Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Tarifa. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Tarifa. Pokaż wszystkie posty

7 września 2010

Zachód słońca w Tarifie i obyczaje z tym związane


W Tarifie jest zwyczaj, że przy zachodzie słońca (puesta del sol) obserwujący go, gdy to chowa się za horyzontem klaskają. Urocze, nie?

Niemalże biegiem ... udało nam się złapać ostatnie promienie zachodzącego słońca...
Chmury przewalające się nad nami, duże fale, morze które wylało tworząc lagunę, mokry od deszczu piasek... nadchodzi jesień...
Będące tu tradycją oklaski ostatnich zachodzących promieni i czysta euforia...

Hiszpańska kolacja

W Hiszpanii jada się kiedy zelżeją upały, jada się zatem zazwyczaj koło 22, 23 a nawet i później. Jada się potrawy lekkie, ryby, sałatki, mięsa... I o dziwo proszę państwa kiedy zaczyna się gotować nagle zbiega połowa wioski i obiad, który był przeznaczony dla kilku osób należy podzielić na kilkanaście. Ale takie już tu panują zwyczaje. Drzwi dla każdeo są otwarte, dla każdego znajdzie się miejsce przy stole, każdy coś przyniesie, dorzuci. Bo nie ma nic bardziej smutniejszego na świecie niż gotowanie dla samego siebie a później konsumowanie posiłku w ciszy i kontemplacji nad odgłosami wydawanymi przy przełykaniu, żuciu i gryzieniu. Pisałam juz o naszych kultowych obiadach poniedziałkowych... kultowe również były obiady w domu Gaela oranizowane najpierw w soboty, a później przez moja prace przeforsowane na środy. Obiady te w szczególności odróżniały się ogromną ilością Caipirinii którą gospodarz domu wlewał obficie w gardziele zebranych. Oooo tak, to były czasy... zanim nastał sierpień i wszyscy zaczeli pracować bez przerwy!

kolacja w naszym patio
pierwsza słynna paella Lary, na zdjęciu: Sam, Maria, Gael, Sallyanne, Jernej, Dai, Oscar, Isabel, Ingo, JB, Deco, Lara, Jose, Luis, X :), Paula, Jade :)

6 września 2010

Betis - rejon wspinaczkowy z widokiem na Afrykę


Kolejny raz wspin w Betis. Tymrazem wybieramy się z Mazzim, Ale i Elvisem a po drodze dołącza do nas Juan i Nico.  Dziś na wspin wybieramy południową skałę z piękną ekspozycją. Drogi V i VI długie, z dużą ilością chwytów - żyć nie umierać. Dziś wspina mi się wiele lepiej niż ostatnio. Mam nawet wrażenie, że przez tych kilka metrów, które oddzielają skały (poprzednia i obecną) od siebie zupełnie zmienił się ich typ. W tej wspina mi się jak w wapieniu, liczne stopnie, dobrze trzymajace na tarcie, małe krawądki i dziury na palce. Ostra skała szybko podowoduje podrażenienia skóry ale widok ze szczytu rekompensuje wszystko. Bowiem z wysokości około 500 metrów obserwujemy całą zatokę Valdevaqueros, Tarife w dali, bezkres oceanu i przesmyk Gibraltaru i złowieszcze skały Afryki.

Ogólnie spędzamy bardzo piękny i chilloutowy dzień. Zwłaszcza Elvis - niczym oliwka dogorewa pod drzewem w cieniu w gaju oliwnym obrastającym strome stoki San Bartoleo. A wszystko za sprawą polskiej wódki i rozpoczynającej się wczoraj ferii. Faceci generalnie poszli w długą, przychodząc do domu wraz ze wschodem słońca. A później to ja byłam tą złą, wyrodną nie pozwalającą się wyspać w spokoju tylko ciągnącą w jakieś skały :)

                                            ekipa Pro: Ozzi, Juan, Vale, Ale, Polly, Mazzi, Elvis

5 września 2010

Surfing w Canos de Mecca


Levanteeeee! Wiatr pizga (przepraszam za wyrażenie, ale żadne inne słowo nie ujmuje całokształtu tego zjawiska) że głowy chce urwać. Jest opcja - albo mały kite i śmigamy albo Canos de Mecca, gdzie jada wszyscy gdy tu dmie i dmucha bo tam jest owszem i wiatr ale o kilka węzłów mniejszy - albo... surf! Fale ostatnio nam sprzyjają, zdaję się, że wchodzimy w sezon surfowy (zimą fale są tu na prawdę ogromna, a różnica temperatur nie jest znaczna między zimą a latem - ona jest zawsze zimna!!). Na akcję surf wyrusza dwójka Pro - ja i Elvis oraz Kuba, nasz znajomy z PL, który jest instruktorem kita i nie jedną falę już na świecie ujeżdżał! Destynacja Palmar, jakies 60 km od Tarify w stronę Cadiz i otwartego oceanu. Dojezdzamy z lekkim opóźnieniem przez niedoadanie się i ogólnie panującą manane :)
Jest plaża, są fale (i to jakie) i jest pełno ludzi w wodzie, wyglądają na swoich deskach jak rekiny czekające na jakiś łup! Mniej więcej liczba ludzi na plaży równa się tym w wodzie, ludz na ludziu, ludziem pogania. Wszędzie sklepu surferskie, starzy, młodzi popylający z deskami pod pachą - taki californian style resort, rzekłabym. Dzień wcześniej wypożyczyłam sobie deske, longboarda idealnego do stawiania pierwszych kroków. Szybko wskakujemy w pianki, wosk do łapki i woskujemy te ponad dwa metry i chwile później juz jesteśmy w wodzie. Zycie szybko zweryfikowało moje ZIELONE pojęcie o tym sporcie. Deska ma wielką wyporność takze pod dwumetrowe fale się z nia nie wbije więc pierwsza lepsza fala porywa mnie w galimatiasie piany, linek i wszystkiego czego może. Wynurzam się z dziką satysfakcją na twarzy - ooooj nie poddam się tak łatwo! Kilka prób i opracowałam system przebijania się przez fale całkiem skuteczny! Wczesniej jednak zarobiłam w głowę, żebra, przekoziołkowałam kilka razy pod wodą, przejechałam kilkanaście metrów brzuchem po dnie, znalazłam się w środku wirówki  (tutaj chwała bogu, że od sportów mam jako taką pojemność płuc) z której wyszłam na oparach juz tlenu w płucach. Ale co to za wrażenia! Po pierwsze - wiecie jak piękna jest fala, kiedy jesteś za nią i obserwujesz chwilę, kiedy się łamie? Te kolory, potęga mas przewalającej się wody i huk! To było pierwsze co mnie uderzyło w tym sporcie. W wodzie spędziłam może z 5 godzin, juz na wstepie zubiłam Kube wiec pierwsze kroki stawiałam sama. Udało mi się kilka razy przejechac na fali, poczuc jej speed jednakze gorzej było ze stawaniem na desce... Kilka razy leciałam na główkę do wody. Ciężki sport nie powiem ale motywacja zdecydowanie jest! Na długie październikowe dni!

Gwoli wyjaśnienia taga - Tarifa hostuje obecnie czterodniowym zawodom Masters of Kitesurf, które mają na celu wyłonienie Pro tego sportu. Nam udało się wbić na najbardziej widowiskową konkurencję - freestyle, czyli skoki, klasa i inwencja w jednym. Ciekawe czy któregoś dnia choć w jednej setnej osiągnę to co startujący w tym evencie.

rowerem wzdłuż wybrzeża - z widokiem na Afrykę

Dziesiejszy dzień postanawiamy spędzić razem. Plany zmieniały się kilkukrotnie - wiadomo, wszystkie opcje sportowo, podróżniczo, adrenalinowe ale po wypośrodkowaniu padło w końcu na rowery! Piękne, zrabne i wygodne rowery górskie i dalej w góry!

Gwoli ścisłości, mimo że mieszkam nad morzem okolica (stojąc twarzą do morza) za naszymi plecami jest mooocno górzysta! Nic dziwnego, to właśnie ten region Hiszpanii ma najwyższe szczyty, pełno dolin, wzgórzy i skał do łojenia! Zatem wybraliśmy się drogą biegnącą przez jedne właśnie z takich paórów w stronę Algeciras. Po prawej morze, cieśnina i Afryka, po lewej góry. Widoki co kilkaset metrów zapierały dech w piersiach. Ale to nie tylko widoki... to także kolory. Jak stwierdziłyśmy z Agatką, tu nie ma skal szarości - tu są tylko żywe, pełne barwy. Jeśli coś jest niebieskie to jest tak niebieskie jak kredka w piórniku, jeśli coś jest zielone jest tak zielone jak pierwsze liście na drzewach wiosną, jeśli coś ma być białe jest tak białe, że aż razi w oczy...


                                                                                                            Tu Europa tam Afryka

Miało byc na luzie, spokojnie krajoznawczo - i owszem tak było - tyle tylko, że zrobiliśmy chyba wiele więcej kilometrów niż planowaliśmy! Poniosla nas ta piekna droga lekko! :) Cała vuelta zajęła nam może z pięć godzin ale dodając do tego żar lejący się z nieba, niewyspanie i inne okoliczności czuliśmy się, jakbyśmy w siodłach spędzili conajmniej dwa razy tyle. A tu wioski, sjesta - zapomnij o sklepie - uliczki w małych wioseczkach wymarłe! Ratunkiem dla nas było w końcu wyjechanie po górach na asfalt i kilkukilometrowy zjazd (znow, bo jakże) z przepięknymi widokami, na elektrownie wiatrowe, Tarife, Afrykę, okoliczne plaże i góry a jako, że osiąneliśmy znaczną wysokość na zjeździe czułam się, jakbyśmy podchodzili do lądowania samolotem.

1 września 2010

Almedina


                                                                                                                                  almedina by Gaspar        

 Jeszcze nie miałam okazji napisać na blogu o mojej drugiej pracy... w weekendy (a ostatnio również w trakcie tygodnia pracuje w najbardziej klimatycznej knajpce w Tarifie o nazwie Almedina. Bar jest położony w zacisznym, również klimatycznym miejscu a jego wnętrza najlepiej świadczą o działalności Maurów na tym  terenie. Jej wnętrza są bowiem częścią interalną zamku, zachowały się tu w idealnym stanie po dziś dzień stropy, ściany, kolumny, łuki. Almedina była nigdyś dodatkowym wejściem do zamku, od strony lochów. Tak, tak... pracuje w miejscu przepełnionym straszną historią. Dziś jest to miejsce, gdzie schodzą się najbardziej klimatyczni ludzie z miasteczka, gdzie zawsze gra dobra muzyka, a w czwartki kolo 11 mozna obejrzec na zywo koncert flamenco. Oprocz czwartkowych koncertow ma tu miejsce wiele okazyjnych imprez - premiery ksiązek, liczne koncerty, tance brzucha itd. Pracuje z rewelacyjna ekipa Mazzim - z którym się wspinamy, Maurim vel Master - szef Wloch i jego zona ktora ma polskie korzenie - Mariola.  Zatem znow otoczenie Wloskie, plus przepyszne wloskie desery, sery, szynki i inne specjaly sprowadzane z Wloch! Zatem pracuje, bawie sie, jem - i jeszcze mi za to placa! :) Zyc nie umierac!                                    

Tarifa - tu mieszkam



Dziś wybraliśmy się po mojej pracy na zwiedzanie miasta. Zaliczyliśmy właściwie dwa najważenijsze zabytki, które o zgrozo widziałam pierwszy raz od jakichś 7 miesięcy kiedy mieszkam w Tarifie! A był to tutejszy XV wieczny kościół i zamek z X wieku, twierdza strzezaca najbardziej kluczowego miejsca w całej Hiszpanii - cieśnina Gibraltarska, od południa Maroko z silnymi w ówczesnych czasach wpływami Maurów. Zamek jak stwierdziliśmy (przyzwyczajeni do naszych cudownych jurajskich warowni) "dupy nie urywa" (przeraszam jesli ktos zwrot ten odbierze jako wulgarny, ale dawno go nie slyszalam i tym większy na mnie wywarł śmiech i jest idealnie adekwatny do sytuacji). Ruiny, kilka wyznaczonych ścieżek, a w dziedzińcu coś, co przypominało budujący się hotel, jednak prace nad nim zostały porzucone juz jakis czas temu. Najwiekszą frajdą była zabawa z levante, wiejącym dziś z jakieś 30 kilka węzłów oraz szukanie z wieżyczki widokowej miejsca, gdzie stoi nasz dom. Oszacowalismy mniej wiecej ze jest tu... (patrz zdjęcie powyzej). Nie ma co, ale widoki byly cudowne, z jednej strony ocean, z drugiej góry, z trzeciej stara część miasta (almedina) wznosząca się lekko wzgórzem a z czwartej piekna hiszpanska dachowka na dachu zamku. Cód, miód i orzeszki.

31 sierpnia 2010

Gibraltar - pionowy raj

Ostatni tydzien pracowalam mozna powiedziec bez przerwy. To to, o czym pisalam... sierpien w nadmorskim mozna by rzec kurorcie. Wypoczywaja tylko Ci co sa na wakacjach (choc czy w polgodzinnych korkach by wyjechac z Tarify na najpiekniejsze okoliczne plaze mozna wypoczywac?)... dla tych, ktorzy pracuja ten okres to pieklo. I takie pieklo zaserwowano mi w zeszlym tygodniu. Bagatela 70 godzin pracy w zaledwie 6 dni. Ale koniec koncow efekt niedzieli - dnia kompletnie wolnego doladowal mi baterie na full! Dzien wolny, ekipa - cel - Gibraltar. I mozna by powiedziec, ze historia sie powtarza, bo juz rok temu bylam tam ale okazuje sie ze niekiedy te same miejsca mozna zwiedzic w dwa zupenie odmienne sposoby. Tym razem nastawiamy sie na wypad niezwykle aktywny... szkoda tylko ze nieprzytomna wstajac z lozka rano nie wpadlam na to, ze moze pasowaloby pierwszy raz od 4 miesiecy zalozyc normalne buty a nie japonki, jesli wyrusza sie z VXT w... gory!


Na autobus zdazamy na ostatnia chwile. Wpakowujemy sie i podziwiamy piekne widoki roztaczajace sie za oknem. W drodze Tarifa´- La Linea de Concepcion (ostatnie hiszpanskie miasto przed Gibraltarem) autobus pokonuje droge prowadzaca przez gory, gdzie po jednej stronie obserwuje sie wysokie szczyty porosniete srodziemnomorska makkia, gdzie postawione so elektrownie wiatrowe, z drugiej natomiast mniejsze pagory, urokliwe dolinki wyrastajace z morza, z ciesniny. Przy dobrej pogodzie widac stad jak na dloni Maroko, Afryke, przy troche gorszej wjezdza sie w nisko wiszace chmury pedzace ku ladowi. Docieramy do La Linei i kierujemy sie od razu na granice. Nie ma problemu z przekroczeniem jej, mityczne tez sa rzekome 2 godzinne korki przy wjezdzie czy kolejki ludzi. Pokazujemy paszporty czy dowody i juz za kilka sekund jestesmy w Wielkiej Brytanii. Z euforii ladujemy sie do pierwszej czerwonej budki telefonicznej i kazemy sobie robic zdjecia a Elvis kwituje akcje tak - moj pierwszy raz w Wielkiej Brytanii :)


Szturm na perfumerie (strefa bezclowa) z Agatka roztaczamy won perfum nie tylko juz za nami ale i 10 metrow przed nami, szturm na informacje turystyczna, a przynajmniej mapy ktore i tak pogubilismy i koniec koncow szturm na the Rock, czyli ponad 400 metrowa gore wyrastajaca na cyplu, wizytowke Gibraltaru.
Na prowizorycznej mapce zobaczylismy ze jest mozliwosc uderzyc na szczyt przepieknym szlakiem, wijacym sie zakosami po drugiej stronie gory. Tam tez skierowalismy nasze kroki. Zar leje sie z nieba, powietrze wydaje sie stac w miejscu, tabliczka ze szlakiem pokazuje 2 godziny drogi i szlak bardzo wymagajacy a my jak na zlosc mamy 1,5 litrowa butelke wypelniona juz tylko do polowy. No ale co... my nie damy rady? I w tym miejscu chce zdementowac pogloski, ze w klapkach chodzic po gorach nie mozna. Jak nie mozna jak mozna i ja jestem tego najswiezszym przykladem? Sciezka wije sie niesamowicie malowniczo nad morzem, od jego powierzchni oddziela nas niezla przepasc, jakby nie patrzec gora the Rock zdaje sie wystrzeliwac wprost z morza, niemalze pionowymi scianami do wysokosci ponad 400 metrow. Droga pnie sie w gore na poczatku trawersujac zbocza i lekko podchodzac po skalne formacje a pozniej juz mocnymi zakosami ucieka w gore po drodze mijajac zapierajace dech w piersiach tarasy widokowe, tunele i schody wykute w skale, groty i jaskinie. Istny raj na ziemi, pierwszy raz od tylu miesiecy w Hiszpanii nie widze ludzi... jest cicho, dziko i blogo. W koncu!

W znacznie krotszym niz przewidywany czas stajemy na szczycie i zaczyna sie... fotografowanie wszechobecnych malp, latanie po grani, zwisanie glowa nad przepascia (nigdy z tego nie wyrosniemy), stawanie na rekach a nawet i glowie.


Pierwsze litry nabytej na gorze substancji plynnej wlewamy w siebie na jednym oddechu, zaklejamy sie bula z serem roqueford oraz suszonymi daktylami idebatujemy na temat dziwnych polaczen smakowych - wiecie jak pyszne sa suszone daktyle zawiniete w bekon albo jamon serrano? Mniam, palce lizac! Po eksploracji szczytu ruszamy do miasta, droga jest dluga, slonce juz dostatecznie nam przygrzalo wiec zaczyna sie czesc artystyczna - spiewamy wszystko - pòczawszy od ACDC a skonczywszy na Rocie (Konopnickiej - info dla Agatki ;)... Na dole jeszcze turbo zwiedzanie, bieganie po pasie startowym tutejszego lotniska. (Fenomen! Gibraltar jest tak maly, ze jedyne lotnisko jakie mogli zrobic, zrobili tuz za granica. Jego pas startowy przecina glowna droge. Na skrzyzowaniu drogowo-lotniczym normalnie ustawione sa semafory i oczywiscie pierwszenstwo przejazdu, podejrzewam, ma samolot :)


Do Tarify dojezdzamy wykonczeni, a moze tylko ja... cala droge przesypiam a kiedy wyciagaja mnie z autobusu na dworcu w centrum naszej wioski probuje zebrac mysli w jedna calosc - gdzie ja jestem, co ja tu robie, skad wzieli sie oni? :)

2 lipca 2010

Yoga nad brzegiem oceanu


To już w sumie rok (oczywiście ze sporymi przerwami) od Portugalii, gdzie pierwszy raz byłam na zajęciach jogi. I cóż... muszę przyznać, ze to wspaniały sposób odreagowania wszystkiego, dosłownie wszystkiego. Nic nie wpływa tak kojąco, uspokajająco jak szum morza, zachód słońca, piasek i kilka asan. Ostatnio też odnalazłam w Tarifie centrum jogi, prowadzone przez Sussanę - półtora godzinna sesja wprowadza totalne odprężenie i ból mięśni przez kolejnych kilka dni :) Jeśli starczy mi sił, czasu a przede wszystkim determinacji i motywacji chciałabym bardzo każdego ranka na opustoszałej plaży ćwiczyć choć przez pół godziny. Może w jakimś poście za kilka miesięcy napiszę, że udało mi się to :)

nocny longboarding


Longboarding dla niewtajemniczonych - to taka dłuższa wersja normalnej deskorolki, używa jej się zazwyczaj do downhillu lub slalomu. Moja przygoda z tym sprzętem zaczeła się już jakiś czas temu ale pewna noc zmieniła wszystko kategorycznie... :) Po pewnej kolacji wybrałam się ze znajomym z Austrii na jazdę na longboardzie. Mamy w Tarifie takie swoje ulubione miejsce... dyga się pod górę na obrzeża miasta jakieś 20 minut z przysłowiowego buta a póżniej się jeździ, jeździ i jeździ. Asfalt jest gładki, ulica biegnie przez osiedle jest lekko nachylona więc można rozwinąc niezłe (lecz w granicach rozsądku) prędkości. Zazwyczaj najlepszy czas na uprawianie tego sportu to późna noc (czytaj do domu wracamy koło 5 nad ranem), nie jeżdżą już auta, ludzie nie chodzą, miasto wydaje się opustoszałe, tak że można w końcu jeździć jego głównymi ulicami. Niekiedy tylko przyjedzie policja przepędzić nas, bo jest za głośno ale w końcu nikt nic złego nie robi. Grupa rośnie w siłę, w Tarifie okazuje się, że jest mnóstwo ludzi, którzy jeżdzą i niewiedząc nawet o sobie spotykają się przypadkowo w okolicach rzeczonego Lidla i tak już zostaje. Taka nasza mała kultura. Ja oczywiście stawiam pierwsze kroki ale strasznie mi się podoba. Przede wszystkim jest to sport który niesamowicie rozwija równowagę, pracują wszystkie mięśnie, tonus mięśniowy 100% i skupienie 200%! Rewelacja! 

kolacje poniedziałkowe

Poniedziałki... wszystko zaczęło się od celebracji narodzin Luany, córeczki naszej brazylijki Bianki. Później ktoś powiedział, że najlepsze fiesty są w poniedziałek, bo pustoszeje całe miasto i pozostają tylko stali bywalcy a w kóncu ktoś (ja) wpadł na pomysł, że poniedziałki trzeba specjalnie celebrować zapraszając wszystkich znajomych na obiad w naszym cudnym patio. I tak się zaczęło... sporo już było tych poniedziałkowych obiadów, każdy inny, zawsze ktoś nowy się nawinie. Kiedy mamy za dużo nagotowanych pyszności wyruszamy na 5 minutowy kurs po mieście mijając zaprzyjaźnione miejsca - blanco i tomatito, gdzie zawsze znajdzie się ktoś głodny i chętny podzielić z nami trochę swego wolnego czasu. Nie trzeba oczywiście wspominać, że każdy żyje tu swoim czasem... wszyscy zaproszeni na 22, zaczynamy gotować o 23 a goście przybywaja koło 24 :) Nie ma wystarczającej ilości krzeseł, talerzy, zawsze brakuje krzeseł, sztućców, czasem zabraknie piwa lub rumu do mojitos wtedy kolejny kurs do Nonna z Tomatito i już mamy wszystko. Poniedziałkowe obiadki cieszą się coraz większą popularnością i zostały wpisane w tygodniowy harmonogram najbliższych znajomych :)

29 czerwca 2010

Tarifa - calle Esperanza


Tak... to jest wlasnie to rzeczone patio za 10 zakretem w lewo i 3 w prawo :) Patio czyli cos jak pokoj dzienny, salon gdzie spedzamy godziny kradnac internet, wysluchujac wlascicielki mieszkajacej nad nami, witajac i zegnajac gosci, dyskutujac, jedzac i grajac na gitarze. I mimo, ze mieszkamy w samym centrum Tarify, Starego Miasta (mapa tutaj) prawie nie dochodza nas tutaj odglosy ulicy, szumy nocnych imprez czy inne takie. Od czasu da sie slyszen muzyke ulicznych grajkow, slonce tez za bardzo nie doskwiera, jest wystarczajaco duzo cienia zeby sie skryc :) Mieszkamy jak juz wczesniej wspomnialam w ogolnej komunie z Niko i Paula. Rewelacyjni ludzie! Obcujac z nimi ma sie wrazenie ze kultura w ktorej sie wychowalismy, jezyki ktorymi wladami i wszystkie inne przeszkody to tak na prawde zadne przeszkody i podobnych sobie ludzi spotkac mozna na calym swiecie i juz po kilku dniach dogadywac sie z nimi jak ze starymi dobrymi znajomymi :) Mieszkanie... coz jest specyficzne, bardzo specyficzne. Zaleta jest ze mieszkamy w centrum, wada ze np nie mozemy wyrzucac papieru toaletowego do muszli klozetowej bo rury sa zbyt waskie i wszystlow  mig sie zatyka. (znam to juz z Maroka). Zatem ku pamieci w naszej lazience wisi plakat napisany w kilkunastu jezykach upraszajacy o wrzucanie papieru do niebieskiego magicznego kubelka. Specyficzny jest tez pokoj, ktory dziele z Nico. W sumie jest to wielkiej powierzchni pokoj przedzielony a´la szpitalna kurtynka. Tym samym dzielimy nasza przestrzen zyciawa na dwa :) Smieci chadzamy wyrzucac do portu, trzeba troche podygac waskimi uliczkami. Teraz to zaden problem ale w sierpniu kiedy zjada ludzie moze nam to zajac nawet pol godziny by przedrzec sie do najblizeszego kubla na smieci :)

great come back


I stalo sie... zycie hiszpanskie, nowe zajecia i ludzie wciagnely mnie do tego stopnia, ze chcac napisac wpis na blogu zapomnialam zupelnie swojego hasla i musialam skorzystac z opcji ostatniej deski ratunku. Jakims cudem udalo mi sie zalogowac i oto jestem. Zdjec wiele nie robie ostatnio bo zawsze licze na to, ze ktos inny ma ze soba aparat :) No ale chyba czas zaczac go nosic i filowac to tu to tam bo pozniej sciagnac foty od osob trzecich jest strasznie ciezko! Moze zanim zaczne opisywac szczegolowo w kolejnych postach co i jak zaczne od ogolow. Otoz jestem, tak jeszcze jestem, jeszcze zyje... jeszcze nie dobila mnie jazda na longboardzie i silne porywy wiatru z kitem wielkosci 11,5 metra. Fakt mam pewne blizny na ciele ( nawet wiecej niz kiedy bylam dzieckiem) no ale, coz zrobic. Do wesela (na pewno) sie zagoja! :) Zatem zaczne od tego - jestem w Tarifie, drugi raz z rzedu lecz nic nie jest takie jak rok temu, wszystko jest LEPSZE! Doslownie! Pracuje w sklepie kitesurfowym -Dragon i w weekendy wieczorami w super klimatycznej knajpce Almedina - dwa swiaty ale kiedy jeden mi sie nudzi wskakuje do drugiego i tak z wszystkiego po troszku. Ekipe znajomych mamy pierwsza klasa, sporo ludzi z zeszlego roku, sporo nowych - co jedno to bardziej oryginalna persona. Mieszkam w Casco Antiguo czyli po 10 zakretach w prawo i dwoch w lewo skreca sie w nasze patio, czyli living room skad wchodzi sie do dwoch mieszkan - Hassana, instruktora kita z Maroko i naszego ktore zamieszkuje z przesympoatycznymi ludzmi - Niko i Paula :)Pochodzenie Nico to jedna wielka niewiadoma - mieszanka Portugalii, Kolumbii, Wloch i Niemiec a Paula jest z Barcelony, nasza Catalana! :) Jest tez sporo okresowo przewijajacych sie osob, co juz mnie absolutnie nie dziwi! :) To tak po troszku zanim przejde do opisywania sprawy bardziej szczegolowo :)

16 maja 2010

Tarifa - mekka surferów



Już jestem, w Tarifie. Pisze do Was z uroczego domku w Casco Antiguo (ichniejszym starym mieście), gdzie białe klepane ściany kontrastują z niebieskimi dodatkami tworząc klimat niczym z greckiej wyspy Santorini. Nie jest to miejsce bez znaczenia, kto wtajemniczony podpowiem, ze mieszkam u Nonno (gdzie tymczasowo przebywa też Nicoletta) w małym mieszkanu które w zeszłym roku było zamieszkiwane przez naszych Brazylijczyków.


Mieszkanie zamiast przedpokoju ma otwarte patio, z którego nocą można spoglądać na gwiazdy. Tym samym patio rano trzeba przedygać do toalety będąc w stanie dopiero co z łóżka. Zero problemu latem, kiedy grube ściany utrzymują przyjemną chłodną temperaturę wewnątrz podczas gdy na zewnątrz szaleją upały. Problem kiedy wstajemy rano i biegnąc do łazienki zimą z nieba leją się strugi deszczu. Rewelacyjny klimat! Za murami tuż, tuż jest też wieża super starego, prawie sypiącego się kościółka, skąd co godzinę a może nawet i częściej rozbrzmiewa monumentalny dzwon.


W Tarifie spotkałam też mnóstwo znajomych, część została tu z zeszłego roku, część przyjechała na wakacje, część tak jak ja na nowo zasiedlić to miejsce na lato. Jest ich mnóstwo, mnóstwo i spacerując za dnia czy w nocy po uliczkach co 15 minut gwarantuję napatoczysz się na kogoś znajomego. Jest tu Frank, który spełnił swoje marzenie sprzed roku, pracuje na Gibraltarze, gdzie codziennie jeździ swoim autem w garniturze, a po pracy w Tarifie wskakuje w boardshorty i idzie na deskę, jest Asia, która zakochała się klimacie Tarifeńskim i przyjeżdża tu co roku, jest Barbora, Czeszka pracująca w Tomatito, która wskoczyła na moje miejsce kiedy w październiku stąd wyjeżdżałam. Są wszyscy Sandrowie Włoscy, tych nie wyliczę – 1500, 2900! I ogólnie wszędzie znajome twarze! Od dziś zaczynam boje o pracę i mieszkanie! Zobaczymy jak wyjdzie! Właściwie mieszkanie znalazłam jeszcze wczoraj – w podobnym klimacie jak mieszkanie Nonna na jednym z głównych placyków Taryfy (tam gdzie jest Nuit) ale wilgoć i wszechobecnie panujące ciemności w tym mieszkaniach na dole patio nie służą zbytnio na psychę – także zobaczymy co da się „wykminić” :) Mam nadzieje ze do czasu następnego posta wiele się wyjaśni i będę Was już mogła swobodnie zaprosić do mojego własnego kąta!

26 października 2009

Tarifa fin de semana


Gra kolorów zachodzącego słońca z widokiem na Afrykę

Plany jak plany, często podlegają zmianą. Zamiast Lizbony kierunek: Tarfia. Klapki, recznik plazowy, pianka (bo pierwsza mysl to surfing jesli fale dopisza), szczoteczka do zebow i jedziemy! I cudnie jest tam wracać, czuje sie jakbym wracala do domu, do małego skrawka swojego miejsca gdzies na ziemi :) Pogoda dopisała więc dogorywanie na plaży brzuchem w górę, brzuchem w dół, pyszna zdrowa kolacja, czyli sałatka w rozmiarze XXL, pływanie w oceanie, śniadanie w Bamboo jednej z ulubionych knajpek, Tomatito i wszyscy, absolutnie wszyscy znajomi ktorzy przy sobocie szturmem wyszli z domów. Ajjj będzie nam brakować tego morza w Sevilli...
En lugar de irme a Lisboa, al final decidi a regresar a Tarifa por un par de dias! Increible! El pleno sol, agua en oceano clara, clarisima y no tan fria! Bueno, al final meterse en agua es horrible pero luego se puede acostumbrarse y al final vale la pena! La puesta del sol increible, fiesta en Tomatito, todos amigos - todos sorprendidos a verme porque nadie lo sabia que quiero llegar. tarifa como la recuerdo. Perfecta! :)

3 października 2009

primera mudanza




Wykorzystujac dobroc Grzesia i Marty i ich pojemne auto rusza pierwsza ekspedycja przeprowadzkowa do Sevilli. Jada najmniej potrzebne rzeczy, niby pozbawilismy sie kilku kartonow ale nie rzuca sie to w oczy w naszym mieszkaniowym barłogu. Juan przed swoim wyjazdem do Sevilli naprawia hmmm i jak to sie nazywa... jakas czesc od umywalki ktora rozpadla sie w drobny pyl jak trzech walecznych wymienialo zarowke... Jednym slowem caly dom mniej lub bardziej zaangazowany w gruntowna prace.
Primera mudanza a Sevilla, se van las cosas lo menos importantes, pero de verdad no se nota nada. Todavia tenemos un monton de equipaje para llevar. Bueno, Juan esta arreglando el lavabo despues de un accidente en que estuvieron involucrado el, Marco y Fran cambiando la bombilla :)

bano en barro en punta de palomas



To wlasnie tutaj na poczatku lipca przywiozl mnie na sniadanie Carlos, z ktorym wracalam z Portugalii. Pamietam ten moment jakby wydarzyl sie dzis. Siedlismy na ogromnej wydmie podziwiajac piekna zatoke zatloczona kitami z Tarifa w tle, zajadajac sie bocadillos z jamon serrano. Ledwo sie obejrzec minely trzy miesiace i znow jestesmy w tym samym miejscu, niemalze u schylku naszego pobytu w Tarifie. Punta Paloma to ogromna piaszczysta wydma z przecudownymi widokami na Tarife i Afryke w dali. Krotkie zejscie do morza i mozna sie juz rozkoszowac prawie pusta plaza i kapielami blotnymi na wylacznosc, ktore to niby maja zostawic skore nieskazitelnie gladka i piekna!

Casi hace tres meses en el mismo lugar comi desayuno con mi amigo Motrileno Carlos, mirando a la bahia, kites, Tarifa y Africa por otro lado de estrecho. Ahora estamos aqui yo, Steffi, Wero, Marta y Gregorio. Increible que rapido pase el tiempo! Punta Paloma es la playa super increible a pie de una duna gigante. Se puede banar tambien en barro muy oloroso, que hemos hecho como primero por supuesto! :) El bano deja la piel super suave... y super sucia! :)

27 września 2009

Jesus Christ Surfista


Dzisus Krajst Surfista - tylko w Tarifie biblijna postac moze byc wykreowana swoimi gabarytami na wzor tutejszych surferow!

20 sierpnia 2009

desayuno en casita de Ania


Dzien zaczal sie nader chilloutowo za sprawa cudownego wloskiego sniadania u naszej znajomej Ani. Przyjemny (jeszcze) chłod poranka, zacieniony taras i widok na ocean oooo tak. Na dodatek to co wszystkie trzy, ja, Ania i Wero kochamy - naturalne soki, kawa z mlekiem, salatka z pomidorow w wonnych ziolach, swieze pieczywko i jedziemy. Zyc nie umierac... po raz kolejny.
Celebration of meals is always something that I can live for. This time me celebrated the breakfast at Ania house, with the great terrace with view over the ocean. Staying and shadow, drinking and eating we passed increibly nice guirie morning in Tarifa :)