30 września 2011

jaskiniowo

No i w końcu, oficjalnie rozpoczął się kurs w dąbrowskim speleoklubie. Pierwsze zajęcia udało nam się spędzić w dwóch, na codzień zamkniętych jaskiniach :Wiernej i Wiercicy. Była wielka impreza, zlot okolicznych grotołazów, było ognisko, kryptonit i super bohaterowie.



Drugi dzień spędziliśmy na poszukiwaniu Piętrowej Szczeliny i zjeździe do jaskini Przekątnej, która dosłownie odkopywana jest przez dąbrowski klub speleo. Póki co zapowiada się całkiem nieźle, wejście do niej to ogromna, szeroka i długa studnia. Resztę... trzeba odkopać :)

                                 Wyjście z Przekątnej

... i  to było na kursie. A kolejne jaskinie odkrywaliśmy już z ekipą z klubu - Agą, Olem, Magdą, Matim, Marem oraz Jackiem, który czekając na nas przed jaskinią prawie zapuścił korzenie. Plan na weekend był treściwy - sobota wspin, niedziela jaskinie. Padło na kultowe Podzamcze oraz Grochowiec. Dziwne, bo to drugie, w sumie okazałe zbiorowisko skał widziałam na oczy dopiero teraz pierwszy raz. Spręż oczywiście wszystkim towarzyszył od wczesnych godzin porannych - nie ma co! :) Noc spędzamy na robieniu pieczonek i doprowadzania ogniska do podczerwoności! Nie ma co noce już są zimne... 

                                 Przygotowując się do akcji w Twardej

Następnego dnia postawiliśmy już na jaskinie!Zaczynamy od Twardej, która niesamowicie ryje mi psychę,śniąc mi się później po nocach. Twarda jest typem jaskini tektonicznej, gdzie w środku wisi wszystko na słowo honoru, łącznie z plakietkami zjazdowymi... Odkryta całkiem niedawno, w związku z czym mało osób przez nią się przewinęło. Nasze wejście było prawdopodobnie 9 w jej historii. Wrażenie - hmmm kupę luźnych kamoli, całkiem ciasno ale przede wszystkim dużo za dużo wspinania zapieraczką bez żadnego zabezpieczenia z lufą pod stopami. Ogólnie - no more time! ;)

                                 Popołudniowy posiłek przed kolejną akcją szturmową

Akcja zajmuje nam chyba więcej czasu niż się spodziewaliśmy. Wieczorem po posiłku postanawiamy znaleźć jeszcze jaskinię Spełnionych Marzeń. Krążymy gdzieś w promieniu 50 metrów od otworu ale i tak nic nie widzimy. Nawet nie spieszy nam się już tak bardzo zobaczyć jakikolwiek otwór. Ja przynajmniej po Twardej nie mam już siły psychicznej żeby zejść do następnej. Jednakże po chwili stajemy przy otworze jaskini Józefa. I jakoś dziwnym trafem siły wracają! 


Pakujemy się do środka, całkiem spory zjazd - mimo wszystko czuję się o niebo bardziej komfortowo niż w tej poprzedniej. Biegamy tu i tam - na lewo, na prawo kolosalnej szczeliny, schodzimy do najniższego punktu, próbujemy znaleźć coś jeszcze nie odnalezionego, aż w końcu w zupełnych ciemnościach, w nocy wychodzimy na powierzchnię. Kto zmęczony, ten zmęczony :) Ja bardzo!


W poniedziałek po pracy rozliczamy zaległości z dnia poprzedniego. W niedzielę bowiem planowaliśmy 3, w porywach 4 jaskinie. Wyszło, jak wyszło - zaledwie dwie. Udajemy się zatem ponownie do Jaroszowca i odnajdujemy jaskinię Błotną. Dodam, że nazwa mówi sama za siebie. Dość ciasny zjazd z przepinką i niezłym zaciskiem i dno pełne cuchnącego błota!
Słuchając Ola pchamy się na samo dno i szukamy przejścia gdzie go nie ma. Sporo podwspinywania się, liczne przeszkody wymagające sprytu i zwinności, zwłaszcza gdy ma się na sobie dużo za duży kombinezon :) Błotna jednak strasznie mi się podoba tym bardziej, że jest to szybka akcja. Praca, dom po zgarnięcie szpeju, podjazd autem pod dziurę, akcja, ognicho i około północy powrót do domu. No... i tak wyglądają początki kursu speleo :)

                                wspinając się zapieraczką

                                poszukując nietoperzy

                                sforsowawszy zacisk wynurzam się na powierzchnię

18 września 2011

II maraton rolkowo-rowerowy




Niestety w tym roku nie udało się wystartować w imprezie, musiałam oglądać ją od  drugiej strony barierek lub od kuchni jak kto woli.Ale nie powiem, że również i taka forma ma swoje zalety. Przez pół dnia mianowicie śledziłam jak tworzą się telewizyjne emisje na żywo, jak możliwe ogarnięcie jest całości pracy w transmisyjnym wozie satelitarnym i płynne miksowanie wszystkich elementów. I muszę powiedzieć, że jestem pod wielkim wrażeniem! Podobnie jak organizacja tak wielkiej imprezy jest to spore wyzwanie logistyczne! 

Do posta dorzucam jeszcze link do zapowiedzi II Dębowego Maratonu Rolkowo-Rowerowego. Właściwie powinnam tej operacji przeznaczyć osobnego posta. Cóż to był za dzień... uśmiercenie słynnego Forda Escorta w lasach Trzebiesławickich, złapanie gumy w rowerze, wypadki z niesfornym kefirem, spanie na drodze, Straż Leśna i o mało co płacenie mandatu. Klip zrealizowany przez naszych Cameleonów oczywiście. Cóż oni mają za oko!



10 września 2011

Rzeszów, Kombowie i Sweet Mini

10 września tłumnie, w licznym gronie znajomych odwiedziliśmy Rzeszów w, co tu dużo mówić, niecodziennych okolicznościach. Na zdjęcia ślubne państwa Kombów jeszcze czekamy i zapewne odpalenie ich będzie świetną okazją do powspominania tej rewelacyjnej imprezy. Co tu pisać - szczęścia, szczęścia i jeszcze raz szczęścia!

6 września 2011

Trepy na Rysach



8 lat później, znów Rysy, znów początek września, znów tabor PZA… Pierwszy i ostatni raz na Rysach byłam w dzień moich 18 urodzin, później rok po roku – do czasu Tarify co roku w dniu moich urodzin zdobywałam jakiś szczyt. Zdaje się, że historia zatoczyła wielkie koło bo oto w dniu moich 26 urodzin znów staję u podnóża Tatr. Tym razem bardziej za sprawą mojego taty, który na swoje blisko 55 urodziny zażyczył sobie wejścia na Rysy. Dodam, że jak długo po tej ziemi chodzę w Tatrach go jeszcze nie widziałam!


Wieczorem w piątek rozmawiam z przyjaciółmi przez telefon i podziwiając widoki z Polany Głodówka patrzę na cudownie roztaczający się łańcuch górski Tatr Wysokich. Tutejsze schronisko, kwatera szkoleniowa ZHP na Głodówce to niezwykle klimatyczne miejsce z najpiękniejszym moim zdaniem widokiem na Tatry. Pamiętam jak będąc tu lata temu na kursie, zimą siedziało się w małym oknie, z nogami zwisającymi z dachu, z kubkiem gorącej herbaty nocą i podziwiało widoki – ośnieżone szczyty, miliony gwiazd i księżyc odbijający się od wszech panującej bieli. Taką Głodówkę właśnie pamiętam i ilekroć tam jestem aż ciepło się na sercu robi.

Tym razem w schronie tylko śpimy. Wcześnie rano wyruszamy na Palenicę, gdzie zostawiamy auto i 9 km znienawidzonym asfaltem drałujemy do MOKa. Na miejscu okazuje się, że nocleg jedynie na glebie, ludzi jest tyle, że w sumie najlepiej na tą glebę zapisać się już rano, bo później zostaniemy co najwyżej z noclegiem poza schronem. Schron w Moku jest mega klimatyczny, czysty, schludny a ciemne drewno i wszech panujący spokój na górze (w odróżnieniu od dzikiego szaleństwa na dole i przed schronem) plus zapierające dech w piersiach widoki zza okien pozwalają się wczuć w książkowy klimat tego miejsca opisywany w wielu książkach czy opowiadaniach górskich. Zerkam na książkę wyjść Taternickich odnajdując tam znajome nazwiska :) Wieczorem dobrze trzeba będzie wypatrywać znajomych twarzy poznańskich wspinaczy.


Na szlak na Rysy ruszamy koło 10 rano. Niestety wraz z nami dzikie tłumy. Sam szlak w sobie, no cóż. Nic szczególnego, strome podejścia, w pewnych momentach sypiące się kamiory, kilka łańcuchów, grań z piękną ekspozycją i dwa szczyty. Najbardziej spektakularne są niewątpliwie Kazalnica, pionowa ponad 600 metrowa skalna ściana spadająca prosto w Czarny Staw oraz Morskie Oko i rzeczony właśnie Czarny Staw zmieniające swe kolory w zależności od pory dnia i kąta padania światła.


Idziemy na lekko, do mojego deutera pakujemy tylko cieplejsze ubrania, trochę jedzenia i picia. Pogoda idealna, lampa, zero chmur – po prostu nie mogliśmy sobie wymarzyć lepszej! Tata od samego początku prowadzi , mimo, że podkreśla, że nie ma kondycji, leci jak szalony. Droga do Czarnego jest rewelacyjna, później natomiast zaczynają się schody. I to dosłownie bo droga wiedzie stromo pod górę, a wielkie kamole posadowione są na podobieństwo schodów.



Na szczyt docieramy pełni energii! Cieszymy się jak dzieci. Bartek z tatorem są tu pierwszy raz, a ja biorąc pod uwagę pogodę, kiedy byłam tu ostatni raz i z jednego szczytu nie widziałam drugiego oddalonego o 5 m też się cieszę, bo widoki są naprawdę niesamowite! Idealnie widać grań którą biegnie Orla, Mięguszowieckie Szczyty, widać Łomnicę i trasę naszych ostatnich tatrzańskich wypadów. Chwilę spędzamy na szczycie poczym ruszamy w dół. Stety/niestety tą samą drogą. Od strony Słowacji odradzali nam raczej wchodzenie na Rysy, reklamując je jako nudne i monotonne. Niewątpliwym plusem wchodzenia od strony polskiej była możliwość zostawienia bagażu w Moku i wchodzenia na lekko.











Po całej akcji do schronu przychodzimy mocno zmęczeni. Ja ustawiam się od razu w kolejne do recepcji, która liczy kilkanaście osób, jest wesoło, życzliwie w końcu i tak wszystkich nas czeka ten sam los – gleba w schronisku, jeden przy drugim upakowani jak sardynki w puszce. Wypatruje też mym sokolim wzrokiem znajomych z Poznania, wrócili ze wspinu na Mnichu, super zmęczeni zajadają właśnie zasłużony obiad. Wieczorem siadamy wszyscy przy piwie, twarzą w stronę Morskiego i Mięguszowieckich, opowiadamy o górach, wspinie, jaskiniach, planach i plotach. Obserwujemy ostatni zespół, który już w ciemnościach błyska światłem czołówek kończąc drogę na Kazalnicy. Czas mija niezwykle szybko, koniec końców imprezę przenosimy na tabor. Dla niewtajemniczonych jest to „miejsce biwakowe” Polskiego Związku Alpinizmu, miejsce, gdzie spotkać można „ludzi gór” . W środku lasu na polanie, odgrodzeni od świata elektrycznym pastuchem, śpią w namiotach, siedzą przy ognisku, opowiadają historię od których słuchania dochodzi się do wniosku, że grawitacja co dla niektórych nie istnieje…


Rozmowa o kursie speleo, który rozpoczynam lada dzień, o jaskiniach Tatrzańskich, wspinaniu, festiwalach, manewrach i innych podobnych napawa mnie strasznie pozytywną energią i pozwala po raz kolejny na wysunięcie wniosku, że nie ważny jest wiek, mentalność, że osoby które mają wspólne zainteresowania łączy jakaś nić porozumienia nie używając nawet słów.

Pobudka na następny dzień jest dość ciężka. Myślałam, że tata po wczorajszym wycisku odpuści ale od samego rana okazał się pierwszym agitatorem do wyjścia w góry. Plan na dziś – Szpiglasowy, Dolina Pięciu Stawów i Palenica.


 Tym razem z plecakami, Tacie niefortunnie niszczą się buty. Okazuje się, że nadszedł ich kres po 10 latach bardzo intensywnego używania podeszwy odmówiły posłuszeństwa. Cóż widać znak, że trzeba już powoli wracać…



 Pogoda nadal utrzymuje się wyśmienita stąd każdy krok jaki stawiamy ujawnia przed nami coraz to nowsze i piękniejsze oblicze Tatr. W zejściu ze Szpiglasowego nie ma już śniegu, w odróżnieniu do czerwca kiedy byliśmy tu ostatni raz. Wtedy ślizgaliśmy się po nim niemiłosiernie na dość stromym stoku, teraz natomiast jego miejsce zastąpiły kamyczki, cholernie śliskie. Cierpią kolana a tu dopiero zejście się zaczyna.



W piątce postój na napoje energetyzujące – każdy według swego uznania – Tator sięga po piwko, Elvis po colkę a ja po wodę z bukłaka. Wychodząc w dalszą drogę mniej już ze sobą rozmawiamy, lecimy tylko na łeb na szyję do auta. Powroty zawsze są smutne, sentymentalne, dlatego nie ma co się rozczulać. Jedziemy do Zakopanego, by w miejscu ostatnio nam poleconym przez Agatkę i Adasia zjeść pyszny obiad. Polecam miejsce, bo dania są duże i nie drogie a i sama lokalizacja Kolibeckiej jest dość ciekawa.


Wyjeżdżamy z Zakopanego kiedy słońce chyli się już ku zachodowi. Było cudownie, tyle pięknych widoków, tyle ważnych słów. Co jak co ale Tatry mają swój klimat!