Pomagagnon to kolejna skalna wyspa na oceanie Dolomitów. Wysokim murem odgradza obszerną dolinę Boite, w której znajduje się Cortina d’Ampezzo. Punta Fiames, jeden ze szczytów pasma to 2240 metrowy szczyt, na którego wierzchołek prowadzi niemalże pionowa ferrata, którą w całości można podziwiać z drogi dojazdowej, campingu Olimpia bądź restauracji Fiames, skąd wyrusza się na szlak zostawiając w pobliżu auto. Nazwa ferraty, oznaczona na jej początku metalową tabliczką, pochodzi od nazwiska alpejskiego przewodnika, który zginął w ścianie Pomagagnon.
Na ferratę jak już wspomniałam można wystartować z hotelu i restauracji Fiames. Właściwie cały hiking kojarzy mi się z podchodzeniem piargami, wspinem w ścianie, schodzeniem piargami. Początek mozolnego podejścia mija pozostałości kolejki wąskotorowej, która wykorzystywana jest bardzo chętnie jako trasa dla rowerzystów i następnie pnie się zakosami w górę, bezpośrednio pod ścianę mijając kosówki i wielkie głazy – jest bardzo tatrzańsko :)
Sama ferrata dość mocno eksponowana, nie dorównuje Punta Anna, jednak równie podobnie przywraca miejscami o zawrót głowy. Zwłaszcza w miejscu gdy po trawersie, nad przepaścią wchodzi się na kilkunastometrową drabinę nie wyglądającą zachęcająco, z niech schodzi na klamry, a z nich w skałę gdzie moje przynajmniej dłonie po całej drabince (a tych boję się jak diabeł wody święconej) są mokre.
Ferrata ewidentnie można by powiedzieć zakosami pnie się w górę miejscami odsłaniając nam tak malownicze zakątki, że nie sposób ich nawet pochłonąć, nacieszyć oko… bo jak – schować w kadr zdjęcia, pochłonąć filmikiem na gopro, wymalować w pamięci? Zatem siedzimy tak, lub stoimy i staramy się nałapać jak więcej tego klimatu, zapachu, widoku, słońca, wiatru… Jednym z takich miejsc jest niewątpliwie przepaścista grzęda skalna mniej więcej w połowie drogi – cudowny taras widokowy wysunięty lekkim wybiegiem w stronę pionowej kilkuset metrowej ściany oraz Cortiny. W dole cały czas mamy hotel Fiames, rzekę o pięknym błękitnawym kolorze oraz co rusz zmniejszający się stadion miejski.
Sam szczyt nie robi wrażenia, cóż… za dużo widać z niego wyższych szczytów, na które chrapka rośnie. Wrażenie robi jednak zejście! Niekończące się piargowisko, w które wchodząc ma się wrażenie, że idzie się tunelem w jakimś kamieniołomie. Trzeba patrzeć pod nogi by nie ujechać po stromiźnie z kamolami, co rusz coś wpada do buta i się idzie, idzie i idzie… a drogi nie ubywa. By wyjść z tego halfpipa w odpowiednim momencie należy bądź śledzić mapę, bądź idąc brzegiem i wypatrując odbicia szlaku, gdzie podążanie na sam dół ścieżką leśną jest jak balsam.
Wracamy do naszego obozowiska, barłogu zlokalizowanego przy błękitnej rzece zmęczeni, poobdzierani (moje la sportivy nie chciały ze mną współpracować) ale z głową pomysłów na przyszłoroczne dolomitowanie.