21 września 2012

Jest coś magicznego w tym mieście

Jesteśmy szczęściarzami mieszkając na skraju aglomeracji, blisko gór, skał i Krakowa :) Mimo to bywam tu dośc rzadko - ale może dzięki temu ilekroc tu jestem miejsce to jest magiczne. Przyjeżdżamy by poszwędac się po zakamarkach Kraka, pochodzic to tu, to tam i zobaczyc co w trawie piszczy.

Tradycyjnie już na trasie znajduje się Wzgórze Wawelskie, nadwiślane bulwary, a także Kazimierz. swoją drogą dla smakoszy steków absolutnie polecam pewną kazimierską knajpkę ze stekami argentyńskimi... 







8 sierpnia 2012

Słowacki Kras - Park Narodowy Aggtelek

Drugą część kursu spędzamy w Jósvafő na Węgrzech, gdzie oprócz akcji górskich gimnastykujemy nasze języki i umysły próbując się dogadać z lokalsami. Najpierw z Panem gospodarzem, któremu rysowaliśmy ilość osób, łóżek oraz pokoi, a następnie w sklepie - każdorazowo, kiedy szliśmy coś kupić. Koniec końców chodziliśmy najczęściej trójkami do sklepu - bo większe było prawdopodobieństwo, że w tych kalamburach ktoś coś zgadnie. Z kolei u Węgrów wyglądało to tak, że kiedy wchodziliśmy, oni mimo wszystko, że już po zakończonych zakupach zostawali by się z nas pośmiać, kiedy to chcieliśmy kupić ryż... mleko... pokazując to skośne oczy to krowę. Ale za to jaka radość to była, kiedy w końcu udało nam się kupić to co chcieliśmy!


Podczas wyprawy zaliczamy kolejno: 2 sierpnia - Baradla Berlang - trawers, następnie jaskinię Beke z przepiękną szatą naciekową, bez trudności pionowych natomiast wielogodzinna akcja i marsz, marsz, marsz daje nam się trochę we znaki. Kolejna akcja to jaskinia Vecsembükki-zsomboly, która położona jest ponad miasteczkiem Bódvaszilas. Idziemy przyjamniej przez jego część z duszą na ramieniu, bowiem pełno tu bezpańskich psów a opowieść kolegów jakie rok temu mieli tu przygody z Cyganami nie napawa mnie radością. Na szczęście część z tych osad w tym roku jest już opuszczona. Po drodze trochę się gubimy, wpadamy natomiast na trop niebieskich krzyżyków, którymi podążamy w stronę granicy ze Słowacją. Docierając do niej szukamy utworu jaskini w okolicy słupka granicznego oznaczonego numerem 44/3.


Ogromną studnie zlotową ponad 70 metrową poręczuje Bartek - oprócz tej fuchy musi jeszcze znaleźć otwory na wkręcenie plakietek, bowiem jaskinia ta nie posiada stałych punktów, w postaci batinoxów, tak jak te Tatrzańskie.Po krótkim trawersie i kilkunastometrowym zjeździe znajdujemy się przy ponad 100 metrowym zjeździe po części w lufie, po części przy ścianie obfitującej w liczne nacieki. Każdy kolejny metr na dół to myśl - damn... trzeba będzie tędy wydygać na górę z tymi worami. Na dole docieramy do chybotliwych pożal się boże drabinek, na których stajemy z duszą na ramieniu. Udaje nam się uratować jeszcze kilka zwierzątek, które wpadły tutaj z głównego otworu, znajdującego się teraz ponad 200 metrów nad naszymi głowami, które w szpejarkach wyciągamy na powierzchnię.

Ostatni dzień to jaskinia Kossuth, którą traktujemy jako poligon błotnych bitew, pływania w podziemnych rzekach i rewelacyjnej zabawy. Kossuth przypomina viaferratę nad miejscami rwącym, miejscami łagodnym potokiem. Jak dzieci taplamy się w błocie, jeździmy po nim na brzuchu, rzucamy się. Niewątpliwie jest to jedna z ciekawszych i piękniejszych jaskiń, w których byłam.



30 lipca 2012

Kurs Tatrzański Letni - Speleoklub Dąbrowa Górnicza

Letni wyjazd jest częścią integralną trwającego blisko rok kursu taternictwa jaskiniowego. Podczas letniego obozu tatrzańskiego kursanty mają do zaliczenia przejścia 5 tatrzańskich dziur, które wraz z akcjami zimowymi będą zaliczać się do listy przejść. Nasza ekipa dość mocno zapakowanym (na dwa tygodnie) autem - wory ze sprzętem, liny, namioty, ubrania takie, siakie, owakie...rusza na podbój Polany Rogoźniczańskiej, gdzie mieści się baza PZA, a którą w tym roku "cieciuje" Włoska. 


Już na następny dzień 28 lipca ruszamy na pierwszą akcję - do jaskinii pod Wantą. Czeka na nas podejście z plecakami wgniatającymi w ziemię przez owiany złą sławą Kobylarz. Pech chce, że na kursie jestem jedyną dziewczyną. Dodatkowo ląduje w grupie Ema z super mocnymi facetami - i tak popierdzielam resztkami sił za nimi z plecakiem, którego z pleców nie da się normalnie zdjąć tylko zrzucić. 



Na kolejną akcję ruszamy do Wielkiej Litworowej. Dzisiejsza akcja jest dłuższa, a poza tym odpada Suszek z powodów zdrowotnych - nasz skład zatem zmniejsza się niosąc ze sobą konieczność targania jeszcze większej ilości lin w przeliczeniu na jedną osobę. Na szczęście koledzy z wczoraj zostawili nam wszystkie liny tuż przy dziurze, stąd na Kobylarz podchodzimy powiedzmy "na lekko".  Gorzej jest po akcji - na dół targamy mokre liny (w dużej ilości, bowiem podchodzimy do Sali pod Płytowcem, które ważą tyle, że po zdjęciu plecaka na dole mam wrażenie, że jestem taka lekka, że unoszę się nad ziemią.






Trzeci dzień to powiedzmy dzień restowy - znaczy to, że nie wychodzimy dziś na Kobylarz tylko swoje kroki kierujemy w stronę jaskiń Kasprowych - Wyżniej i Średniej. Dziś uprawiamy taternictwo jaskiniowe zewnętrzne, bowiem Kasprowe choć małe, mają otwory wejściowe w mocno eksponowanym terenie. Dziś działamy wspólnie z drugą grupą kursową kolejno poręczując i deporęczując odcinki. Mnie przypada deporęcz długiego, 65 metrowego odcinka ściany, skąd bardziej niż na sprincie na linie skupiona jestem na widokach, grzejącym słońcu, ludziach mrówkach na szlaku, wyłaniającym się kolejnym szczytom, kolejce górskiej wywożącej na szczyt kolejne tabuny ludzi...Po akcji oraz puszczeniu się za nami lawiny kamiennych głazów wielkości telewizorów idziemy lansować się na Krupówki, znaczy w zabójczym tempie chłopców, do którego ja raz po raz muszę dotruchtać kierujemy się w pięknym outficie górskim i zabłoconych gumiakach do kanajpki poleconej przez Ema na mega wypasiony, domowy obiad. Jeszcze tylko spotkanie z Agatką, piwko w moim ukochanym Cafe Piano, skok do autobusu, który o zgrozo zamiast do Kościeliska wywozi mnie na Gubałówkę (?!) oraz samotny stop na bazę z ratownikiem TOPR'u, który lituje się nade mną łapiącą stopa nie wiadomo gdzie , już prawie o zmroku na polanę.








Ostatnia akcja tatrzańska to Jaskinia Marmurowa. Cudna, poręczujemy ją na Stare i Nowe Dno. Towarzyszy nam cudowna atmosfera. Po tylu dniach, wspólnych akcjach dotarliśmy się, znamy swoje mocne strony i swoje słabości, pomagamy sobie, popijamy z jednego termosu ciepłą herbatę, dzielimy czekoladą gdy któreś z nas swoje szturm żarcie nieopatrznie zostawiło w bazie...


Na bazie suszymy cały szpej i wszystkie swoje rzeczy by kolejną część kursu odbyć w Aggteleku, krainie położonej na Węgrzech przy granicy ze Słowacją będącą składową Słowackiego Krasu. Słowacki Kras, niezbyt wysokie wzgórza usłane formami krasowymi oraz wapiennymi skałami stanowi rezerwat biosfery UNESCO.



23 marca 2012

Kaniony Słowenia pół roku później

My już po oficjalnym rozpoczęciu sezonu!! Naszą ekipą: Kaśka Turzyńska, Polly Wierzbicka (SDG), Mateusz Czerwiak (STJ), Gośka Multan (AKG), Rysiu Pawłowski (AKG), Olo Dobrzański (SDG) i Ruda (AKG) spędziliśmy święta wielkanocne w Alpach Julijskich. Tak, tak, nie mogąc się już doczekać sezonu postanowiliśmy wyjść pogodzie naprzeciw! No i dostaliśmy to, czego chcieliśmy: śnieg, zimno i szczęko-trzęsawka. No i trochę słońca też. Ale nikt nie żałuje.
  
W pierwszy dzień zajęcia teoretyczne oraz praktyczne suche – na bazie u Candy-Girl. Na szczęście obyło się bez skoków do suchego basenu. Zaraz po uzyskaniu zaliczenia u Ola poszliśmy do Susca i tu już nastąpiło oswojenie z wodą dla nowicjuszy oraz tych po dłuższych urlopach odkanionowych. Kupa śmiechu, zabawy, strachu no i wody, bo na koniec rozpadało się już na dobre i trzeba się było przebierać w budce filanców. Nie trzeba dodawać, że byliśmy jedynymi obecnymi tam kanioningowcami.

Drugi dzień przywitał nas słońcem, co zachęciło nas by radośnie ruszyć na P******. Padający śnieg nawet nie zniechęcił naszej dzielnej polskiej, stęsknionej kanionów ekipy, a jedynie przyspieszył akcję wskoku do pianki. A pianki ubraliśmy wszystkie, które mieliśmy i tyle warstw, ile się tylko zmieściło i nie hamowało ruchu. Najwięcej emocji wzbudziła oczywiście 50-tka, i dla zjeżdżających, i dla wypuszczającego Ola oraz dla oczekujących w przeciągu. Trzęsawko-głupawka opanowywała zwłaszcza tych oczekujących, dlatego każdy chciał jak najszybciej zjechać by znaleźć się po słonecznej stronie. Tak, pod wodospadem było dużo bardziej przyjemnie; można było się rozłożyć na trawce i ogrzać. A dalej to już pognaliśmy, aby szybciej przez zacienioną krainę mordoru.
Każdego wieczoru na bazie odbywał się seans pt. „Przeżyjmy to jeszcze raz”, czyli przegląd filmów i zdjęć z akcji. Wspaniała okazja do wielu analiz, w szczególności do napiętnowania naszych głupich błędów.  Ludzie, co się porobiło! Tyle tych kamer, tyle aparatów, że nawet nie byliśmy w stanie tego wszystkiego przeglądnąć. Do tej pory nie da się tego ogarnąć, tyle tych gigów się natworzyło. Uważam, że należy nałożyć jakiś limit pojemności na kamero/człowieka/kanion. Wariactwo!
W trzeci dzień było już tyle słońca, że nawet część ekipy postanowiła spędzić go na łące łapiąc brąz kosztem kanionów. Nawet Olo początkowo nie chciał nigdzie iść. Czy to był już udar słoneczny? Teraz nikt nie zgadnie, na szczęście przeszło mu szybko! I tak działaliśmy w podgrupach: Rysiu, Mateo i ja poszliśmy na Po D***. Brrr - północne zbocze! Do tej pory się trzęsę!  Olo – Globoski Potok, a reszta białogłowych: Kaśka, Polly i Gośka – łąka. My na Po D*** mamy fajną wodę; biegniemy w dół opuszczając niestety ostatnią pięćdziesiątkę z wolnym zjazdem, bo sieroty, zapomnieliśmy liny :/ Olo jednak podjął męską decyzję i pojął, że nie po to przejechał 900 km, żeby grzać tyłek na pastwisku i wyruszył na solową akcję; swoją drogą wybrał znacznie lepiej ulokowany kanion, niż nasz, przez co nie marzł.
Jak na święta przystało były również świąteczne śniadania no i wieczorne świętowania ;) Niestety, nie było nadwornego znakomitego kucharza Docka. Próbowałam go nawet zastąpić, ale na żałosnych próbach się skończyło… cóż, grunt, że głodni nie chodziliśmy ; )
W ostatni dzień, po długich namysłach decydujemy się na S***** w dolinie Trenty. Kanion otwarty, woda okazuje się bezproblemowa, kilka fajnych skoków, rewelacyjne formacje, kilka świetnych toboganów, kiepskie obicie. Lajtowa, sprawna akcja, w sam raz na taki tramwaj, jak nasz.
Potem szybkie pakowanie i jazda do domu.

Tekst - Rudi