26 października 2011

autoratownictwo

Udało nam się przetrwać ostatni przed tą zimą biwak kursowy na Birowie. O dziwo w nocy temperatura była wyższa niż tydzień wcześniej. W ciągu dnia tylko trochę wiało w związku z czym przeszywały nas raz po raz dreszcze. W momencie natomiast ustawały, gdy wbijaliśmy się znów na liny i poręczowaliśmy Sfinksa. Tak, tego samego którego w zeszłym tygodniu. Tym razem fatalizm zeszłego tygodnia przeszedł ze mnie na Agę. Nie wiem na czym to polega ale z dnia na dzień zmienia mi się z podejścia – nie mogę, nie dam rady, boję się – ekspozycji, wysokości etc po mogę wszystko, nieśmiertelność 100. No i właśnie teraz miałam taki weekend w związku z czym wyrównałam porachunki z zeszłego tygodnia z tą ścianą. Nawet na samym końcu zmierzyłam się z 30 metrowym wolnym zjazdem… a później podejściem, na widok którego w zeszłym tygodniu strach pojawiał się w moich oczach.


Wieczorem przyjechał do nas Olo, aby przeszkolić nas na najbliższą walkę życia – kaniony Słowenii. Przy zorzy pozostałej po zachodzącym słońcu dochodzimy do biwaku, gdzie już pali się ognisko, a w kręgu siedzi kilkanaście osób z klubu. I kto by pomyślał – gdyby nie te szkolenia w życiu nie wpadłabym na pomysł biwakowania o tej porze roku. A tu jak się okazuje, za Emkiem, naszym instruktorem – pod namiotem spać można przez cały rok. Zimą tylko można w łatwy sposób przekonać się czy ma się dobrą czy kiepskawą karimatę. Po kiepskiej kiedy wstaniemy, nad ranem zostanie padół w śniegu wytopiony przez ciepło naszego ciała.
Nam na szczęście śnieg na głowy w nocy nie spadł. Do późnych godzin nocnych siedzieliśmy przy ognisku, o którego podczerwień dbał Olo z Krzyśkiem, którzy jeszcze po północy latali po lesie i rąbali siekierą drewno. Następny dzień rozpoczynamy dość leniwie, nikomu nie śpieszno bo autoratownictwo, które dziś bierzemy pod lupę to temat trochę skomplikowany. Znaczy się nakreślając sprawę – jedna osoba podchodzi na wolno wiszącej pod okapem linie i symuluje wypadek, jest nieprzytomna. Zadaniem osoby drugiej jest bądź to zjechać do niej od góry bądź podejść od dołu, zastosować odpowiednie techniki, dźwignie i wypinając ją z własnego sprzętu, przy zachowaniu wszelkiej ostrożności by nie pierdzielnąć z całym impetem w glębę jakieś 10 metrów pod nami, przepiąć ją do siebie i w dwójkę zjechać na dół.


W teorii wygląda to tak, w praktyce natomiast jakby co najmniej te wiszące pary się gwałciły. W związku z czym całą niedzielę w jednym zdaniu można opisać tak – gwałcenie się na linach. Nie wspomnę już, że kilkunastominutowe wiszenie na linie w niezbyt wygodnej jaskiniowej uprzęży nie należy do rzeczy przyjemnych i prędzej czy później zdaje się, że krew już nie dociera do kończyn dolnych. Tyle pokrótce o ostatnim wyjeździe kursowym przed zimowym obozem tatrzańskim. Zobaczymy co to będzie.

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz