Czy macie też tak, że po jakimś
wyjeździe, weekendzie, wydarzeniu siadacie w końcu wygodnie na
fotelu, kanapie, sofie i myślicie sobie – nie było mnie trzy dni,
a mam wrażenie, że minął tydzień! A później ktoś was pyta –
i jak tam – a ty myślisz sobie...oh well...od czego by tu
zacząć...
Jak mam dokładnie tak teraz.
A wszystko zaczęło się jak zawsze...
czyli Wojtek znalazł tanie połączenia, zarezerwował bilety i
tylko oznajmił: Puniu lecimy! I jak powiedział tak zrobiliśmy.
Spakowaliśmy się w bagaż podręczny i z wizją spędzenia weekendu
w Meribel, w Trzech Dolinach opuściliśmy w czwartek po południu
dom, by jeszcze tego samego dnia po czterech godzinach wysiąść na
lotnisku w Lyonie.
Za Francją nigdy nie przepadałam.
Może dlatego, że nie znam języka, a Francuzi nie chętni są
rozmawiać w językach obcych, tym bardziej niechętni gdy jest to
język angielski. Denerwuję się gdy mimo to, uparcie mówią do
mnie po francusku nie starając się nawet wyraźnie artykułować
słów, czy pomagać mi ich zrozumieć z pomocą gestów. Stąd nigdy
tak naprawdę we Francji nie czułam się komfortowo, a z Francuzami
z krwi i kości nie znalazłam nici porozumienia. Nie są oni tak
otwarci jak Włosi, ani tak postrzeleni jak Hiszpanie – z tymi
dogadać można się nawet na migi.
Na szczęście jest Wojtek, Wojtek zna
francuski, Wojtek ma cudownych przyjaciół, którzy znają języki
obce. Jestem w domu!
Spędzamy weekend pełen wrażeń,
który zupełnie odczarowuje moje dotychczasowe mniemanie o tym
kraju. Mieszkamy w dolinie Meribel ze wszech stron otoczoną wysokimi
górami, w rodzinnym domu Freda. Domu drewnianym, klimatycznym, do
którego wystroju przyłożyła swą artystyczną dłoń jego mama.
To skarb mieć taki dom... z takim widokiem... w takim miejscu.
Dnie spędzamy na stokach
jednego z największych centrów narciarskich Europy – Les 3
Vallees. Głowy aż nam odskakują. Idealne stoki, nieskończone
możliwości freeridów, na które Franole przyzwalają, dobre
nasłonecznienie i stosunkowo nie dużo ludzi. Choć jak na 600 km
tras i 200 wyciągów to nawet spora ilość narciarzy, gdzieś po
prostu ginie. Widoki zapierające dech w piersiach - calutkie najwyższe partie Alp są na wyciągnięcie ręki, łącznie z Mont Blanc.
Znajomi ratownicy zapoznają
nas z systemem antylawinowym w tej części Alp – system polega na
wymuszonym wywoływaniu lawin po sporym opadzie śnieżnym.
Prowokowane są one przez ładunki wybuchowe lub specjalne
instalacje, w których dochodzi do zmieszania butanu z powietrzem,
tworząc wybuch, a następnie wstrząs, który usuwa śnieg z miejsc
zagrożonych lawinami. Słuchamy z zaciekawieniem, patrzymy jak to
działa i jesteśmy pełni podziwu.
Meribel to również idealne
miejsce na skitoury, backcountry oraz biegówki. Testujemy na własnej
skórze 6 km pętlę w piątkową noc, ze stopem w urokliwym
schronisku in the middle of nowhere na typowe dla tego regionu
founde. O rany! Co to za rozkosz na podniebieniu! Kawałki chleba
wymiziane w aromatycznym serze, pyszna sałatka, zakąski oraz białe
wino. Jedno jest pewne – kolacja nie była dietetyczna i dobrze, że
do domu mieliśmy z górki, bo objedliśmy się okrutnie!
W sobotę zaczynamy
powolny odwrót. Noc spędzamy na farmie, gdzie mieszka ekipa Wojtka
hodująca ekologiczne warzywa, kozy, świnki wietnamskie, zbierająca
miód, robiąca przetwory, soki. Miałam lekkie wyrzuty sumienia
karmiąc w niedzielę świnki, których rodzinę zjedliśmy na
czwartkową kolację. Szczerze mówiąc, w czwartek jakkolwiek
kiełbaski były pyszne, stawały mi wpoprzek w gardle na myśl tych
małych, ślicznych zwierzątek, którym jeszcze ubiegłej jesieni
robiliśmy zdjęcia. Jedno jest pewne – z Wojtkiem nie moglibyśmy
prowadzić gospodarstwa! Poumieralibyśmy z głodu!