27 kwietnia 2014

wiosenne rozkminy

Podkradłam - piękny wiersz autorstwa mojego wujka. Mam pozwolenie ;)





Jest za moim oknem drzewo niebywałe,
Które każdej wiosny zawsze mnie zachwyca, 

Gdy stoi w czerwieni ustrojone całe, 
Jak na pierwszą randkę idąca pannica. 
Tak samo się pyszni urodą i wdziękiem, 
Kipi od młodości, kolorów, zapachów. 
Zuchwale obnosi się ze swoim pięknem, 
Ignorując dumnie przemijanie czasu. 
I tym się ode mnie różni, nieboraka, 
Tego mu zazdroszczę, kiedy je podziwiam, 
Że za rok, na wiosnę znowu będzie takie, 
A ja, z roku na rok przemijam, przemijam. 


22 kwietnia 2014

hej, hej, hej w Sokoły

Z uprzednio znanej drogi, która prowadzi przez Janowice, San Fran Trzcińsko, a  gdzieś tam mgliście jawi się w pamięci, skręcamy w coraz to mniejsze, boczne ścieżyny by wreszcie wjechać w las. Wierzyć mi się nie chce, gdy otwieram zaspane oczy gdzie my się pakujemy – i to jeszcze jakim autem! Drogę przecina nam dzik – no ładnie myślę sobie – witaj przygodo!

Artman na Sukiennicach
Wypad w Sokoły należy do tych z serii – telefon – mamy wolne miejsce w aucie – nie chcesz jechać? Decyzja zapada oczywiście w momencie, jako, że Sokoliki darzę szczególnym sentymentem – jest to wspaniałe miejsce nie tylko pod kątem rejonu wspinaczkowego ale również w kontekście wypoczynku, oderwania od rzeczywistości.

Taras widokowy na Krzywej Turni

Oddalone od nas o 300 km Rudawy Janowickie to mekka wspinaczy dla Wrocławiaków oraz Poznaniaków – wiem, bo sama kiedyś za poznańskich czasów maniakalnie jeździliśmy w Sokoły. W tym momencie natomiast jest to miła odskocznia od śliskiego jak mydło jurajskiego wapienia i niezła szkoła zaufania – że jak postawisz stopę na skale to ona trzyma. Sokoły są również w moim przypadku treningiem, głównie psychy, przed wspinaniem w Tatrach. Można powiedzieć, że jest to taki smaczek – sporo dróg doskonale obitych o fajnych trudnościach oraz sporo „parchów” na miarę moich możliwości do wspinania tradowego. Szorstki granit ścierający opuszki palców i powodujący niesamowite tarcie liny, czy jej blokowanie przy długich drogach to coś, czego na jurze nie zaznamy – przynajmniej nie w tak hardcorowym wydaniu i natężeniu.

Tabor pod Krzywą

Tabor pod Krzywą

Nocujemy na Taborze pod Krzywą. Urokliwe miejsce z jednej strony bez prądu, z drugiej strony z ciepłą, bieżącą wodą to wymarzony konsensus dla kogoś kto chce nocować blisko skał i uciec od miasta. Na taborze przewija się też sporo ciekawych ludzi ze środowiska i tym razem okazuje się, że świat jest bardzo mały. Drugim równie kultowym miejscem jest nocleg  u Benka, z dawnych czasów znany jako u Kudłatego :) W tym miejscu, skoro o kultowych miejscówkach mowa, warto do worka dorzucić knajpkę Mamarosa w Janowicach Wielkich znajdującą się przy dworcu prowadzoną przez przemiłą parę i z tego co zaobserwowałam, przez lokalsów oraz stałych bywalców Pani nazywana jest często mamą – no więc macie już ogląd jak jest tam miło, przytulnie i… domowo. A jedzenie również pyszne – zwłaszcza po całym dniu w górach.

Łukasz na Sukiennicach
I znów Artman - na Kurtykówce, która mnie zmiażdżyła

I Łukasz restujący na VI.5

Trzy dni w skałach przynoszą nam sporo dróg. O moich partnerach nie wspomnę, bo trudność dróg jakie robią nie mieści się nawet w mojej wyobraźni. No ale cóż – jestem tutaj z masterami – i bardzo się z tego cieszę – mogę sporo się nauczyć, a przede wszystkim zaufać, bo co jak co zaufanie w tym sporcie do drugiej osoby jest bardzo ważne. Podczas gdy chłopcy robią jakieś VI.5 ja wspinam się z poznańską ekipą jeszcze z czasów Taternika. Takie spotkania to my uwielbiamy! Z Martą stawiam na trad oraz VI na rozwspinanie, Zwierz natomiast ciągnie mnie na Kurtykówkę – piękną drogą na Krzywej Turni na której tracę skórę z piszczeli. Wyjazd generalnie przynosi sporo pięknych dróg, w tym kilka na własnej, gdzie kolejny raz nie mogę wyjść z podziwu siadania friendów w skale oraz lekcję psychy, że jak nie ma chwytów ani stopni – no ok., są minimalistyczne – to nie zmienia to faktu, że nadal jest to łatwa droga, trzeba tylko w jakiś cudowny sposób przykleić się do ściany i ufać że but trzyma. Wieczorem liżę rany – popękany naskórek, poharatana skóra przez klinowanie w rysach, poobijane nogi. Tylko faceci jacyś tacy niewzruszeni.   

skałkowy manicure, czyli delikatne kobiece dłonie

Wieczorem też odbywają się rytuały obiadowe. Artman z Łukaszem przygotowują wykwintne potrawy, nie mam nawet gdzie wrzucić swoich trzech groszy. Na bazie są butle gazowe, stąd zbędnym jest branie własnych kartuszy. Zajadamy je jak można się domyślić z dzikim apetytem przepijając strawę winem pod niebem usłanym tysiącami gwiazd.  I to poczucie odwalenia fantastycznej, ciężkiej, nikomu nie potrzebnej roboty – jedyne w swoim rodzaju!



13 kwietnia 2014

IV Przygodowy Rajd Miejski


W środę dostaję smsa od Jamala - mój kumpel zrezygnował ze startu w rajdzie przygodowym - jesteś chętna? Bez zbędnej chwili wahania odpowiadam - no jasne - dziś wiem, że następnym razem przemyślę dwa razy podobne propozycje.


Aby nie było popeliny startujemy w trasie profi - a co! 10 km po mieście biegusiem i 50 na rowerze. Wszystko oczywiście w założeniu teoretycznym bo w praktyce wyszło tego znacznie więcej, a po drodze trzeba się było jeszcze wdrapać na 30 piętro Altusa w Kato.


Na miejscu jawi nam się różnokolorowy tłum. Jest ponad 160 startujących, wśród nich znajome twarze. W naszej kategorii startują bagatela 24 zespoły. IV Miejski Rajd Przygodowy czas zacząć!



Na początek łykamy około 10 km trasę pieszą po mieście, którą pokonujemy biegiem, po drodze zaliczając zadania specjalne. Absolutnym hitem, na którym dostajemy najwięcej punktów karnych jest "test wiedzy" o partnerze z którym się startuje - wychodzi na to, że za mało wspólnych akcji jaskiniowych mamy na swoim koncie. Uratowało nas pytanie o ulubiony owoc - banan - bowiem przed startem kupuję kiść bananów, z drugą do samego końca rajdu w plecaku jeździ Jamal. Trasa raczej lajtowa, na pewno pomógł start w ubiegłotygodniowym maratonie. Dramat natomiast rozgrywa się na schodach Altusa, niemiłosierny gorąc i brak powietrza i człapu człap to po jednym, to po dwa schody i tak aż na 30 piętro. Na górze sweet focia i lecimy dalej!

Do tego zadania wymyśliliśmy dodatkową opcję - zjazd na linie. Za pewne byłoby to mniej męczące niż gonienie po schodach.
W Instytucie Fizyki wskakujemy na rowery - szybko zapijam żel, zagryzam kabanosem i lecim dalej! Jamal nadaje tempo. Jamal nawiguje - nie wiem jak to robi - ale pruje przede mną, patrzy w mapy, jednocześnie oczy ma w koło głowy! Ja po chili nabieram pełnego zaufania, że się nie zgubimy i na mapę patrzę tylko na zasadzie - daaaalekoooo jeeeeszcze? W tym miejscu raz jeszcze - Jamal - szacun!


Trasa rowerowa to bagatela 9 punktów kolejno w: Kato na jakiejś hałdzie, w Parku Chorzowskim, Bytomiu, Dąbrówce Wielkiej, Grodźcu, Czeladzi, na Nikiszowcu, Giszowcu i znów Kato.


Uwaga, uwaga - pierwszy raz byłam w trzech z tych miast, pierwszy raz widziałam sławetną Brynicę (rzekę będącą mityczną niemalże granicą między Śląskiem a Zagłębiem) i tak, tak pierwszy raz widziałam hałdy - takie prawdziwe, brzydkie, rasowe...


Bałam się etapu rowerowego, po pierwsze dlatego iż jedynym rowerem jaki posiadam jest miejska koza, po drugie w tym roku jeszcze na nim jeździłam, po trzecie jadąc wczoraj na pożyczonym (buziaki Aga) bicyklu zaledwie z 4 km dziś z pojękiwaniem siadałam na niego. No i jak się okazało miałam się czego bać! Fakt faktem zaliczamy wszystkie punkty wpadając na metę przed końcem limitu czasowego ale wiem, że mogłoby być o wiele, wiele lepiej! Nie mniej jednak 70 km jak na pierwsze wyjście na rower w sezonie brzmi dobrze.



Z ciekawszych zadań, a zarazem takich, które totalnie wybijają nas z rytmu jest Park Chorzowski - najpierw 15 minut na wyciągu kanapie, gdzie zastygamy w bezruchu, wiatr nas przewiewa i futrujemy się wszystkim po kolei - efekt - po 15 minutach schodzimy z kanapy i niemalże wybuchamy śmiechem na komendę - biegniemy - bo nogi ważą tonę, a kolana nie chcą się zginać. Żeby było ciekawiej wyrywamy jak głupki w kaskach, mimo że nasze rowery są ze trzy kilometry od nas. Ale nic to - przed nami zadanie specjalne punkty na jeziorze, do których trzeba dostać się rowerkiem wodnym.


Czas na popas - gdyby nie te 15 min na banany przegryzane snickersem i kabanosem kiepsko wyglądalibyśmy na mecie.

Gnani przez limit czasu gdzieś między Giszowcem a Muchowcem w myśl maksymy (skradzionej z innego bloga, a która uderza w sedno) "Skrót to droga inna od uprzednio założonej, niekoniecznie od niej krótsza" uderzamy przez las na szagę. Zagryzam zęby, Jamal pomaga mi wytargać rower na jakiś nasyp kolejowy - no cóż - nie ma to tamto - trzeba napierać choćby nie wiem co. W szaleńczym tempie po zgarnięciu ostatniego punktu gnamy Francuską nie zważając na czerwone światła. To zadziwiające, że gdyby nas zczapiła policja na jednej tylko ulicy moglibyśmy stracić swoje prawo jazdy. Ale udaje się - wpadamy do biura zawodów z minimalnym jeszcze zapasem. Na 22 drużyny, które dotarły na metę zajmujemy całkiem niezłe 8 miejsce;)




Zdjęcia - Śląskie AR

8 kwietnia 2014

bieg dla Tomka

Właśnie 7 kwietnia Tomek obchodziłby swoje urodziny... chcieliśmy ten dzień uczcić w szczególny sposób i... chyba nam się udało. Chyba dobrze by się bawił, gdyby znienacka przyszedł i zobaczył jaką imprezę niespodziankę przygotowaliśmy dla niego.


Ponad 230 biegaczy nie tylko z Dąbrowy, lecz również okolicznych włości wliczając Kraków, Oświęcim, ba! Nawet Suchą Beskidzką! Kolorowy tłum który zgromadził się by wraz z nami - znajomymi, przyjaciółmi, rodziną Tomka w taki sposób uczcić jego urodziny, a tym samym zapoczątkować - jak to ktoś po biegu napisał - nową, świecką tradycję.

Idea biegu narodziła się już wcześniej - aczkolwiek swoje szlify przechodziła w mojej jadalni (która nie wiedzieć czemu jest kuźnią dobrych nowin, wylęgarnią pomysłów, miejscem snucia planów). Tu pochyleni z Serkiem i panią Alicją myśleliśmy nad miejscem, datą, formą i wszystkie drogi prowadziły do wieczornego biegu, wzorowanego na biegu stowarzyszenia Sera - Biegu Świetlików. Data - nie mogła być inna choć od początku zdawaliśmy sobie sprawę, że będzie to zaledwie dzień po dąbrowskim półmaratonie. Ale jak się okazało, nie przeszkodziło to przybyłym na bieg by ponownie - z zakwasami, bólami kolan wystartować. Godzina - idealna - gdy słońce kładzie się już za horyzont, a w mroku jedyne światło daje Ci czołówka... lub czołówka sąsiada biegnąca tuż obok :)

Bardzo szybko ukonstytuowała się również grupa wsparcia logistycznego w postaci znajomych twarzy z klubu speleo, ze środowiska rowerowego, biegowego, liceum, podstawówki, pracy, harcerstwa, rodziny, rodzin przyjaciół - słowem - druzgocąca moc i milion pomysłów i energia do organizacji co najmniej imprezy biegowej o randze krynickiego Festiwalu Biegowego!

Energia, która wytworzyła się gdzieś w trybikach tej maszyny towarzyszyła nam już do samego końca. Napływające do biura zawodów nowe twarze, i te znajome, i te nie widziane przez lata - ale wszystkie promienne, uśmiechnięte sprawiły, że dostaliśmy mega kopa!

Bieg wystartował o 19.30, a  trasa wiodła wokół Pogorii III, w związku z czym do przebiegnięcia było 6 km. Niby to nic ale na starcie pojawiło się wiele osób, które nosiły jeszcze rany po wczorajszej walce w półmaratonie lub takie, które pierwszy raz w życiu miały zmierzyć się z takim dystansem. Najważniejsze jest jednak to, że wszystkie te osoby wyszły z domu w poniedziałkowy wieczór, w środku tygodnia by spędzić wspólnie ten czas, by zrobić coś dla siebie i by być może od tej chwili przewartościować coś w swoim życiu.

Po biegu na wszystkich czekały babeczki (domowej produkcji - za co wielki SZACUN) z powtykanymi wykałaczkami sentencjami, które widziałam wiele osób wzięło ze sobą do kieszeni lub do serca.

Ciepłym wieczorem, po biegu zasiedliśmy na ławkach do filmu o Tomku - dla wszystkich tych którzy go nie poznali, oraz dla nas którzy dzięki tym 40 minutom mamy wrażenie jakbyśmy znów z nim zdobywali szczyty, wyli do gitary, imprezowali... Czadu dał też nasz przyjaciel, który przygotował autorski program artystyczny.

Chwile wzruszenia, wspólny ogień, poczucie, że bliskie osoby są na wyciągnięcie ręki - to był magiczny wieczór. Wyjątkowy bieg...

Słowa podziękowania za nakręcenie atmosfery biegu raz jeszcze należą się rodzinie Tomka, przyjacielom, wszystkim, którzy stanęli na linii startu (...i mety), wszystkim wolontariuszom (ta nazwa tu nie pasuje - bo to po prostu bliskie osoby, które nawet nie czekały na telefon tylko same wyrwały się do pomocy), Centrum Sportu i Rekreacji za udostępnienie obiektu i mega organizatorowi - Serowi (Grandeeee Seruuu!)

I na koniec jeszcze babeczkowa sentencja -  "Czasami samo podjęcie wyzwania jest już olbrzymim sukcesem" 


przed biegiem

joga na rozgrzewkę


mega kolorowo, mega pozytywnie

...i poniekąd romantycznie ;)
babeczki

a na filmie mam wrażenie było jeszcze więcej osób!

Zdjęcia autorstwa Krzysztofa Gawrona.



7 kwietnia 2014

Jest życiówka!

VII Półmaraton Dąbrowski, czwarty mój, trzeci raz startuje w Dąbrowie, pierwszy raz przekraczam magiczną cyfrę 2.

I znów jedziemy w autobusach wywożących nas do Ujejsca, znów dziwimy się jak to daleko, jak to długo się jedzie... ile to trzeba będzie biec! Znów stoimy na starcie, znów zastanawiamy się co tu robimy, znów śmiejemy się by zdążyć przed czerwonym autobusem, by nie było siary. I znów zdajemy sobie sprawę, że minął krągły rok... Że tyle się wydarzyło... że czas zatacza pętlę...

Muzyka na uszach, życzenie sobie wzajemnie powodzenia i go! Z klubu (jako, że w tym roku pierwszy raz jest klasyfikacja drużynowa) startuje 8 osób: Jamal, Falcon, Suszek, Krzysiek, Darek oraz przyjaciele klubu Christian, Adaś, Tomek - no i moja skromna, lecz jakże ważna w ogólnej klasyfikacji postać ;) Dogaduję się jednak z Beatką, że biegniemy razem jednakże gdy któraś z nas wyrwie swoim tempem niech nie zważa na drugą. W tym roku stawiamy na indywidualizm oraz główny cel-  meta za 21, 067 km! ;)

Na efekty nie trzeba było czekać długo - ja przerażona tempem po pierwszym kilometrze stwierdziłam, że odpuszczam bo jeśli nie zrobię tego teraz po 10 km spuchnę. Racjonalna była to decyzja bowiem udało mi się dobrze rozłożyć energię na cały dystans przez pierwsze 10 km idąc jak w zegarku 5,15 min na kilometr a na końcu ostro przyspieszając. 

Po drugim półmaratonie do serca wzięłam sobie taktykę:
- zwalniać na podbiegach
- za przekroczeniem linii startu nie gnać na hurra niesiona z tłumem w myśl zasady - niech Cię wyprzedzają, po nastym kilometrze Ty będziesz łykać wszystkich.

Zmieniona trasa, idealna pogoda, doborowe towarzystwo, dobra muza, nafaszerowanie się węglowodanami (kultowy koktail z bananami, truskawkami i makaronem), nawodnienie, ponad 100 km zrobionych podczas treningów i 1h 54 min na mecie. Życiówka, czas lepszy o 6 minut od dotychczasowego, nazwijmy to "rekordu" - choć wiem, że treningi, motywacja i psycha są w stanie zrobić jeszcze wiele!


Tylko część ekipy Speleoklubu
Ruszyli!

Radość na mecie nie ma granic!

no właśnie... radość dziecka utrzymuje się dopóki w krwi krążą jeszcze endorfiny.