Kiedy miałam naście lat, przechodziłam okres buntu, noszenia ciężkich glanów do lekkich, letnich sukienek, stawiania włosów na cukro-białko, a na ramieniu noszenia gitary, choć gdy ktoś zabrał mi akordy nie byłam wstanie zagrać nic poza Whisky Dżemu - wyjazd na Woodstock był dla mnie marzeniem. Z wypiekami słuchałam opowieści znajomych z festiwalu! Ba! Dostałam nawet kartkę, a później zdjęcia w liście - bo maile dopiero raczkowały, a o fejsie i natychmiastowym przepływie danych mało kto śmiał myśleć. Zatem było to... dawno temu.
Kiedy byłam starsza i moje wyjazdy ograniczały się do zawiadamiania rodziców o planowanej podróży, bądź ich pozdrowienia już z trasy, a nieraz nawet powiadomienia tuż po powrocie, że gdzieś się było - już nie ciągnęło mnie na Woodstock. Dwa ostatnie wyjazdy, choć miałam szansę zabrać się z cudowną ekipą, przegrywały jednak w przedbiegach z opcją wspinania w Tatrach. W tym roku postanowiłam, że będzie inaczej!
Powodów by jechać było kilka. Ot, zwykła, czysta ludzka ciekawość - jak to jest, jak wygląda największy festiwal muzyczny w Polsce! Jak to jest zobaczyć taki tłum, poobserwować tych ludzi. Dołożyć swoje dwie ręce i minimalną cegiełkę w organizację tego ogromnego przedsięwzięcia. Jednym zdaniem: poczuć to i być częścią tego!
Na Woodstocku pomagamy przy organizacji zajęć przeróżnych w ramach Himalayan Campu na Wzgórzu Akademii Sztuk Przepięknych. Jest to rewelacyjna inicjatywa
Polish Outdoor Group, organizatorów
wintercampu, czyli zimowego biwaku, w którym jestem zakochana od pierwszego pobytu! W naszej zamkniętej enklawie jest wszystko, co pozwala "spokojnie egzystować" w kilkuset tysięcznym tłumie - jest wygrodzone pole namiotowe tylko dla nas, osobne sanitariaty, kuchnia, prąd, slackline'y, pumptrack, zadaszone namioty, ścianka wspinaczkowa i last but not least - ekipa indywiduów, ludzi z pasją, znawców swych tematów, ludzi inspirujących i pozytywnie zakręconych. Jest tak, że właściwie Woodstock mógłby nie istnieć - ale istnieje. I huczy, i dudni, i grzmi...
...O poranku, w środku nocy (choć mam wrażenie, że takie pojęcie tu nie istnieje), za dnia - muzyka z namiotu ASP, muzyka z naszego nagłośnienia i ze sceny głównej. Na dodatek głosy - wszędzie głosy - chodzą i gadają (hitem jest wykrzykiwane z częstotliwością co 10 minut pomiędzy 3 w nocy a 5 nad ranem - bananaaaaaa - co autor miał na myśli nie mam pojęcia). Pajdzia, stały bywalec wielu festiwalów, organizator, techniczny i człowiek orkiestra oprowadzając nas po ogromnych przestrzeniach festiwalowych, mówi, że festiwal to masy ludzi, którzy idą nie wiadomo skąd i dokąd. Ale chodzą, przemieszczają się, płyną. I faktycznie - stajemy na chwilę na wzniesieniu skąd rozpościera się widok na główną scenę i pole namiotowe i obserwujemy ład w nieładzie poruszających się kolorowych fal. Na dodatek pole namiotowe, które zaczyna i kończy się na horyzoncie ze względu na opady deszczu (błoto po kostki) oraz bezgraniczną pomysłowość mieszkańców we wznoszeniu konstrukcji dziwnych, by tylko przed tym deszczem się uchronić przypomina obóz uchodźców w Calais, co w tym przypadku ma swój bezapelacyjny urok!
Muzyka nigdy nie była moją mocną stroną. Na wszystkie koncerty, na kilku scenach przez trzy dni na palcach jednej ręki policzyć mogę ilu wykonawców znam. Wiem, wiem, jestem ignorantem muzycznym - przyznaję się bez bicia. Ponadto mam agorafobię - boję się tłumu, spinam w sobie i zaczynam dusić, gdy wkoło zagęszczenie jest większe niż 4 osoby na metr kwadratowy - wpadam w panikę. Zazwyczaj stronię od koncertów, a akcje promocyjne w stylu - rzucili crocksy do lidla i kto pierwszy ten lepszy - nawet oglądane na monitorze wywołują u mnie duszności. Idealne warunki zatem by wybrać się na festiwal, nie?
Jednak wszystko jest dla ludzi. Nie wchodziłam w pogo pod sceną, nie biegłam w tłum. Jedyny koncert na jakim jako-tako byliśmy, oglądaliśmy z backstage'u, co muszę przyznać też było niezapomnianym wrażeniem. Podobnie jak niezapomnianym wrażeniem jest oglądanie tego płynącego tłumu - kolorowych ludzi, uśmiechniętych, pozytywnie nastawionych, poprzebieranych, manifestujących swoje ja, swoją indywidualność i niepowtarzalność. W dobie cherlawych metro-nastolatków ubieranych przez wielkie koncerny odzieżowe na jedną modłę, aż miło popatrzeć na tę różnorodność - co z resztą sami możecie zobaczyć na zdjęciach zrobionych przez Jasia i Artura.
Podsumowując? To trzeba przeżyć! Choć raz w życiu! Przeżyć by móc się wypowiadać w temacie. By móc powiedzieć, że muzyka łączy pokolenia, że była to już 22 edycja festiwalu i przyjechał nań zarówno młody narybek jak i starzy "wyjadacze", którzy pamiętają ich pierwszy festiwal w 1995 roku. By stwierdzić, że panująca tu atmosfera jest wyjątkowa, ludzie uśmiechają się do siebie, są życzliwi, pomocni. Że idąc sama czuję się tu bezpiecznie, mimo tylu różnych ludzi! Że organizatorzy, patrole stają na głowie by było bezpiecznie i by zapewnić wszelkie możliwe dogodności festiwalowiczom. Tym bardziej boli po przyjeździe czytanie w sieci tych smutnych słów i wylewania żalów, osób które swoje pojęcie o Woodstocku kreują na bazie przekazów medialnych i chorych ideologii. Wielka Orkiestro Świątecznej Pomocy - odwalacie kawał doskonałej roboty i róbcie to do końca świata - i o jeden dzień dłużej!