8 sierpnia 2012

Słowacki Kras - Park Narodowy Aggtelek

Drugą część kursu spędzamy w Jósvafő na Węgrzech, gdzie oprócz akcji górskich gimnastykujemy nasze języki i umysły próbując się dogadać z lokalsami. Najpierw z Panem gospodarzem, któremu rysowaliśmy ilość osób, łóżek oraz pokoi, a następnie w sklepie - każdorazowo, kiedy szliśmy coś kupić. Koniec końców chodziliśmy najczęściej trójkami do sklepu - bo większe było prawdopodobieństwo, że w tych kalamburach ktoś coś zgadnie. Z kolei u Węgrów wyglądało to tak, że kiedy wchodziliśmy, oni mimo wszystko, że już po zakończonych zakupach zostawali by się z nas pośmiać, kiedy to chcieliśmy kupić ryż... mleko... pokazując to skośne oczy to krowę. Ale za to jaka radość to była, kiedy w końcu udało nam się kupić to co chcieliśmy!


Podczas wyprawy zaliczamy kolejno: 2 sierpnia - Baradla Berlang - trawers, następnie jaskinię Beke z przepiękną szatą naciekową, bez trudności pionowych natomiast wielogodzinna akcja i marsz, marsz, marsz daje nam się trochę we znaki. Kolejna akcja to jaskinia Vecsembükki-zsomboly, która położona jest ponad miasteczkiem Bódvaszilas. Idziemy przyjamniej przez jego część z duszą na ramieniu, bowiem pełno tu bezpańskich psów a opowieść kolegów jakie rok temu mieli tu przygody z Cyganami nie napawa mnie radością. Na szczęście część z tych osad w tym roku jest już opuszczona. Po drodze trochę się gubimy, wpadamy natomiast na trop niebieskich krzyżyków, którymi podążamy w stronę granicy ze Słowacją. Docierając do niej szukamy utworu jaskini w okolicy słupka granicznego oznaczonego numerem 44/3.


Ogromną studnie zlotową ponad 70 metrową poręczuje Bartek - oprócz tej fuchy musi jeszcze znaleźć otwory na wkręcenie plakietek, bowiem jaskinia ta nie posiada stałych punktów, w postaci batinoxów, tak jak te Tatrzańskie.Po krótkim trawersie i kilkunastometrowym zjeździe znajdujemy się przy ponad 100 metrowym zjeździe po części w lufie, po części przy ścianie obfitującej w liczne nacieki. Każdy kolejny metr na dół to myśl - damn... trzeba będzie tędy wydygać na górę z tymi worami. Na dole docieramy do chybotliwych pożal się boże drabinek, na których stajemy z duszą na ramieniu. Udaje nam się uratować jeszcze kilka zwierzątek, które wpadły tutaj z głównego otworu, znajdującego się teraz ponad 200 metrów nad naszymi głowami, które w szpejarkach wyciągamy na powierzchnię.

Ostatni dzień to jaskinia Kossuth, którą traktujemy jako poligon błotnych bitew, pływania w podziemnych rzekach i rewelacyjnej zabawy. Kossuth przypomina viaferratę nad miejscami rwącym, miejscami łagodnym potokiem. Jak dzieci taplamy się w błocie, jeździmy po nim na brzuchu, rzucamy się. Niewątpliwie jest to jedna z ciekawszych i piękniejszych jaskiń, w których byłam.