W Wysokie Taury przyjeżdżamy z zamiarem aklimatyzacyjnym
przed startem w maratonie na Bajkale. O przebywaniu na wysokości i jego wpływie
na organizm wiadomo wszem i wobec, dlatego na kilka dni przed wylotem do Rosji
kierujemy swoje zainteresowanie i siły w stronę Austriackich Alp. Nasz plan obejmuje
pokręcenie się w rejonach Großglocknera,
najwyższego szczytu, a zarazem symbolu Austrii.
Jak wszyscy wiemy plany mają to do siebie, że często i
niezależnie od nas lubią się zmieniać. W góry wychodzimy po południu z
Heiligenblut by Hochalpenstraße dotrzeć najwyżej jak się da, a najlepiej
do Glocknerhaus, gdzie w winterraumie polecił nam nocleg Karaś. Jak się później
okazało świadcząc nam tym samym niedźwiedzią przysługę ;)
Wysokość zdobywamy szybko pnąc się Hochalpenstraße - najpopularniejszą
alpejską drogą, która kończy się pod ”diamentem” Narodowego Parku Wysokie
Taury: Großglocknerem (3.798 m) górującym dumnie nad lodowcem Pasterza.
Hochalpenstraße to najbardziej malownicza droga w Austrii, od
listopada do kwietnia zamknięta. Natomiast przez pozostałą część roku
najchętniej odwiedzana przez motocyklistów, bowiem jej przejechanie gwarantuje
niezapomniane walory estetyczne.
W środku nocy, po przejściu przez kilka lawinisk, przy
sypiącym z nieba śniegu docieramy do Glocknerhausu, przy którym powinien być
otwarty przez cały sezon winterraum, czyli awaryjne schronisko dla zbłąkanych
jak my wędrowców. Nie muszę dodawać, że w odległości paru kilometrów ni żywej
duszy, ciemno i zimno. Roztaczając marzenia o ciepłym śpiworze i gorącej
herbacie łapiemy za klamkę i… okazuje się, że winterraum zamknięty jest na 3
spusty. Przez dobre 20 minut krążymy wokół zarówno schroniska jak i
winterraumu, pukamy, stukamy, szarpiemy drzwi i okiennice, myśląc, że przyjdzie
nam spać w wykopanej resztkami sił jamie śnieżnej. Wtem Dymek odnajduje właz,
który prowadzi do kotłowni. Że ciemno i zimno pozostaje niezmienne, na
szczęście nie wiucha już śniegiem i nie dmie wiatrem. Jako, że nasza akcja
cechuje się stylem „fast and light” nie mamy ze sobą żadnych karimat, a od
betonowej podłogi nie trzeba mówić jak ciągnie. Rozkładamy więc folie nrc, z
plecaków wyrzucamy ubrania, rozkładamy liny i w tym, a właściwie na tym barłogu
po zjedzeniu ciepłych porcji liofili z LyoFood, jak sardynki w puszce ściśnięci
- zasypiamy. W kotłowni jest tak zimno, że śnieg naniesiony w reklamówce w celu
stopienia w jetboilu rano jest… dalej śniegiem.
Rano wychodzimy z naszej ciemnej nory i dostajemy na dzień
dobry prosto w oczy strzałem słońca. Niebo lazur, wiatru ni podmuchu, ciepło i
słonecznie. I ten widok. Z dużo większą energią ruszamy dalej przed siebie z
celem na dziś: Oberwaldehutte. Ta strona Taurów nie jest dla nas przychylna…
dochodzimy do Franz Josefs Hohe i stwierdzamy ze zdumieniem, że kolejne drzwi
(tym razem przez tunel) są dla nas zamknięte, a topniejący lodowiec Pasterza tak
obniżył swój poziom, że przedarcie się przez niego znacznie opóźniło by akcję.
Podejmujemy słuszną decyzję: rest i
zmiana lokalizacji na Ski Zentrum Rudolfshutte.
Nazajutrz rano spotykamy się w leniwej, austriackiej wiosce
na kawie z dwójką naszych znajomych, którzy dojeżdżali tu już od 2 dni i
dojechać nie mogli. W połączonym składzie ruszamy do Rudolfhutte „mechanicznie
zdobywając wysokość” podczas gdy Herci biegnie gdzieś pod gondolami przy okazji
zaliczając część dzisiejszego treningu.
Komfort schroniska, a właściwie raczej hotelu doceniamy z
podwójną mocą po ostatnich naszych perypetiach. Obłędne widoki, treningowa
ściana wspinaczkowa w środku, sauna i baseny. Żyć nie umierać! Jeszcze tego
samego dnia ochoczo wyruszamy na pobliski szczyt Sonnblick. Zmienna pogoda
postanawia się w końcu zdecydować na śnieg i mgłę, które towarzyszą nam przy
zjeździe. Piękne widoki, lazurowo ułożone warstwy na ścianie lodowca oraz
towarzystwo top of the top fotografa wpędzają nas w jakiś obłęd fotograficzny,
przez który zupełnie tracimy rachubę czasu. Skutkuje to sceną jak z dokumentu o
tragedii na Mount Evereście - podzielona ekipa, zjazd w śnieżycy, mgle i przy
wyczerpującym się świetle czołówki, odpowiadający na wołania porywisty wiatr i
przeszywające zimno.
Drogę wyznacza nam ślad gpsa na zegarku. Gdy w końcu wszyscy w
kupie i cało spotykamy się na tafli jeziora gratulujemy sobie najpierw
spotkania bez uszczerbku na zdrowiu, a zaraz potem własnej głupoty. Zaczyna się
ostatnie podejście do schroniska, gdzie niczego nie świadom po treningu
biegowym czeka na nas Herci. Koniec dnia świętujemy obiadem, pod którym ugina
się stół, a kelner nie nadąża z zabieraniem pustych naczyń oraz sauenką z widokiem na zamieć hulającą w najlepsze
na zewnątrz.
Skoro świt z ciężkim sercem ruszamy w dół zostawiając w
Rudolfshutte Karasia i Karolę. Spodobało im się tu na tyle, że jak się później
okazuje zostają na kolejne trzy dni.
|
O tam, tam - tam idziemy. fot. Piotr Dymus |
|
5 star hotel in kotłownia :/ fot. Piotr Dymus |
|
poranek nastroił nas optymistycznie do dalszej akcji - w tle Grossglockner fot. Piotr Dymus |
|
Szczury wychodzą z piwnicy fot. Piotr Dymus |
|
Grossglockner Hohalpenstrasse fot. Piotr Dymus |
|
Trochę koloru fot. Piotr Dymus |
|
Nasza ekipa: Wojtaś, Herci i Dymek fot. Piotr Dymus |
|
Wojtek na trawersie fot. Piotr Dymus |
|
Rejony Rudolfshutte to poligon skitourowy! fot. Piotr Dymus |
|
Cel, goni cel - można tu spędzić tydzień i się nie nudzić! fot. Piotr Dymus |
|
A oto i Stubacher Snnblick fot. Piotr Dymus |
|
Z mozolnym podejściem fot. Piotr Dymus |
|
To chyba jakaś lekcja czegoś fot. Piotr Dymus |
|
I zjazd, najlepszy zjazd ever! fot. Piotr Dymus |
|
Raz po raz pogoda się zmieniała fot. Piotr Dymus |
|
Lodowiec, dla którego oszaleliśmy fot. Piotr Dymus |
|
i fotografowaliśmy się na nim, pod nim, za nim i przed nim... fot. Piotr Dymus |
|
...by totalnie stracić rachubę czasu fot. Piotr Dymus |
|
i w śnieżycy, nocą... fot. Piotr Dymus |
|
wracać do schroniska, które migotało tylko gdzieś w dali fot. Piotr Dymus |