30 marca 2013

Noce Cykliczne





  
Cykliczne noce to nic innego, jak spędzenie czasu w nietypowy sposób. Nietypowy, bowiem koło zmierzchu w Dąbrowie można było zauważyć charakterystyczne zjawisko – migrację oświetlonych, „okamizelkowanych” rowerzystów w stronę molo przy jednym z dąbrowskich jezior. A wszystko zaczęło się, gdy jednej z nocy podczas letnich upałów wracałam z wieczorno-nocnego wspinania z Grześkiem i stwierdziliśmy, że to właśnie noc jest idealną porą na aktywne spotkania w gronie znajomych – jakieś rolki, grill, bieganie bądź rowery. I tu narodził się pomysł, by wieczorową porą spotkać się ze znajomymi i pośmigać trochę na rowerach.


Zaczęło się bardzo niepozornie – jako spontaniczna akcja na profilu facebook’owym DąbrowyRowerowej, który prowadzę. Na pierwszą nocną jazdę rowerową zgłosiło się 10, 30 w końcu 50 osób, natomiast to, co 10 lipca o godzinie 21.00 zastałam w miejscu spotkania – na molo przy Pogorii III przerosło moje najśmielsze oczekiwania! Ponad 150 osób, których część znałam, część kojarzyłam a reszty nigdy nie widziałam i ja z Tobiaszem, którego poprosiłam o pomoc wspinający się na barierkę tak by w ogóle ktokolwiek nas zobaczył czy usłyszał.



Przed nami grubo ponad setka rowerzystów w kamizelkach odblaskowych, z czołówkami na głowach, gotowych na pierwszą taką akcję – Cykliczną Noc. Po przejechaniu ponad 10 km trasy wokół Pogorii III oraz Pogorii I oraz zaliczając ekstremalny, błotny zjazd w czeluści nocy wzdłuż rzeczki przy Pogorii II wiedziałam już, że tego typu imprezy to nie tylko rewelacyjna przygoda, ogromna frajda, ale również możliwość poznania ciekawych ludzi. A tych nie brakowało – okoliczne stowarzyszenia rowerowe, znajomi – znajomych oraz przypadkowi rowerzyści zainteresowani tak licznym peletonem przemierzającym ścieżki rowerowe przy Pogoriach, dla których to był tylko impuls by do nas dołączyć.



Z tak pozytywnymi wspomnieniami ustaliliśmy termin II Cyklicznej Nocy. W sumie odbyło się 5 nocy cyklicznych, gdzie za każdym razem ilość rowerzystów przewyższała moje najśmielsze oczekiwania. Najgorzej/najlepiej było, kiedy w centrum miasta zjawiło się około 350 miłośników nocnych jazd, których trzeba było przetransportować jakoś przez czeluść nocy na tereny zielone, a później na nasze stałe miejsce grillowania.


Praktyka tych eskapad rowerowych dowodzi, że w trudnym piaszczystym, pagórkowatym terenie równie dobrze radzą sobie rowery górskie jak i szosówki a nawet ostre koła. Na noce cykliczne zjeżdżali rowerzyści absolutnie z całego regionu! Zawiercie, Katowice, Sosnowiec, Będzin… 



Niewątpliwie ogromną pomoc w organizacji, a przede wszystkim prowadzeniu peletonu otrzymałam od zaprzyjaźnionego klubu Ghostbikers! Gdyby nie oni po dziś dzień po lasach kręcili by się zagubieni rowerzyści ;) Ogromna pomoc przyszła również od Centrum Sportu i Rekreacji, gdzie dzięki uprzejmości przemiłego kierownika Centrum Sportów Letnich mogliśmy być ugoszczeni na obiekcie i zawsze czekał już na nas rozpalony grill. Na koniec wielki szacun dla przybywających rowerzystów - tyle osób, tyle uśmiechów, ciepłych słów a przede wszystkim doskonałej zabawy w przyjaznej atmosferze! 


Styl skandynawski



Już jakiś czas temu pisałam o poważnych przymiarkach do generalnego remontu mojego mieszkanka. Niewątpliwie inspiracją dla mnie był styl skandynawski oraz kilka blogów, które podpowiedziały wiele ciekawych pomysłów. Dlaczego styl skandynawski? Ponieważ małe przestrzenie zyskują wiele poprzez zastosowanie jasnych barw (meble, ściany, podłogi), szklanych elementów (drzwi, szafy), różnych faktur (tynki dekoracyjne), naturalności (drewno, beton, metal) - natomiast ciepła całości dodają pamiątki z podróży, zdjęcia, bibeloty i dodatki w klimacie. 



Mam wrażenie, że dzięki takiemu klimatowi w mieszkaniu łatwiej jest przetrwać niekończącą się zimę... pokoje optycznie się zwiększają, a mnie wydaje się, że mieszkanie jest jaśniejsze i bardziej przestronne.




Poniżej wszystkim zainteresowanym zostawiam przepis na tzw. skandynawski styl:

Styl skandynawski to bardzo praktyczne podejście do projektowania i urządzania przestrzeni. Wnętrz nie urządza się na pokaz, nie mają być wyznacznikiem statusu społecznego, ale raczej umożliwiać wygodne życie. Stąd meble są proste, funkcjonalne i dobrej jakości. Poza tym Skandynawowie mają szacunek do przedmiotów, nawet tych z starych i zniszczonych. Dopóki mebel spełnia swoje funkcje będzie służył rodzinie, nawet kilka pokoleń. Wykonane najczęściej z drewna meble stawiają przede wszystkim na prostotę i funkcjonalność. Nie oznacza to jednak, że są one pozbawione walorów estetycznych. 



Przeciwnie – dzięki oszczędnej formie znakomicie nadają się do niewielkich pomieszczeń. Zresztą, we wnętrzach w stylu skandynawskim ilość sprzętów ogranicza się do niezbędnego minimum. To właśnie dlatego wydają się one zazwyczaj większe niż w rzeczywistości i bardzo przestronne.


Skandynawskie wzornictwo nigdy nie powstawało w izolacji, zawsze nawiązywało do najbliższego otoczenia – natury. Stąd powszechność wykorzystania drewna, roślinnych i zwierzęcych wzorów, naturalnych kolorów oraz tęsknota za jasnymi barwami i światłem, którego w surowym klimacie północy wciąż ludziom brakuje. Praktyczność stylu ma natomiast swoje korzenie w wiejskim domu. Dawniej typowy skandynawski dom miał tylko jedną ogrzewaną izbę, konieczne więc było wygospodarowanie miejsca zarówno do pracy, jak i do spania oraz odpoczynku. Wrodzona oszczędność mieszkańców północy i kultura „zrób to sam” skłaniała zaś do własnoręcznego tworzenia przedmiotów domowego użytku. Skandynawowie mieli od zawsze silnie zakorzenione przekonanie, że wszyscy powinni mieć równy dostęp do dobrze wykonanych, funkcjonalnych i estetycznych przedmiotów.


Duże zasługi w rozpropagowaniu stylu miał szwedzki malarz Carl Larsson, który na przełomie XIX i XX wieku stworzył cykl obrazów ilustrujących codzienne życie swojej rodziny. Jego dom, urządzony przez żonę Karin Larsson, był jakże różny od typowo mieszczańskich ciemnych i dusznych wnętrz. Królowały w nim jasne barwy, naturalne materiały i dużo światła. Jednym słowem, kwintesencja stylu skandynawskiego.



Podstawową zasadą stylu skandynawskiego jest łączenie estetyki z funkcjonalnością. Skandynawskie wnętrza są proste, jasne i przejrzyste. I przede wszystkim bezpretensjonalne i uniwersalne. Zimny i ciemny klimat północy był rzeczywistym sprawcą powstania swoistego stylu urządzania wnętrz w Skandynawii.


Skandynawowie preferują naturalne, surowe materiały. Podłogi i meble są w większości drewniane - olejowane lub pomalowane kryjącą białą farbą. Najczęściej wykorzystuje się takie rodzaje drewna jak sosna, klon czy jesion. Tkaniny to głównie bawełna, len i wełna. Do tego skóra, kamień i metal w dodatkach. Wszystko jak najbardziej naturalne.


W stylu skandynawskim króluje biel. Znajdziemy ją na meblach, tkaninach, oknach, drzwiach, nawet na podłodze. Wszędzie tam , gdzie pozwoli rozjaśnić wnętrza. Bo biel jest nie tylko elegancka i świeża, ale również doskonale odbija światło, co w północnych wnętrzach jest nie lada wartością. Obok bieli w stylu skandynawskim znajdziemy czerwień, czerń oraz błękit. Surowy klimat i wieczny brak słońca sprawiły, że każdy patent na rozświetlenie pomieszczeń jest pożądany. Stąd oprócz tak wszechstronne wykorzystywanie bieli (ściany, podłogi, meble i dodatki), duża liczba świec i lamp, także wystawianych w niczym nieosłoniętych oknach. 


Ten zwyczaj pochodzi z czasów, gdy światło w oknie miało wskazywać drogę do domu na słabo zaludnionych północnych terenach.


29 marca 2013

Jaskinia Koralowa



Ciarki przechodzą mi po plecach, gdy pomyślę sobie, że była to moja pierwsza, może druga jaskinia sprzętowa w życiu… było to z jakieś 10 lat temu… musiałam wtedy jakoś śmigać na tym całym sprzęcie, a co więcej prowadziłam wspinaczkową drogę na war – a kto nie wspinał się w jaskini musi wiedzieć, że wspin w gumiorach po obślizgłej i ubłoconej ścianie, gdzie wszystko jest obłe ani do przyjemnych ani do łatwych nie należy. No więc to było 10 lat temu, zuch dziewczyna…


A dziś… Stoję jak ta ofiara pod Warem i zachodzę w głowę jak ja to kiedyś mogłam zrobić, jak się nie bałam, jak tam wydygałam do góry?


Nie mniej jednak jaskinia Koralowa zalicza się do jednej z ładniejszych szarych, jurajskich dziur. Na przywitanie zaporęczowanie całkiem ładnego zjazdu na który schodzi 40 metrów liny. Wielka sala, mnóstwo kamoli, całkiem niezła szata naciekowe i coraz mniejsze salki, przełazy, zawaliska, figury ulepione przez naszych poprzedników o całkiem finezyjnych kształtach. W końcu elementy do podczołgania się, całkiem ciekawa błotna pochylnia i rzeczony już War, który zauważyliśmy dopiero przeczytawszy szkic od grupy częstochowskiej, która zadziwiająco zjeżdżała do dziury pół naszego pobytu, a drugie pół wychodziła do góry. 


I co te jaskinie mają w sobie takiego? Chyba tą odmienną, na co dzień nie spotykaną aurę. Spokój i ciszę jaką mało gdzie można zaznać w obecnych czasach. Tak… to chyba przede wszystkim.



26 marca 2013

pomóżmy wiośnie - jedzmy śnieg

To zabawna akcja społeczna, która krąży od jakiegoś czasu w Internecie - tytuł niezwykle przewrotny, acz jakże prawdziwy!

Zima niewątpliwie ma wiele swoich plusów ale rany boskie - chyba już czas by w końcu w powietrzu poczuć zapach wiosny i pierwsze jej oznaki. A tak w ogóle... na świątecznym stole co roku zwykliśmy stawiać bazie - czy ktoś je w ogóle w tym roku już widział?!

My symbolicznie pożegnaliśmy zimę w tą niedzielę - korzystając z doskonałej pogody oraz mnóstwa śniegu zalegającego jeszcze w górach wybraliśmy się dość pokaźną grupą na przetarcie pozatrasowych szlaków zjazdowych na Pilsku. Brak kolejek, doskonałe warunki, cudowne widoki ze szczytu na pasmo Babiej Góry i Tatr oraz w porównaniu z innymi kompleksami narciarskimi nadal niskie ceny - to niewątpliwe spore atuty tego miejsca.

Dodatkowo Pilsko oferuje szereg tras na stokach oraz poza nimi - każdy okoliczny las jest poprzecinany śladami szukających dobrej zabawy w puchu. A tego nie brakuje - wpakowawszy się po pas do jednej z nich zaczęłam się zastanawiać czy ta wiosna w ogóle przyjdzie...




25 marca 2013

dyplomowany taternik jaskiniowy


Rok nie pisałam a tu sporo wody upłynęło, trochę jaskiń się nawiedziło, a przede wszystkim otrzymało kartę taternika jaskiniowego zezwalającą na prowadzenie samodzielnie akcji jaskiniowych w Tatrach. Nasz jak dotąd zgrany kurs przy egzaminie zupełnie się podzielił – powodem tego nie było jednoznacznie wyznaczonej daty przez panią kierownik, co pozwoliło sobie niektórym pofolgować i nie podejść do egzaminu do dnia dzisiejszego.




Pierwszy raz o naszym dąbrowskim klubie dowiedziałam się od znajomego, który dosyć prężnie tu działał. To on bardzo gorąco namawiał mnie do tego, by w swojej działalności górskiej zejść do podziemia.

Myślałam, myślałam i wymyśliłam, że z chwilą, kiedy na dobre przyjadę do naszego pięknego miasta jakim jest Dąbrowa Górnicza, w ramach wdrożenia się po długich latach niebytu tutaj pójdę na kurs.


I takoż się stało. Kurs speleo polecam szczególnie osobom z góry zdeterminowanym. Trzeba mieć naprawdę silne nerwy i dużą motywację, by po drodze nie zostać odciągniętym od celu: karty taternika przez silnie działające w klubie kręgi skitourowo-wspinaczkowo-kanioningowe, które przy odpowiedniej sposobności wskazuje plusy sportów wyżej wymienionych.



Kręte, podziemne korytarze ukryte poza zasięgiem ludzkiego wzroku. W większości zarezerwowane dla wybranych, często nieodgadnione i nie do końca zbadane. Tak właśnie wygląda magiczny świat jaskiń czekający na swoich odkrywców.



Ale do meritum. Kurs składa się z części praktycznej i teoretycznej. Teoretyczna w postaci około 10 wykładów przerabianych w siedzibie Speleoklubu bądź na wyjazdach oraz praktyczne, w skład czego wchodzą zajęcia weekendowe w skałach oraz dwa obozy letni i zimowy, gdzie kursanty (zwane pieszczotliwe skursusynami) zaliczają co najmniej 3 akcje zimowe oraz 5 letnich. Ale po woli. By wybrać się do dziur przechodziliśmy przez szkolenie w naszych skałach (Ryczów, Lewe Podzamcze zwane również Birowem oraz Góra Zborów). Było to około 6 weekendów podczas których uczyliśmy się poręczować i deporęczować, zakładać stanowiska zjazdowe, śmigać na przyrządach jaskiniowych, ratować kolegów z opresji ze ściany – czyli dość bolesne i mało przyjemne autoratownictwo w końcu przechodząc do wspinaczki – sportowej, na własnej i wielowyciągowej. Jednym słowem dla każdego coś miłego. I wtedy w końcu można było pojechać do jaskiń tatrzańskich… Ale to zapewne w kolejnym poście…



Program kursu jest zgodny z wymogami Polskiego Związku Alpinizmu, a pomyślne ukończenie gwarantuje zdobycie umiejętność odpowiedniego zaplanowania akcji i realizowania bezpiecznych wejść do jaskiń w okresie letnim i zimowym, wspinaczki i asekuracji, udzielenia pierwszej pomocy w górskich warunkach oraz w sytuacjach tego wymagających. Dużym plusem są również zajęcia lawinowe w trakcie zimowego obozu, które uczą bezpiecznych zasad poruszania się po górach, działania w sytuacjach zejścia lawin, obsługi lawinowego ABC oraz piepsów lawinowych.



Poniżej przedstawiam krótki filmik z obozu zimowego - home made :)




12 marca 2013

tyle ścian do zrobienia w Tatrach jeszcze czeka na Ciebie...

Mam wrażenie nieograniczone i niepoznane, zapomniane pokłady różnych plików i dokumentów na moim kompie... A wśród nich wpis, który chyba nigdy nie ujrzał światła dziennego... Jakże dziś wzruszający                     i chwytający za serce...
To wspomnienie pierwszej wspinaczki w Tatrach, na którą zabrał mnie Tomek...


06 lipiec 2005

               W górach jest wszystko co kocham....

Piąty dzień lipca, w górach cisza, brak najmniejszego powiewu wiatru. Pewnie gdyby na tej wysokości rosły drzewa liściaste ani jeden listek, dam sobie rękę uciąć, nie zaszeleściłby. Słońce schowane raz po raz za ganiającymi się po niebie kłębiastymi obłoczkami, sprawia, że dolina wypełnia się z każdą minutą grą przeróżnych barw i światłocieni. Z odgłosami wędrowców, szumem strumienia i głuchymi dźwiękami tworzy swoistą nutę dla ucha, którą można nigdzie indziej jak tylko w Tatrach usłyszeć. Bicie swego serca, jego rytmiczne tony, stopa za stopą powoli w górę, odrywamy się od  tych naszych kilku metrów nad poziomem morza, codziennych spraw, zmartwień, smutków gdzie nic innego się nie liczy, o niczym innym się nie myśli... tu się słucha.

Wtem zbaczamy z niebieskiego szlaku na Zawrat i pniemy się wprost ku ogromnym masywom skalnym tworzącym podstawę i południową ścianę Kościelca. Wolno stojąca góra, która na pierwszy rzut oka może wydawać się wkomponowana w krajobraz okalający halę Gąsiennicową. Wklejony gdzieś pomiędzy Granaty a Świnicę.

Pierwszej wspinaczce wysokogórskiej towarzyszy strach. Strach i podekscytowanie. Strach, podekscytowanie i adrenalina, bowiem robię coś czego jeszcze nigdy wcześniej nie próbowałam. Trzęsę się choć sama już nie wiem czy to zimno czy emocje. Chwytam się kurczowo ściany i obracam głowę w stronę skąd przyszliśmy. Szlak pozostał daleko za nami, północne górskie stoki pokrywa jeszcze solidna czapa śniegowa, właściwie żeby tu dojść musieliśmy się przedrzeć przez dwie podobne. W końcu jesteśmy, już bezpieczni, przypięci, ja asekuruję i tym samym idę ostatnia. Wciśnięta w mały występ skalny raz po raz to luzuję to wybieram linę. Nade mną kamienie i granitowe płyty przewieszki niosą głuche dźwięki stąpania Pierwszego. Rychło też zbliża się moja kolej, z wielkim opanowaniem likwiduję stanowisko asekuracyjne, wpinam karabinki w szpejarkę przy uprzęży, taśmy przekładam przez ramię i ... i nic już się nie liczy, człowiek zapomina o bożym świcie. Tylko tu i teraz jest ważne, pewny stopień pod nogą - najlepszy przyjaciel, pewny chwyt ręką niczym uścisk dopiero co poznawanej osoby i do góry, do góry, do góry. Wyciąg za wyciągiem, widok za widokiem, słowa, rozmowy, śmiechy, prowiant, przepaście, ekspozycje, skupienie, mobilizacja. Co krok świat zmienia się o sto osiemdziesiąt stopni. Nieraz przytłaczająca przestrzeń, nieraz kilkudziesięciometrowy uskok, w dole piargi i  coraz to mniejszy Czarny Staw Gąsiennicowy. Dwa wyciągi do przełęczy Liliowe i pięć na sam szczyt Kościelca. Z początku ludzie zadzierają głowy w górę, przystają i poszukują źródła głosu w tych złowieszczych, surowych skałach, a gdy go odnajdą patrzą. I ja również na nich patrzę. Siedzę na małej półeczce skalnej z nogami zwisającymi luźno nad stumetrową przepaścią, połączona ze ścianą zaledwie taśmą i hakiem pamiętającym historie kilku pokoleń wspinaczy. Uśmiecham się do tych tam na dole i myślę sobie, że teraz jestem naprawdę szczęśliwa. Właśnie tu i teraz na tym moim małym skrawku ściany, z tym moim małym prywatnym widokiem na dolinę, na tych ludzi, na podążający ku Świnicy szlak. Czuję się jak kozica, jak dzikie górskie zwierze, jak ptak, w końcu jak duch pokoleń wznoszący się ponad światem. Jestem a zarazem jakby mnie nie było...

Ludzie znikają, z pewnej wysokości zlewają się z krajobrazem ich otaczającym.

Szczyt...to już nie spełnienie marzeń. Liczy się droga do niego, w jaki sposób ją pokonujemy, ile nam to czasu zajmuje i  ile wymaga od nas poświęcenia i wyrzeczeń , co czujemy, czym się kierujemy, jakie są nasze wrażenia. Celem samym w sobie jest podróż, ciągła nadzieja, ludzie których spotykamy i którzy znikają z naszego życia bezpowrotnie, mądre słowa, bezustanna walka o zapewnienie sobie własnego kąta. Lecz nawet po jego odnalezieniu wiatr nadal nas gna ku nieznanemu. Zatem bądźmy niestrudzonymi wędrowcami, kowalami własnego losu.




...Nikt nie zabierze tych wspomnień....


11 marca 2013

...



Chyba muszę to wyrzucić z siebie... Uzewnętrznić się - może będzie lżej na sercu?

Od dawna planowałam wrócić do bloga - w myśl maksymy - jeśli sami o sobie nie napiszemy, to nikt o nas nie napisze. Nie sądziłam jednak, że w takich okolicznościach...

Tego bloga zaczęłam pisać, bo namówił mnie do tego Tomek. To on pisząc swojego pierwszego bloga, tak mówił: "To mój pierwszy blog. Biorąc pod uwagę, że zawsze sie rozpisuje pewnie nie wiele osób będzie go czytało". Z perspektywy czasu, kiedy kolejne posty pisane były w innych zakątkach świata, a kolejne marzenia się spełniały stał się on niezwykle interesującą opowieścią, kierunkowskazem pokazującym w jaki sposób warto żyć. Pokazującym, że warto marzyć i te marzenia wcielać w życie. Że nie należy się lękać tylko śmiało wyznaczać sobie kolejne cele, etapy, granice.

Nie raz mówił o rzeczach tak nierealnych i nieprawdopodobnych, że wielu z nas pukało się w głowę albo uśmiechało pod nosem. Bo po co przy minus trzydziestu ruszać z kocykiem i śpiworem na górę Morasko w Poznaniu w środku tygodnia, skoro można zostać w domu i zaszyć się z kubkiem herbaty pod kołdrą... Kilka lat już minęło a słynne wyprawy na Mt Morasko są dalej kontynuowane i z roku na rok jest na nich stała ekipa - jak nie większa.

Marzył o rzeczach, o jakich zwykły śmiertelnik by nawet nie pomyślał. Wysoko mierzył, stawiał przed sobą kolejne cele. I to nie zawsze tak ambitne i wielkie - niekiedy było to prozaiczne jak sprint przez pół miasta, tylko po to by udowodnić sobie, że to na przystanek dobiegnę ja pierwszy przed autobusem, który stoi akurat koło mnie i zaczyna ruszać z czerwonego światła.

Tomek miał w sobie coś, co łączyło ludzi... Mój kolega powiedział, że stracił najlepszego przyjaciela, choć sam o sobie nigdy by tak nie powiedział. Przez swoje ciepło, optymizm i bezinteresowność stał się dla wielu nas bardzo bliską osobą.

Dziś każdy z nas przeżywa to samo... nieogarniona pustka, żal, strata... 

Ja wierzę, że to czego dokonał, na zawsze pozostanie w naszej pamięci. Pierwsze wspiny, rajdy, wysokie góry, podróże - te małe te zupełnie duże. Łapania stopa na pace w żuku wypełnionym cementem, który na każdej dziurze podnosił się niemal nas dusząc, nocleg na tarasie widokowym w środku miasta w Piatigorsku, gdy obok imprezowała grupa rosyjskich studentów, pod portalem jakiegoś kościoła w Wenecji, na placu budowy w Bieszczadach (kiedy rozbijaliśmy się namiotem było tak ciemno, że nie zauważyliśmy, że jesteśmy pośrodku koparek i wykopów) i miliony innych wspomnień.

I jak zawsze... nie było czasu przed jego wyprawą by się spotkać, porozmawiać, zaprosić do siebie by zobaczył jak wyszedł trwający blisko rok remont, na który mu się żaliłam. Bo zawsze coś...

Nie zdążyłam powiedzieć tylu rzeczy...

...a tak bardzo bym chciała....


Pozostał w górach, które tak kochał, a miłością do których zarażał wszystkich wkoło.


serce pęka...


...serce pęka gdy chcąc się wyżalić, wypłakać myśli się o drapnięciu telefonu i telefonie do przyjaciela, którego już nie ma....