Najgorzej, że pomysłodawcą przebiegu trasy, destynacji, celów pośrednich byłam ja. Nawet ja wybrałam noclegi. On się tylko zgodził i ochoczo przyklasnął rękami. Naaaajgorzej… bo później całą złość jaką miałam, mogłam wyładować tylko na sobie. Nie mogłam narzekać, nie mogłam strzelić focha, popłakać się czy obrazić. Ja – mistrz planowania, znawca mapy – który zdaje się nie sprawdził skali i zataczając po mapie esy floresy wyznaczył ponad 40 km trasę w górach z bagatela 1877 metrami podjazu! Na dzień dobry, na pierwszy raz.
Ale od początku. Pakujemy rowery do pociągu bowiem zamierzamy zrobić pętlę Milówka – Rajcza. Jedziemy jak jakieś dziobaki – bez zarezerwowanych noclegów, bez większej ilości gotówki (po co? Mamy karty!), bez śpiworów – w ogóle nie licząc się z tym, że w górach weekend z cudowną pogodą, że na pomysł nam podobny wpaść mogło tysiąc innych osób, a schronisko jak schronisko ma to do siebie, że z gumy nie jest. I w końcu bez jedzenia - przecież można zjeść w schronisku (płacąc oczywiście kartą!).
Już w piątek smakujemy goryczy naszych decyzji. Noc a my jeździmy od drzwi do drzwi po Hali Boraczej (a warto wiedzieć, że drzwi tam wiele nie ma bo stoi kilka domów na krzyż) i liczymy, że ktoś się nad nami zlituje. Na szczęście udaje się znaleźć nocleg, niestety do 10 następnego dnia chodzimy głodni i spragnieni, bo nie wzięliśmy oczywiście ze sobą żadnego jedzenia licząc, że… zjemy w schronisku (oczywiście za wszystko płacąc kartą). Jako, że na schron na Boraczej puściliśmy focha, mimo, że żołądek przyklejał nam się do kręgosłupa pozostaliśmy stanowczy w tej kwestii i zjedliśmy dopiero na Rysiance. Gdy ruszyliśmy w dalszą drogę nie zdawałam sobie sprawy z tego co nasz czeka...
Na nic zdaje się odpoczynek pod Krawców Wierchem. O zmroku siadamy po pokonaniu pionowej niemalże ściany na Przełęczy Przysłop i zastanawiamy się, czy mamy jeszcze siły podjechać do Bacówki na Rycerzowej czy olewamy temat?
Po pierwsze niebieski graniczny szlak okazał się szlakiem ustanowionym przez naszych południowych sąsiadów. Prowadzony najbardziej logiczną linią – wszystkimi kolejnymi szczytami, szczycikami, pipantami. Nie raz rowery trzeba było tachać przed sobą, a później sprowadzać je z dłońmi zaciśniętymi na hamulcach. Mistrzostwem okazał się ostatni zjazd który, właściwie przypominał pionową ścianę. Gdybyśmy od niego mieli startować pokonując szlak w drugą stronę przemyślałabym raz jeszcze skrupulatnie cały plan.
Na szczęście mobilizujemy się wzajemnie z Wojtkiem i oboje stwierdzamy, że znamy ten szlak, że gorzej być nie może. Docieramy do bacówki po ciemności, na chwilę przed zamknięciem kuchni. Kupujemy wszystko – pierwsze danie, drugie, ciacho, sok, piwo i cieszymy się jak dzieci. Śpimy na glebie na obrzydliwych schroniskowych kocykach, które nie-jedno-już-pamiętają – ale nic to, cieszymy się jak dzieci. Zawsze mogliśmy kimać gdzieś pod chmurką. Nazajutrz jak te psy z podkulonymi ogonami siadamy na rowery i kierujemy się do cywilizacji.
Weekend w siodle. Pierwszy raz na naszych rowerach razem w górach i 64 km w nogach. Wiem, że dla wielu moich rowerowych znajomych to nic, bo część z nich startuje np. w rajdzie Bałtyk-Bieszczady. Ale dla mnie żółtodzioba sobotnia wycieczka, którą przewrotnie nazwaliśmy pogranicznicy – to skaza na psychice!
Oczywiście relacja ma charakter subiektywny - Wojtas mógłby przejechać wielokrotność tego dystansu.
Zdjęcia
wcięło... zostało tylko kilka natomiast w aplikacji do naszych
"zygorków" znaleźliśmy opcję robienia filmików, co pozwolę sobie poniżej
wkleić.