My już po
oficjalnym rozpoczęciu sezonu!! Naszą ekipą: Kaśka Turzyńska, Polly Wierzbicka
(SDG), Mateusz Czerwiak (STJ), Gośka Multan (AKG), Rysiu Pawłowski (AKG), Olo
Dobrzański (SDG) i Ruda (AKG) spędziliśmy święta wielkanocne w Alpach
Julijskich. Tak, tak, nie mogąc się już doczekać sezonu postanowiliśmy wyjść
pogodzie naprzeciw! No i dostaliśmy to, czego chcieliśmy: śnieg, zimno i
szczęko-trzęsawka. No i trochę słońca też. Ale nikt nie żałuje.
W pierwszy dzień zajęcia teoretyczne oraz praktyczne suche – na
bazie u Candy-Girl. Na szczęście obyło się bez skoków do suchego basenu. Zaraz
po uzyskaniu zaliczenia u Ola poszliśmy do Susca i tu już
nastąpiło oswojenie z wodą dla nowicjuszy oraz tych po dłuższych urlopach
odkanionowych. Kupa śmiechu, zabawy, strachu no i wody, bo na koniec rozpadało
się już na dobre i trzeba się było przebierać w budce filanców. Nie trzeba
dodawać, że byliśmy jedynymi obecnymi tam kanioningowcami.
Drugi dzień przywitał nas słońcem, co zachęciło nas by radośnie
ruszyć na P******. Padający śnieg nawet nie zniechęcił naszej
dzielnej polskiej, stęsknionej kanionów ekipy, a jedynie przyspieszył akcję
wskoku do pianki. A pianki ubraliśmy wszystkie, które mieliśmy i tyle warstw, ile
się tylko zmieściło i nie hamowało ruchu. Najwięcej emocji wzbudziła oczywiście
50-tka, i dla zjeżdżających, i dla wypuszczającego Ola oraz dla oczekujących w
przeciągu. Trzęsawko-głupawka opanowywała zwłaszcza tych oczekujących, dlatego
każdy chciał jak najszybciej zjechać by znaleźć się po słonecznej stronie. Tak,
pod wodospadem było dużo bardziej przyjemnie; można było się rozłożyć na trawce
i ogrzać. A dalej to już pognaliśmy, aby szybciej przez zacienioną krainę
mordoru.
Każdego wieczoru na bazie odbywał się seans pt. „Przeżyjmy to
jeszcze raz”, czyli przegląd filmów i zdjęć z akcji. Wspaniała okazja do wielu
analiz, w szczególności do napiętnowania naszych głupich błędów. Ludzie,
co się porobiło! Tyle tych kamer, tyle aparatów, że nawet nie byliśmy w stanie
tego wszystkiego przeglądnąć. Do tej pory nie da się tego ogarnąć, tyle tych
gigów się natworzyło. Uważam, że należy nałożyć jakiś limit pojemności na
kamero/człowieka/kanion. Wariactwo!
W trzeci dzień było już tyle słońca, że nawet część ekipy postanowiła
spędzić go na łące łapiąc brąz kosztem kanionów. Nawet Olo początkowo nie
chciał nigdzie iść. Czy to był już udar słoneczny? Teraz nikt nie zgadnie, na
szczęście przeszło mu szybko! I tak działaliśmy w podgrupach: Rysiu, Mateo i ja
poszliśmy na Po D***. Brrr - północne zbocze! Do tej pory się
trzęsę! Olo – Globoski Potok, a reszta białogłowych: Kaśka, Polly i Gośka
– łąka. My na Po D*** mamy fajną wodę; biegniemy w dół opuszczając niestety
ostatnią pięćdziesiątkę z wolnym zjazdem, bo sieroty, zapomnieliśmy liny :/ Olo
jednak podjął męską decyzję i pojął, że nie po to przejechał 900 km, żeby grzać
tyłek na pastwisku i wyruszył na solową akcję; swoją drogą wybrał znacznie
lepiej ulokowany kanion, niż nasz, przez co nie marzł.
Jak na święta przystało były również świąteczne śniadania no i
wieczorne świętowania ;) Niestety, nie było nadwornego znakomitego kucharza
Docka. Próbowałam go nawet zastąpić, ale na żałosnych próbach się skończyło…
cóż, grunt, że głodni nie chodziliśmy ; )
W ostatni dzień, po długich namysłach
decydujemy się na S***** w
dolinie Trenty. Kanion otwarty, woda okazuje się bezproblemowa, kilka fajnych
skoków, rewelacyjne formacje, kilka świetnych toboganów, kiepskie obicie.
Lajtowa, sprawna akcja, w sam raz na taki tramwaj, jak nasz.
Potem szybkie pakowanie i jazda do
domu.
Tekst - Rudi