20 kwietnia 2011

a to Klops!



To chyba stanie się tradycją - robienie gościom zdjęć na naszym przepastnym tarasie... ale jakim gościom! Jak po ogień wpada Klopsik, z którym nie widziałyśmy się już rok! Między Szwajcarią a Chinami znajduje trzy godziny między samolotem a pociągiem, trzy godziny abyśmy w super szybkim tempie przegadały zmiany, odmiany, przemiany....

I powiem tak... friends will be friends ... nie ważne, że studia się skończyły, każdy rozjechał się w cztery świata strony, robi dziwne rzeczy - zawsze kiedy się spotykamy, czy to w Poznaniu, czy tutaj, czy gdzie bądź jest mnóstwo rzeczy do przegadania, mnóstwo wspomnień, śmiechu, płaczu, emocji...

I stąd kolejny wniosek - mimo tysiąca planów długo-weekendowych decydujemy jechać na jurę, zamknąć się ekipą w małym drewnianym domku w środku lasu, nieraz wyjść do sklepu, na wspin albo spacer - ot, bowiem nie ważne jest gdzie... ale z kim. A spędzić czas z przyjaciółmi w takich a nie innych okolicznościach jest po prostu bezcenne! :)

Zatem jura welcome to - 4 edycja! :)

19 kwietnia 2011

spring came to my kingdom


Cudowna pogoda słońce, coś czym pewnie z każdego zakątka w Polsce można się rozkoszować a co w Hiszpanii, czy Francji od dawna już jest. Tak to jest, że te pierwsze promienie słońca docenia się dopiero wtedy, gdy po prawie pół roku zimna stopnieją lody, rozejdą się chmury, temperatura podskoczy powyżej 15 stopni (poniżej nadal uznaję, że jest zimno). Co innego w Hiszpanii. W zeszłym roku na przykład zima minęła bezobjawowo, trochę tylko padało, ale już pod koniec stycznia drzewa się zieleniły, ogrody wypełniały kwiatami a temperatura pozwalała na zrzucenie kurtek, bluz i swetrów. Hiszpania... ta najbardziej południowa oczywiście. No ale cóż, jesteśmy w Polsce i jest jak jest - a jest cudownie!





Idąc za ciosem, właściwie całego lata spędzonego na świeżym powietrzu - w moim tarifeńskim domu za salon służyło nam patio - zakupiliśmy z Elvisem stolik i krzesła wersja mini, mini na mój mini, mini balkon i dzisiaj w końcu zainaugorwaliśmy obiad "a la back to Tarifa" czyli pod gołym niebem, na świeżym powietrzu w wielkim bloku w środku miasta. No ale co! Polecam wszystkim - dania od razu lepiej smakują spożywane na świeżym powietrzu!
Na koniec jeszcze krótki spacer bo ogrodach działkowych w celu poszukiwania pierwszych oznak wiosny i inspiracji ogrodowych i bingo! Udało się! Pełno kwiatów, pachnie wiosną, grządki, wybielone krawężniki i drzewka, wiosenne porządki pełną parą nawet i tu.



Na koniec jeszcze motyw muzyczny, któremu zawdzięczamy tytuł dzisiejszego posta:

18 kwietnia 2011

bike maraton - wroclove 2011

I stało się... po raz kolejny trzeba było ponieść odpowiedzialność za raz podjęte kroki. Rozpoczynamy sezon rowerowy na dobre - bike maraton - to prawdopodobnie przyświecająca nam na ten sezon idea. Kilka wyścigów w kilku miastach, mtb, błoto, górki, pełno zapaleńców, kolorowo i jak na razie... całkiem nieźle!




Startujemy o nieziemskiej porze. Nie wiem dokładnie, która już była, na autopilocie po prostu przeniosłam się z łóżka na tylne siedzenie auta Kamila gdzie dogorewałam do samego dojazdu do Wrocławia. Po drodze zatrzymaliśmy się jeszcze na chwilę w Kato, aby zebrać ekipę. Zdobyłam się na wyjście z auta, zapoznanie w malignie reszty ekipy, czyt. samych facetów, bo jedna dziewczyna pojawiła się owszem, ale dopiero we Wrocławiu. Natomiast w momencie, kiedy zaczął się mój ulubiony temat "śrubek" (czyt. korby, ramy, siodełka, amortyzatory, opony, sztyce ble, ble, ble) stwierdziłam, że temat mnie przerasta i poszłam dalej spać. A na drodze spokój, spotkaliśmy tylko innych jadących na zawody zapakowanych rowerami po dach, czasem na dachu, lub na masce. Każdy, każdego przez okno pozdrawiający. Fajny klimat :)



Dojeżdżając na miejsce zawodów nasuwają mi się dwa wnioski - pierwszy - znakomita większość osób startujących tu to kolesie w obcisłych lajkrach - kolorowy tłum, chłopcy ze swoimi zabawkami, błyskotkami, wypacykowanymi rowerami i innymi gadżetami. I ola boga jeden ogląda się za drugim... co normalnie mogło by być dziwnie odbierane a tutaj wodzenie wzrokiem za cudzym rowerem jest chyba bardziej powszechne niż wodzenie wzrokiem za dziunią na ulicy. No cóż śmiesznie. To pierwsze spostrzeżenie, a drugie jest takie, że dziewczyna/kobieta, której mężczyzna ma taką a nie inną pasję choć raz powinna się zjawić na starcie takich zawodów i zrozumieć, że takich mężczyzn są tysiące! I wszyscy mają w głowie to samo - coraz nowsze, coraz lżejsze, coraz lepsze... ramy. (Mam nadzieję, że żaden z czytających to Panów nie został urażony). Poznaję również w końcu oficjalnie nasz team. Szkoda tylko, że na krótko przed startem i trochę po starcie mamy okazję ze sobą porozmawiać no ale nic straconego, na pewno wiele km jeszcze przed nami!


Startujemy z lekkim opóźnieniem...Trasa oczywiście zaraz korkuje się, linię startu mianowice przekracza rekordowa liczba osób, około 2000! Na początku mam wrażenie, że to masa krytyczna a nie wyścig. Są rodziny z dziećmi (które o zgrozo ustawiły się zaraz za linią startu a później niemalże zostały rozjechane przez wymiataczy), jest Pani w kozakach (za punkt honoru postawiłam sobie przybyć na metę przed nią!), laska na holenderskiej kozie i podejrzewam, że wiele, wiele więcej takich lub większych rarytasów. Z Elvisem, Kamilem i Olkiem wybieramy wariant mini - według różnych źródeł oscylujący w granicach 27-31 km. Trasa elegancka, trochę błota, trochę pagórów, kurz straszny tłum - z widoków czy przebiegu trasy mało co pamiętam, zawsze siedziałam komuś na kole i patrzyłam jak zahipnotyzowana w hamulce - w razie czego, żeby w porę wyhamować też.




Na metę dotarłam 20 w swojej kategorii po 1h39 minutach, cokolwiek to znaczy - nigdy na czas nie jeździłam. Ale najlepsze miało jeszcze przyjść. Kiedy reszta juz pojechała my jeszcze błogo po całej akcji wylegiwaliśmy się na trawie czekając na losowanie nagród wśród osób uczestniczących w maratonie. I tak leżeliśmy, krakaliśmy co by było gdyby... aż wykrakaliśmy i z Wrocławia zamiast z 3 wróciliśmy z 4 rowerami. Dobrze, że mieliśmy odpowiednio duży bagażnik :)


Dojeżdżając w nocy juz do domu mieliśmy świadomość tego, że odwaliliśmy kawał dobrej, nikomu nie potrzenej roboty. A jednak jest coś, co człowieka zmusza do ruszenia się z miejsca, przebycia wielu kilometrów, by spotkać podobnych sobie, stanąć z nimi ramię w ramię na lini startu, potaplać się w błocie i dojechać na koniec do mety, nie ważne na jakiej pozycji, ważne by w jednym kawałku dojechać odczuwając dziką satysfakcję, że równie dobrze o tej porze, w niedzielne przedpołudnie można było przewracać się w łóżku na drugi bok smacznie sobie jeszcze podchrapując.


Jeszcze jedna krótka relacja ze strony bikehead'a, gdzie można zobaczyć też zdjecia z imprezy:

"Pobity został rekord frekwencji wszech czasów, bowiem na starcie pojawiło się około 2000 osób. Na niemal płaskiej trasie startowali krajowi wyjadacze z półzawodowych drużyn i panie w szpilkach na rowerach miejskich. Organizacja zawodów na standardowym dla Bikemaratony poziomu, co sprawiło, że przy tak dużej liczbie osób kolejka po numerki, koszulki czy makaron liczyła kilkadziesiąt metrów a "zdobycie" miski jedzenia zajmowało pół godziny. Na plus trzeba natomiast organizatorom zapisać zapewnienie wystarczającej ilości stanowisk na których można było umyć rowery i naprawdę dużego parkingu.  Na starcie pojawiło się też 11 zawodników z naszej drużyny, w tym 2 kobiety, które chyba nawet ku swojemu zaskoczeniu dojechały na 17 miejscu - Dominika i 20 - Paulina. Najlepiej jechało się jednak Robertowi, który był 15 w kategorii M4. Pozostałe wyniki, w tym klasyfikacja drużynowa, na razie są niedostępne, bowiem "padła" strona Bikemaratonu, zapewne z uwagi na zbyt wielką ilość odwiedzających. Cóż, organizator stał się ofiarą własnej popularności."

14 kwietnia 2011

Street Art Festival

Pogoda średnio sprzyja na ten właśnie festiwal. A szkoda bo fajnie się zapowiadał, chcieliśmy się z Elvisem pokręcić tu i tam, zobaczyć co się dzieje w mieście itd. Koniec końców zamalowanych zostało kilka murali ale nie o festiwalu tutaj tylko o filmie, który już jakiś czas temu polecił mi Tomek. Mowa mianowicie o filmie "Wyjście przez sklep z pamiątkami". Ale w sumie nie do końca tutaj też o tym filmie, bardziej o pewnej angielskiej osobistości, która zasłynęła nietypowymi akcjami...



Banksy to pseudonim najsłynniejszego artystycznego partyzanta, to o nim w głównej mierze miał być ten film. Jego broń to farba w spray'u i szablon. Nigdy nie pokazuje twarzy, nie wiadomo kim jest naprawdę. Ale jego akcje przyniosły mu rozgłos na całym świecie. Jest symbolem zaangażowanej sztuki ulicy i idolem dla całego pokolenia młodych street artowców. Zasłynął między innymi namalowaniem w  British Museum wizerunku mężczyzny pchającego sklepowy wózek w sali z jaskiniowymi malowidłami ściennymi. Fałszywy malunek został zauważony przez obsługę muzeum dopiero po trzech dniach. Banksy przemycał i wieszał swoje prace w najsłynniejszych muzeach świata jak Tate w Londynie i Moma w Nowym Jorku.


Ale Banksy'ego warto znać przede wszystkim za to, co zrobił w Palestynie, gdzie ofiarą jego artystycznej partyzantki padł fragment 680-kilometrowego muru odzielającego Izrael od Autonomii Palestyńskiej w 2005 roku. To co robi szokuje ale też intryguje. Jego dzieła to  przede wszystkim treść. Sztuka Banksy'ego jest wpisana w kontekst polityczny i społeczny. Imponuje ponadto wyjątkowym i oryginalnym poczuciem humoru.










12 kwietnia 2011

inauguracja sezonu grillowego

Nic, że za oknem wichura, chłodno. Słuchając jakąc zadymę robi na ulicach miasta i łamiąc się pod jego naporem czuję się, jakbym znów była w Tarifie w okresie levantery. Mimo to udajemy się na Jurę do small wooden house aby zobaczyć co w trawie piszczy, przygotować domek do sezonu, odpalić pierwszego w tym sezonie grilla i rozhajcować ognicho!
A w lesie... wiosna pełną parą, ptasie krzyki nad ranem, las cały tętni i huczy od ptactwa. Cudowna ta wiosna, tym cudowniejsza, że przychodzi po długiej, nużącej już wszystkich zimie.


7 kwietnia 2011

szlak zamkowy - z Będzina do Siewierza na rowerze

Popołudniową porą po pracy wybieramy się na rowery w celu rozruszania mięśni po niedzielnych maratonowych  wyczynach. Niby mała przejażdżka - jedziemy opatentować szlak zamkowy - inwestycję Będzina, Dąbrowy oraz Siewierza - ale wracając po dwóch i pół godzinie do domu na licznikach jest przeszło 46 km.
Słów kilka o szlaku....


Startujemy z Dąbrowy objeżdżając Pogorię III i IV by w Wojkowicach wjechac na szlak czerwony. Szlak jest dobrze oznaczony za pomocą białych słupków na którym widnieją sygnatury. Co mnie osobiście zastanawia - to jak długo głupota ludzka pozwoli tym słupkom jeszcze postać. To niesamowite, ale zdaje się, że niektórzy Polacy myślą jeszcze w kryteriach co nie moje to można zniszczyć. I tak niestety w kilku miejscach oznaczeń już nie ma, a ścieżka dydaktyczna w Siewierzu jest rozniesiona na strzępy. Pogratulować ... No ale nic to. Mijamy Podwarpie, jestem tu pierwszy raz aczkolwiek wiejska strzała jaką jest autobus 175 dociera także i tutaj, więc jestem w domu :) Dalej z asfaltu szlak odbija w lewo i wiedzie przez pola specjalnie poprowadzoną szutrową drogą.


Byłoby idealnie, gdyby kiedyś pojawił się tu asfalt. Możliwość przejechania trasy np na rolkach... no oczywiście z opcją czekającego transportu w Siewierzu byłaby na pewno ciekawa. Póki co pozostaje grys, któremu więcej niż dwa sezony nie wróżę. Tak czy siak do Siewierza można dostać się fajną drogą, wolną od aut i to w sumie liczy się najbardziej! :)


A skąd Będzin w tytule? Otóż wzdłuż rzeki łączącej nasze miasto z Bedzinem budowana jest przy nadbrzeżu ścieżka rowerowa. Na razie to plan budowy, mnóstwo piachu i błota ale lada moment z zamku w Będzinie można będzie bezpośrednio dotrzeć do Siewierza. Z tym, że nie chilloutowo 46 km po pracy ale już conajmniej z 70 przeznaczone na jeden z dni weekendu.

6 kwietnia 2011

Masa Krytyczna

To już czwarta edycja Zagłębiowskiej Masy Krytycznej. Mam nadzieję, że tym razem dotrę na miejsce startu. Wiele tego typu imprez ominęło mnie już tu i ówdzie a teraz, skoro organizowane na własnym podwórku to aż wstyd nie być! 30 kwietnia - w sumie długi weekend majowy no ale na razie specjalnych planów nie ma, tymbardziej, że ten długi weekend wcale nie taki specjalnie długi! Start o godzinie 15.00 spod Dworca Głównego w Sosnowcu. Cała trasa ma długość około 13 kilometrów i biegnie przez Będzin do Dąbrowy Górniczej. Meta zaplanowana jest na parkingu pod Halą Centrum. Zatem wszyscy na rowery i walczmy o nasze prawa, niech nas zauważą!



5 kwietnia 2011

4 Poznański Półmaraton - zdążyć przed Kenijczykiem

W końcu po pół roku mojej obecności w Polsce udało mi się dotrzeć do Poznania. A wszystko dzięki rozmowie z Grzesiem, który zasugerował, że półmaraton w dąbrowie można sobie odpuścić na rzecz półmaratonu Poznańskiego. No tak w sumie odkrywcze to nie było, wiedziałam, że w tym samym czasie tu i tu odbywa się ta sama impreza. Odkrywczym było natomiast, że w Poznaniu można wystartować na rolkach! Ding-dong! Jedziemy do Poznania! Po pierwsze, bo okrutnie już tęsknię za moimi przyjaciółmi, po drugie pościgać się na rolkach to co innego niż biec te mordercze 21 km z ogonkiem, kiedy jeszcze do tego biegu nie jest się tak przygotowanym, jak by się chciało! Zapisujemy się zatem jako team VXT, mieścimy się w 300 osobowym limicie rolkarskim, pakujemy się, wieczorem w piątek wsiadamy w mini jeździdełko i zasuwamy do Poznania.

Niedziela rano, za oknem słońce - udało się! Pogoda dopisuje! W najgorszym wypadku, w razie deszczu pojawilibyśmy się na lini startu lecz nie z rolkami tylko z butami do biegania. Szybko wcinamy śniadanie... lub produkty ze zdjęcia poniżej...


... dupy nie urywa, wszystko super mdłe no ale w imię startu i "nafutrowania się" węglowodanami wciskamy w siebie kolejne łyżki makaronu z jabłkiem. Z domu wychodzimy z 45 minutowym zapasem czasu, który na nic się zdaję... na Maltę jedziemy zig-zagiem - większość ulic jest już pozamykana i strzeżona przez mundurowych. Mieliśmy jeszcze takie plany przed startem... a okazuje się, że porzucamy auto pod galerią Malta skąd w rolkach już jedziemy na start. Wózkarze i rolkarze startują 10 minut przed biegaczami.
Mój cel na dziś - uciec przed Kenijczykami. Co roku to oni właśnie wykazując się nadludzką mocą zajmują czołowe stawki w wyścigach maratońskich.


Na mecie czeka na nas Carlos, nie widzieliśmy się już w sumie rok, więc rozgrzewkę zostawiam sobie na później wdaję się natomiast w skrót informacji co przez ostatni rok się wydarzyło. I nie dość, że jestem pierwszy raz na rolkach w tym sezonie, to jeszcze bez rogrzewki, na dobrą sprawę nie znam trasy i co górka mam wizję, że jak torpeda polecę na łeb na szyję potrącając jeszcze jak pionki całą widownię, biegaczy, innych rolkarzy i w ogóle masakra!

Start o godzinie 9:45, wszyscy ochoczo odliczają ostatnich 5 sekund i ruszamy! Trasę można prześledzić tutaj. Co pięć kilometrów oczywiście punkty sanitarne, czekolady, isostary i woda, z których po wyrwaniu w pędzie wolontariuszowi zostawała tylko kapka na dnie... :) Makabryczne tory tramwajowe, gdzie dwa razy zaliczyłabym glebę, dziury na Drodze Dębińskiej, tak że musiałam jechać z półmetra od mojego "zajączka" żeby mu w plecy nie wjechać i okrutny podjazd właściwie już od samego AWF po osiedle Orła Białego z wiatrem w twarz! Niemoc kompletna! No ale sama atmosfera, tysiące dopingujących nas osób, muzyka life co jakiś odcinek, Carlos, który nie wiem jak to ogarnął ale jak dla mnie był w kilku miejscach naraz dopingując mnie i Elvisa i mówiąc już bliżej niż dalej, Dawid, który czekał na mecie i doczekać się nie mógł... (czyt. przez półtora roku ludzie zmieniają się nie do-Poznania, i choć kojarzy Elvisa i laskę z takimi samymi spodenkami jak moje, to mnie już nie kojarzy ;) Marta i Grześ (dzięki którym mamy jakiekolwiek zdjęcia z tego eventu!), gdzieś tam biegnący Łuki (obalający teorię, że bez przygotowania można pobiec półmaraton - a owszem można jak się jest Łukim, który wiele lat trenował kajakarstwo, startwał w tysiącu maratonów i ma krzepę że głowa boli!), Basia, Tomaszoi Dzoana ... i Elvis, który odstawił mnie juz na pierwszym kilometrze, ale dzięki temu sprawił, że mój upór i chęć dogonienia go sprawiły, że cały czas mocno napierałam... to daje taką moc i taką frajdę! Oczywiście gdzieś tam po drodze moc trochę słabnie, zwłaszcza na rzeczonym długim strasznie podjeździe. Na koniec ścigam się dosłownie z jakimś dziadkiem. Tak to jest... niby się startuje niezobowiązująco, niby zupełnie rekreacyjnie ale zawsze znajdzie się taki rywal, na którego uweźmiesz się, że przed Toba na metę nie dotrze. No i ten właśnie dziadziuś na ostatnich metrach podjazdu prawie mnie wykończył. Ostatnie kilometry to już finish, lekko z górki, wolontariusze z tablicami "Zwolnij" ("tylko jak do cholery przy tej prędkości się zwalnia na rolkach?"), złożenie się do ostrego zakrętu, Malta, dzikie tłumy, ostatnia osoba do wyprzedzenia, meta, ręce w górę, wypatrzenie Elvisa i Carlosa, zahamowanie na nich, medal, trzy kubki wody, euforia... i zdegustowanie (już...?!)


Udało się przed Kenijczykami. Na metę wjechałam po godzinie i 12 minutach, choć muszę przyznać, że oddech najlepszego biegacza czułam właściwie na plecach. Dobiegł on na metę w 1h 3 min! No comments - ja w takim czasie robię 10 km. W gronie kobiet zajęłam miejsce w środku stawki, także elegancko. Ale miejsca liczą się tu najmniej. W chwili, gdy jedyną Twoją ambicją jest dotarcie do celu (mety) stajesz się zwycięzcą gdy dopniesz swego. I tutaj wielki szacun dla Asi do której przylgnęło mi jakoś bardziej imię Majka (?!) za wytrwanie! Towarzyszyliśmy jej z Elvisem w ostatnich metrach biegu i tak w końcu na finiszu półmaratonu w końcu udało nam się spotkać twarzą w twarz po w sumie ponad roku wzajemnego czytania blogów i posiadaniu współnych znajomych! Szacuneczek jeszcze raz!

Próbowaliśmy też, jednakże bez skutku, wyczaić debiegających na metę znajomych. Tłum był tak wielki, że od patrzenia na różnokolorową przemieszczającą się masę ludzi można już było dostać oczopląsów. Do reszty poruszyli mnie Tatusiowie (i tutaj Wero motyw by Ci się spodobał) którzy na ostatnich metrach chwytali za ręce swoje pociechy, albo wrzucali je na barana i tak dobiegali do mety (sweet) :)

Co do rolek i długich dystansów. To był pierwszy mój taki półmaraton i zdecydowanie stwierdzam, że wyniszczenie organizmu jest znacznie mniejsze niż po przebiegnięciu tego samego dystansu. Przede wszystkim zakwasy są mniejsze, kolana nie bolą a na dłuższych odcinkach zjazdu można się złożyć i trochę sobie odpocząć. Zdecydowanie też łatwiej jest jechać za kimś, podobnie jak na rowerze wejść w tunel areodynamiczny i siedząc komuś na ogonie trochę sobie dychnąć. Ruch jest mega naturalny, te 21 km wcale nie aż takie wyczerpujące także zdecydowanie następne starty to albo półmaraton z czasem poniżej godziny albo maraton w intencji dobiegnięcia na metę!

I na koniec jeszcze dobry demot, który znalazłam na fejsie: