła wielkie koło bo oto w dniu moich 26 urodzin znów staję u podnóża Tatr. Tym razem bardziej za sprawą mojego taty, który na swoje blisko 55 urodziny zażyczył sobie wejścia na Rysy. Dodam, że jak długo po tej ziemi chodzę w Tatrach go jeszcze nie widziałam!


Wieczorem w piątek rozmawiam z przyjaciółmi przez telefon i podziwiając widoki z Polany Głodówka patrzę na cudownie roztaczający się łańcuch górski Tatr Wysokich. Tutejsze schronisko, kwatera szkoleniowa ZHP na Głodówce to niezwykle klimatyczne miejsce z najpiękniejszym moim zdaniem widokiem na Tatry. Pamiętam jak będąc tu lata temu na kursie, zimą siedziało się w małym oknie, z nogami zwisającymi z dachu, z kubkiem gorącej herbaty nocą i podziwiało widoki – ośnieżone szczyty, miliony gwiazd i księżyc odbijający się od wszech panującej bieli. Taką Głodówkę właśnie pamiętam i ilekroć tam jestem aż ciepło się na sercu robi.

Tym razem w schronie tylko śpimy. Wcześnie rano wyruszamy na Palenicę, gdzie zostawiamy auto i 9 km znienawidzonym asfaltem drałujemy do MOKa. Na miejscu okazuje się, że nocleg jedynie na glebie, ludzi jest tyle, że w sumie najlepiej na tą glebę zapisać się już rano, bo później zostaniemy co najwyżej z noclegiem poza schronem. Schron w Moku jest mega klimatyczny, czysty, schludny a ciemne drewno i wszech panujący spokój na górze (w odróżnieniu od dzikiego szaleństwa na dole i przed schronem) plus zapierające dech w piersiach widoki zza okien pozwalają się wczuć w książkowy klimat tego miejsca opisywany w wielu książkach czy opowiadaniach górskich. Zerkam na książkę wyjść Taternickich odnajdując tam znajome nazwiska :) Wieczorem dobrze trzeba będzie wypatrywać znajomych twarzy poznańskich wspinaczy.


Na szlak na Rysy ruszamy koło 10 rano. Niestety wraz z nami dzikie tłumy. Sam szlak w sobie, no cóż. Nic szczególnego, strome podejścia, w pewnych momentach sypiące się kamiory, kilka łańcuchów, grań z piękną ekspozycją i dwa szczyty. Najbardziej spektakularne są niewątpliwie Kazalnica, pionowa ponad 600 metrowa skalna ściana spadająca prosto w Czarny Staw oraz Morskie Oko i rzeczony właśnie Czarny Staw zmieniające swe kolory w zależności od pory dnia i kąta padania światła.


Idziemy na lekko, do mojego deutera pakujemy tylko cieplejsze ubrania, trochę jedzenia i picia. Pogoda idealna, lampa, zero chmur – po prostu nie mogliśmy sobie wymarzyć lepszej! Tata od samego początku prowadzi , mimo, że podkreśla, że nie ma kondycji, leci jak szalony. Droga do Czarnego jest rewelacyjna, później natomiast zaczynają się schody. I to dosłownie bo droga wiedzie stromo pod górę, a wielkie kamole posadowione są na podobieństwo schodów.



Na szczyt docieramy pełni energii! Cieszymy się jak dzieci. Bartek z tatorem są tu pierwszy raz, a ja biorąc pod uwagę pogodę, kiedy byłam tu ostatni raz i z jednego szczytu nie widziałam drugiego oddalonego o 5 m też się cieszę, bo widoki są naprawdę niesamowite! Idealnie widać grań którą biegnie Orla, Mięguszowieckie Szczyty, widać Łomnicę i trasę naszych ostatnich tatrzańskich wypadów. Chwilę spędzamy na szczycie poczym ruszamy w dół. Stety/niestety tą samą drogą. Od strony Słowacji odradzali nam raczej wchodzenie na Rysy, reklamując je jako nudne i monotonne. Niewątpliwym plusem wchodzenia od strony polskiej była możliwość zostawienia bagażu w Moku i wchodzenia na lekko.











Po całej akcji do schronu przychodzimy mocno zmęczeni. Ja ustawiam się od razu w kolejne do recepcji, która liczy kilkanaście osób, jest wesoło, życzliwie w końcu i tak wszystkich nas czeka ten sam los – gleba w schronisku, jeden przy drugim upakowani jak sardynki w puszce. Wypatruje też mym sokolim wzrokiem znajomych z Poznania, wrócili ze wspinu na Mnichu, super zmęczeni zajadają właśnie zasłużony obiad. Wieczorem siadamy wszyscy przy piwie, twarzą w stronę Morskiego i Mięguszowieckich, opowiadamy o górach, wspinie, jaskiniach, planach i plotach. Obserwujemy ostatni zespół, który już w ciemnościach błyska światłem czołówek kończąc drogę na Kazalnicy. Czas mija niezwykle szybko, koniec końców imprezę przenosimy na tabor. Dla niewtajemniczonych jest to „miejsce biwakowe” Polskiego Związku Alpinizmu, miejsce, gdzie spotkać można „ludzi gór” . W środku lasu na polanie, odgrodzeni od świata elektrycznym pastuchem, śpią w namiotach, siedzą przy ognisku, opowiadają historię od których słuchania dochodzi się do wniosku, że grawitacja co dla niektórych nie istnieje…


Rozmowa o kursie speleo, który rozpoczynam lada dzień, o jaskiniach Tatrzańskich, wspinaniu, festiwalach, manewrach i innych podobnych napawa mnie strasznie pozytywną energią i pozwala po raz kolejny na wysunięcie wniosku, że nie ważny jest wiek, mentalność, że osoby które mają wspólne zainteresowania łączy jakaś nić porozumienia nie używając nawet słów.

Pobudka na następny dzień jest dość ciężka. Myślałam, że tata po wczorajszym wycisku odpuści ale od samego rana okazał się pierwszym agitatorem do wyjścia w góry. Plan na dziś – Szpiglasowy, Dolina Pięciu Stawów i Palenica.


 Tym razem z plecakami, Tacie niefortunnie niszczą się buty. Okazuje się, że nadszedł ich kres po 10 latach bardzo intensywnego używania podeszwy odmówiły posłuszeństwa. Cóż widać znak, że trzeba już powoli wracać…



 Pogoda nadal utrzymuje się wyśmienita stąd każdy krok jaki stawiamy ujawnia przed nami coraz to nowsze i piękniejsze oblicze Tatr. W zejściu ze Szpiglasowego nie ma już śniegu, w odróżnieniu do czerwca kiedy byliśmy tu ostatni raz. Wtedy ślizgaliśmy się po nim niemiłosiernie na dość stromym stoku, teraz natomiast jego miejsce zastąpiły kamyczki, cholernie śliskie. Cierpią kolana a tu dopiero zejście się zaczyna.



W piątce postój na napoje energetyzujące – każdy według swego uznania – Tator sięga po piwko, Elvis po colkę a ja po wodę z bukłaka. Wychodząc w dalszą drogę mniej już ze sobą rozmawiamy, lecimy tylko na łeb na szyję do auta. Powroty zawsze są smutne, sentymentalne, dlatego nie ma co się rozczulać. Jedziemy do Zakopanego, by w miejscu ostatnio nam poleconym przez Agatkę i Adasia zjeść pyszny obiad. Polecam miejsce, bo dania są duże i nie drogie a i sama lokalizacja Kolibeckiej jest dość ciekawa.


Wyjeżdżamy z Zakopanego kiedy słońce chyli się już ku zachodowi. Było cudownie, tyle pięknych widoków, tyle ważnych słów. Co jak co ale Tatry mają swój klimat!


5 komentarzy :

  1. Powiem Ci, że takiej pogody i takich widoków jak w ten weekend to w Tatrach.... jeszcze nie widziałam! Nie zastanawiaj się! Choćby jeden dzień w górach.... a wrażeń estetycznych starczy za cały miesiąc!

    OdpowiedzUsuń
  2. uwielbiam Tatry, złaziłam większą ich część, ale ciągle jakoś mi się nie składa, żeby na Rysy dotrzeć. Może w przyszłym roku?
    Zazdroszczę wyprawy i pogody.

    OdpowiedzUsuń
  3. Oj pogoda na prawdę udana! A wybierając się na Rysy nie licz, że trasa jest jakaś mega widokowa, prawdopodobnie zchodziwszy Tatry w tą i z powrotem widziałaś wiele ładniejszych (i mniej zatłoczonych) miejsc! No ale wejść na szczyt warto!
    Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
  4. Fantastyczne zdjęcia! Boże, jak ja tęsknię za Tatrami!

    OdpowiedzUsuń