... do Janowa oraz na Ostrężnik...
31 października 2010
el domingo chillout
Tradycją staje się już, że co niedziele wyruszamy w nowe/stare miejsca. Ot takie przedpołudniowe (choć ostatnio różnie to wychodzi), rzekłabym raczej przedobiednie podróże. Tymrazem wybieramy się tradycyjnie już na Jurę ale tym razem w pobliże Złotego Potoku, Ostrężnika i Janowa. Jedziemy szukać pustyni, o której wspomniano nam tydzień temu. Swoją drogą o innej pustyni niż nasza Błędowska nigdy nie słyszałam, dlatego z wielkim sceptycyzmem podchodzimy do tematu i wyruszamy na wyprawe mającą na celu odkrycie jakiejś nowej, nieznanej pustyni. Oczywiście nic nie odkryliśmy. W zamian za to docieramy do Bramy Twardowskiego....
Jesień w pełni, napawam oczy kolorem liści, biegamy po skałach jak oszalali, szukamy czegoś choć sami nie wiemy tak na prawdę czego. Podróż w czasie i przestrzeni kończy się wraz z ostatnimi promieniami słońca... powoli niebo zasnuwają chmury i nadciąga szaruga popołudnia jesiennego. Wracamy do domu naładowani pozytywną energią z nowymi planami na następny wypad... wkrótce się okaże.... :)
24 października 2010
sylwoterapia
Sequoia National Park, CA - nie wziełam niestety dziś ze sobą aparatu :/
A cóż to takiego dziwnego czai się w nazwie...? Cóż to za typ terapii? Już opodwiadam. Dziś udałam się na lekką przebieżkę... Co tydzień w niedziele wokół naszego jeziora Pogora III zbiera się grupa ludzi, niezależnie od pogody, i wspólnie pokonują 6km trasę wiodącą wzdłuż jeziora. Już nawiązałam z nimi kontakt, jesteśmy umówieni na bieganie ale zanim zrobie z siebie pośmiewisko (ostatnio trenowałam tak ostro przed półmaratonem... jakiś czas temu) postanowiłam potrenować trochę sama. Ku mojemu zdziwieniu trasę pokonuję w 25 minut, także nawet plan biegu bez zatrzymania przez pół godziny bierze w łeb, bo... drugiego kółka to ja robić nie będę. Zatrzymuję się w moim ulubionym do rozciągania miejscu, nie ma ludzi, nad wodą unoszą się jeszcze poranne mgły, ciepło jak na ta porę roku i dnia, próbuję sobie przypomnieć mojego instruktora Tai Chi i jego ćwiczenia i.... to jest to! Sylwoterapia czyli przytulanie się do drzew! Tak dawno tego nie robiłam, ostatni raz chyba z 11 lat temu, interesowałam się nawet tym tematem... później zainteresowanie gdzieś przepadło. Zatem padam w objęciach na rosłą brzozę i tak w bezruchu zostaję przez kilka minut. A co na to wszystko nauka? Otóż juz dawno odkryto lecznicze wpływy na organizm ludzki różnych gatunków drzew. Substancje zawarte w liściach, kwiatach i korze wielu drzew mają właściwości bakteriobójcze, przeciwbólowe i przeciwzapalne, a soki i olejki poprawiają samopoczucie i dodają sił. Dotykanie, głaskanie, przytulanie się do drzew ułatwia powrót do równowagi z naturą, czyli do równowagi z całym naszym organizmem. Jest poniekąd formą medytacji, uświadamiamy sobie bowiem, ze to właśnie drzewa są połączeniem nieboskłonu z ziemią. Aby sylwoterapia była w pełni wykorzystana, sam spacer po lesie nie wystarczy. Należy wybrać odpowiednie gatunki drzew, dotykać je odkrytymi częściami ciała - najlepiej czołem, dłońmi, bosymi stopami i plecami. Może to i efekt placebo, ale skoro juz w niego uwierzymy na pewno przyniesie jakieś pozytywne skutki.
Have any of You heard about arboliculture? That's what I was practising today. Actually I got into this topic long years ago but the sooner I got into it, the faster I forgot about it... until today. I was stuck after 6 km run to one of the old birches growing next to the lake. It's incredible but connecting it with meditation or Tai Chi you get quite nice results. May work as placebo but as far as You believe it will influence You in a nice way!
22 października 2010
sobre la vida
Korzystając z pogody wybrałam się dziś na rower. Nie pierwszy i nie ostatni raz tej jesieni. W przypływie endorfin chwyciłam aparat, zaczęłam robić zdjęcia to tu, to tam, kolorom, rzekom, jeziorom, lasom, drzewom, drogom i nawet nie wiedzieć kiedy znalazłam się jakieś ponad 20 km z dala od domu...a miała to być krótka przejażdżka... Ale nie o tym ten post. Ten post o życiu... a właściwie życiowych przemyśleniac podczas uprawiania sportu... Po przebiegnięciu 5 km, przejechaniu na rolkach 10, a na rowerze 20 wśród świstu wiatru, rytmu naszego tętna i oddechu myśli zaczynają lewitować gdzieś wysoko i daleko. Jakby odłączają się od ciała - wtedy zazwyczaj dystansujemy się do wszystkiego, wpadamy na najlepsze rozwiązania, pomysły, idee. Przynajmniej ja tak mam, świeże powietrze dodaje energii i siły. I wśród tych wszystkich moich wolnych przemyśleń przypomniał mi się jegomość z Granady. Ja osobiście go nie poznałam ale moje dziewczyny mi o nim opowiadały. Świrus, poeta, któremu nie potrzeba było do takich przemyśleń jakie mam ja ruchu, może zamiast tego piwo... który każdą myśl jaka mu się nawinęła zapisywał w pocie czoła na swoic dłoniach, a gdy tam się już nie mieściły na rękach.... Wiele razy sobie go gdzieś tam wspominam, wiele razy kiedy chcę w słowa ubrac daną chwile... a słowa jak wiadomo bardzo ulotne i kiedy ich się nie zapisze gdzieś się szybko ulatniają... Zatem dzisiejszy post skoro ma być o życiu niechaj o nim będzie. Myśl przywiana dzisiaj - skoro wszystko jest gdzieś zapisane w gwiazdach czy gdziebądź, skoro życie to teatr i istnieje przeznaczenie i nic nie dzieje się przypadkowo w takim razie ja poproszę pana suflera o podpowiedź w tym momencie życia w którym jestem. Albo niech w ręce wpadnie mi prosze jakimś cudem scenariusz.
Hoy como el tiempo era muy bueno decidi a coger mi bici e irme a disfrutar estos dias cortos de otono. Me enamore en todos los colores, sace la maquina de fotos y empece a hacer fotos por aqui, por alli - las ojas de arboles, los rios, los lagos, los nubes aun vi un chico haciendo kitesurf en mi ciudad, en un lago buenisimo! Y otra vez me di cuenta que haciendo deportes, o sea... corriendo, montando bici, skates, longboard despues de algunos kilometros quedas solo tu con tus pensamientos, con ritmo de tu vida sonando de pulse de corazon, respiros... asi de repente a tu cabeza vienen las ideas poderosas, los pensamientos, las soluciones, estas mas faciles. Sigues con tu mente totalmente abierto, lleno de pensamientos positivos. Me encantan estos momentos, aun mas cuando vuelvas y empiezas realizar todo. Algun dia mis amigas me contaron una historia... en Granada han conocido un tipo... el poeta, loco, un poquito hipie, quien cada su pensamiento ha escrito en sus manos, y cuando al final faltaba lugar a poner alguna palabra mas empezaba a escribirlo todo por sus brazos. En cada locura hay una manera de vida. Y a mi me falta de vez en cuando una hojita de papel para escribir algo, poruqe todo que no esta escrito se va con tiempo... muy rapido.
19 października 2010
Trzy tajemnice jednej góry - Sokolik Wielki
Okiennik Wielki - Jura Krakowsko-Częstochowska, zdjęcie climb.pl
Niedzielne przedpołudnie, aura za oknem, mimo iż bez słońca zachęca do ruszenia się z domu. Jak zwykle "telefon do przyjaciela" i postanowione! Jedziemy na Jure - cel przepiękny ostaniec wapienny ze względu na swoją formę nazwany Okiennik Wielki. Dziś odkrywamy trzy jego tajemnice. Jakiś czas temu zostały one odkryte przede mną, teraz czas przekazać moją wiedzę kolejnym osobom. Żeby zeksplorować skałę należy koniecznie założyć wygodne, luźne ubrania i najlepiej jakieś treki, możliwie nieśliskie czeka nas bowiem wspinanie i to na żywca oraz przeciskanie się przez szczeliny zkalne.
Zatem zaczynamy - pierwsza tajemnica Okiennika - to wspin. Banalnie łatwy, tyle tylko że trzeba żywcować a później przekroczyć zaklinowany kamień wiszący kilka metrów nad ścieżką. Wkraczamy w szczelinę skalną i tędy wspinamy się dalej w górę.
Kiedy ściany stają się już zdecydowanie za strome na wspin należy szukać tajemnego przejścia... Tajemne przejście to dziura w skale prowadząca do groty z jakieś 20 metrów nad ziemią. I wszystko byłoby ok gdyby nie fakt, że dziura ta pomieści ledwo jedną osobę :) Ślizg na brzuchu i jesteśmy!
Po grocie, udajemy się do wielkiego skalnego okna skąd właśnie nazwę swoją wziął Okiennik. Można dostać się doń drogą normalną, można sobie też skomplikować życie i pójść tak jak i my poszliśmy - wąskimi szczelinami, przeciskami między skałami - sweet!
Ostatnia tajemnica - wejście na szczyt. Tutaj zakwasy po wczorajszym wspinie dają w kość, no ale cóż cztery metry w pionie i jesteśmy! A stąd roztaczają się bajkowe krajobrazy - las jak okiem sięgnąć zalany kolorami, to tu to tam wapienne ostańce, wzgórza wokół. Piękny ten nasz kraj!
Sunday chillout - ultima vez lo tuve en Tarifa, asi normalmente cogimos kite y fuimos a la playa o si no habia viento fuimos a escalar. Asi pasamos el tiempo tambien aqui. El ultimo domingo fuimos yo con un amigo mio a explorar una roca increible cerca de nuestra casa. El cuidad donde vivimos esta situado solo algunos kilometros de una zona perfecta para escalar. Hay monton de calizas alrededor con rutas para escalar estas mas faciles y super dificiles entonces cada uno encuentra lo que quiera. Como las temperaturas ahora son un poquito duras vamos alli solo para descubrir tres misterios de la roca. Los dos son super fuertes - primero es una escalada pequena entre rocas para subir a un agujero en caliza por cual se entra a una sala algunos 20 metros arriba de la tierra. El segundo lugar es un pasillo entre rocas, poco escondido por eso maravilloso. Arriba se sale de la tierra entre las piedras grandes y se puede subir al agujero grande (una ventanilla), uno gracias a que hayan llamado la roca. Hemos descubrido cada lugar alli, corriendo, escalando, jugando como ninos. Ya hay planes para la semana que viene. A ver si tendramos tiempo para realizarlo!
17 października 2010
internacional
Witam, chciałam poinformować, że reaktywuję pisanie bloga w dwóch językach, a to za sprawą głosów z zaświatów, które prócz zdjęć nie rozumieją ni słowa. No cóż nie każdy się musi uczyć polskiego. Powiadamiam też, że język w którym pisze, czy to hiszpański czy angielski daleki jest od doskonałości native speakerów, tudzież osób po filologii, także proszę nie uczyć się języka na przykładzie przytoczonych tekstów, co najwyżej przypominać sobie go co nieco. ( Właśnie zdałam sobie sprawę, że z moim polskim też jest chyba nie najlepiej... szukałam 10 minut jak się pisze "co nieco" - ale po wynikach wyszukiwania widzę, że nie tylko ja mam podobne dylematy)
A partir de hoy empiezo otra vez traducir algunos partes para mis amigos "non-polacos" :) Asi que ellos tambien pueden seguir las novedades, tambien pueden conocer mis amigos, mis lugares favoritos, mi manera de vida... Aqui empezamos... a ver cuanto tardan mis ganas!
otoño, fall, jesień
grapes in my garden
colourful fall in the forest
When there is a sun - fall is said to be the most beautiful season among all. Hundreds of colours - under your feet, above you, all around you - all the shades of yellowish, redish, orange and brownish contrasting with the blue sky. Scent of mushrooms in forest, of fallen leaves, humidity so typical for this time of year. All of this make this period so special and so different of what we can experience south of Europe. So that the scents were first I could breath deep my lungs when I got here. So lucky being here when all the changes starts. Soon our world turns black, gray and white. By this time let's enjoy what we have...
Centrum wspinaczkowe Transformator
Girl power zone - Aga, Kacha i ja
W Polsce już trochę zimno, żeby wybrać się w skały na wspin, dlatego trzeba sobie jakoś radzić ;) Ekipą wybieramy sie zatem na Ligotę do transformatora. Rewelacyjne centrum wspinaczkowe, wysokie 25 metrowe ściany, bouldery, pyszna kawa w cenie wjazdu, mili ludzie i mega klimat! To jest coś co lubimy. Oprócz wspinu można tu spędzić też rewelacyjnie czas oblegając pobliskie sofy i zerkając na wszystkich "z góry". To właśnie tutaj zadecydowaliśmy, że po wspinie będziemy się restować. Zatem moi drodzy rozpoczynamy plan - girls power zone. Ja, Aga i Kacha... cóż to za plan okaże się za jakiś czas... :)
Aqui hace por supuesto mas frio que en el sur de Espana. Por eso, aunque todavia se puede hacerlo fuera, nosotros preferemos meternos a escalar dentro. Un rocodromo increible! Las paredes de 25 metros de altura, zona de bouldering - todo que uno quiera aqui, debajo de un techo. El rocodromo se llama transformator, alli arriba teneis in link por el sitio web. Abierto hace 5 anos mas o menos ahora, es una ruina vuelta a estar un lugar chulisimo. Despues o mientras de escalada puedes descansar entre la gente buenisma, tomando cafe o te, tumbando se en las sofas comodas, mirando todo de la tarraza arriba. Por todos que buscan una aventura, la gente para meterse en grupo e irse a escalar o algunos viajes (organizan el viaje al Chorro el enero!!! ;>) aqui hay un lugar perfecto! Ole! ;)
W Polsce już trochę zimno, żeby wybrać się w skały na wspin, dlatego trzeba sobie jakoś radzić ;) Ekipą wybieramy sie zatem na Ligotę do transformatora. Rewelacyjne centrum wspinaczkowe, wysokie 25 metrowe ściany, bouldery, pyszna kawa w cenie wjazdu, mili ludzie i mega klimat! To jest coś co lubimy. Oprócz wspinu można tu spędzić też rewelacyjnie czas oblegając pobliskie sofy i zerkając na wszystkich "z góry". To właśnie tutaj zadecydowaliśmy, że po wspinie będziemy się restować. Zatem moi drodzy rozpoczynamy plan - girls power zone. Ja, Aga i Kacha... cóż to za plan okaże się za jakiś czas... :)
Aqui hace por supuesto mas frio que en el sur de Espana. Por eso, aunque todavia se puede hacerlo fuera, nosotros preferemos meternos a escalar dentro. Un rocodromo increible! Las paredes de 25 metros de altura, zona de bouldering - todo que uno quiera aqui, debajo de un techo. El rocodromo se llama transformator, alli arriba teneis in link por el sitio web. Abierto hace 5 anos mas o menos ahora, es una ruina vuelta a estar un lugar chulisimo. Despues o mientras de escalada puedes descansar entre la gente buenisma, tomando cafe o te, tumbando se en las sofas comodas, mirando todo de la tarraza arriba. Por todos que buscan una aventura, la gente para meterse en grupo e irse a escalar o algunos viajes (organizan el viaje al Chorro el enero!!! ;>) aqui hay un lugar perfecto! Ole! ;)
11 października 2010
rollerskates, skateboarding and acrobatics
Słońce nadal się utrzymuje, choć prognozy przepowiadały załamanie pogody od tego tygodnia. Dopiero co pisałam, że od dziś ruszamy z przysłowiowego kopyta i prosze, ruszyliśmy. Soon więcej informacji, na razie tylko krótka notka - proszę państwa w Dąbrowie możemy się poszczycić asfaltem jakich mało! Cała Pogoria III i połowa Pogorii IV są wręcz rajem dla rolkarzy oraz mnie - jak na razie jedynej osoby z deskorolką (choć dam wiarę, że deskorolkowców jest dużoooo więcej w naszym mieście). Dzisiaj z Kachą pokonujemy około 11 kilosów, żywo debatując na tematy wszelakie, później jeszcze spacero-sprint na ważne spotkanie, na które docieramy z lekkim spóźnieniem w strojach conajmniej nieadekwatnych (nocą przymrozki a ja mam krótkie spodenki) i nie na miejscu :) Ale spoko :) Się wytnie :)
Aqui estamos... parece que desde el dia cuando vine a Polonia cogi todo el sol de Espana. Alli luvia, nubloso y aqui seguimos con el sol. Aunque las temperaturas parecen mas noviembre que el principio de octubre. Pero bueno - hasta cuando hace sol - tendramos ganas a salir y hacer deportes fuera. Por eso vamooos! Yo y mi amiga Kasia descubrimos las aceras perfectas alrededor de los lagos en mi ciudad. La ruta de mas que 11 km hacemos cambiando en patinetes y skateboard. Kasia esta disfrutando mi tabla, es algo nuevo para ella y como yo el otro dia esta volando :) Parece que mi skateboard es tambien algo nuevo. La gente estan mirandolo, observando - y como joder funciona esto! Lo que puedo decir es que las rutas y condiciones para practicar este deporte por supuesto son mejor aqui que en Tarifa!
welcome home
I tak... witamy w Dąbrowie Górniczej... I cóż tu mogę napisać...
Jakiś tydzień temu, jak to ja w dzikim pędzie zaczęłam pakować cały dobytek z ponad roku spędzonego w Hiszpanii. Wszystkie rzeczy skrzętnie poukładane na kupki, raz po raz zmieniały tylko swoją lokalizację... z kupki bagaży podręcznego, dwóch głównych, kupki dla Kuby, kupki która zostaje w Tarifie na ta która jedzie do Sevilli. Akcja została mocno przyspieszona przez zmiane planów Kuby - lot do Brazylii zamiast z Porto/Lizbony wylatuje z Paryża, stąd też w równie dzikim tempie Kuba pakuje wszystkie swoje kity, dechy, ubrania i za kilka godzin pędzie na północ aż do Paryża. Rezultat - Polly + autobus + 45 kg bagażu :)
Tarifa to to nie jest ale klimaty też surferskie :)
W Polsce ląduje zdezorientowana. Zimno... chwała bogu świeci słońce. Niebo bez ani jednej chmurki (o dziwo utrzymuje się już przez kolejny tydzień, podczas gdy Hiszpanie nawiedzają ulewne deszcze) jednak napawa jakąś pozytywną energią. Co zauważam, a co może być oczywiste - w powietrzu wyczuwa się chłód i ten specyficzny zapach - zapach jesieni, zapach opadłych liści, błota, wilgoci. Kolejne dni upływają mi na "resocjalizacji". Chodzę, szukam swego miejsca, zmieniam godzinny rozkład dnia (przystosowanie się do jedzenia obiadów z 23 w nocy na 14 w dzień) spotykam sie ze znajomymi, rozpakowuje wcześniej zapakowane rzeczy. Ostatnia akcja jest dość pracochłonna, wymaga bowiem uprzedniego przejrzenia wszystkich szafek, pozbycia się staroci (jak choćby ubrań z liceum, z których dawno już wyrosłam) i w miejsce staroci wpakowania staroci jednakże troszkę nowszych i sakramentalnego stwierdzenia przy zamykaniu szczelnie wypchanej szafy - a i tak nie mam co na siebie włożyć!
Tydzień mija bardzo szybko - odnawiam kontakty w miejskiej bibliotece skąd wynosze 6 książek, które zaczynam czytać wszystkie tego samego dnia (brakowało mi książek po polsku), nadrabiam zaległości telewizyjne (od kiedy wyprowadziłam się na studia telewizja towarzyszy mi tylko w domu a i tak idealnie orientuje się co dzieję się w 2500 odcinku mody na sukces:) ), biorę mojego longboarda i testuje trasy na Pogorii, stwierdzając że jeździ się tu dużo lepiej niż w Hiszpanii (chętni zamieniłabym go na rolki, ale obecnie są w Paryżu), wyruszam na rowerową eskpadę i kolejny raz zapominam, ze wiosną i jesienią na mojej trasie jest błoto po kolana, zatem białe trampki w ciągu 3 minut walki z błotem ponoszą sromotną klęskę a ja wracam do domu z nogami po kolana w błocie i temperaturze zbliżającej się do 0 stopni. Ponad to rządze się sama w mieszkaniu, rodzice mieszkają teraz z babcią, którą się chwilowo opiekujemy. Rządy doprowadziły do totalnej destabilizacji - wraz ze znajomymi stwierdziliśmy, że zmieniamy dotychczasową metę Elvisa na moją, która jest bliżej i zdecydowanie ciekawiej usytuowana, zatem zaliczyliśmy juz nocne gotowania, ogladania filmow, raczenia się winem oraz..."kominkowanie". Jednym słowem słodki tydzień przystosowania się do nowej rzeczywistości, nicnierobienia, porządkowania zdjęć i wspomnień, przysłowiowego leżenia brzuchem do góry dobiegł końca. Teraz czas ogarnąć się i to co tygrysy lubią najbardziej - zaplanować nowe wyzwania! :)
7 października 2010
Wspinaczka w Hiszpanii - rejon Betis
W el Chorro dostaliśmy mocnego kopa - czas zatem się ogarnąć i każdą wolną chwilę, kiedy nie wieje i nie można iść na kita, albo nie ma fal i nie ma jak surfować wykorzystać właśnie na wspin! Betis, o którym juz wspominałam leży w zasięgu ręki zatem nie ma problemu by nawet w czasie siesty skoczyc tam na 4 godzinki, poruszać się i znów do pracy :) Tymrazem znów zabrakło moich guru wspinaczki (Mazzi i Ale), dlatego wybieramy się na drogi juz mi znane. Skoro nie odpadłam z nich wcześniej jest szansa, że przy prowadzeniu tez się nie dam! :) Formacja skalna zdecydowanie już mi pasuje, kilka momentów na psyche, równowagę i trochę sprytu i kilka dróg wkoszonych. Zaskakuje mnie Basri, z którym w sumie juz rok temu sie wspinaliśmy - pierwszy raz jednak w Betis znalazł sie z tydzień temu i kiedy ja męczyłam się na prowadzeniu jakiegoś 5+ (który po długim okresie pauzy w moim przypadku jest wow! ;) On sieknął OS'em 6b+. Na co więc te moje wcześniejsze starania? :(
wspin z cieśniną Giblartarską w tle, Afryką i Tarifą.
Torcal de Antequera
To krótki pościk, bardziej coś na zasadzie odkopania starych wspomnień. Z Basri tego samego dnia docieramy jeszcze (z moimi zdolnościami nawigacyjnymi droga zamiast pół godziny zajmuje dwie :/) do Antequery i położonego nieopodal parku Torcal. Jest to park z cudownymi formami krasowymi. Erozja na skutek deszczu i wiatru wyrzeźbiła w wapiennej skale fikuśne kształty, groty, zakamarki i inne takie. Spacer przy zachodzie słońca pozwala nam nie tylko obserwować cudowna grę barw ale również dzikie zwierzęta przechodzące się niby nigdy nic po opustoszałym juz parku.
A tu jak rzekłam na początku - kilka zdjęć z naszego wcześniejszego wypadu w ten rejon. A było to ho, ho na Erasmusie, na IV roku studiów (ale ten czas leci!). Z pozdrowieniami dla ekipy! :* (ps. all pics made by Grześ)
el Chorro - hiszpańska mekka wspinaczy
El Chorro mekka wspinaczy w południowej Hiszpanii. Jest to miejscowość położona w andaluzyjskiej prowincji Malaga u wylotu wapiennego wąwozu Desfiladero de los Gaitanes. Dnem wąwozu przepływa rzeka Guadalhorce. To właśnie ona na przestrzeni lat wyryła w skale przepiękny, majestatyczny przełom. W najwyższych partiach wąwozu jego ściany osiągają 700 m wysokości. Z kolei w górnej części wąwozu odległość pomiędzy jego ścianami (każda o wysokości ponad 100 m) mierzona w połowie ich wysokości jest rzędu kilkunastu metrów, dzięki czemu jest to jeden z najbardziej stromych wąwozów skalnych w Europie. Okolice wąwozu są jednym z najbardziej znanych regionów wspinaczkowych Europy - w promieniu kilku kilometrów od miejscowości El Chorro znajduje się ponad 1500 ubezpieczonych dróg wspinaczkowych w pełnym zakresie trudności. Mnie najbardziej dały do myślenia i pobudziły ambicje długie, 250 metrowe ściany skalne z drogami o trudności IV, V. Czyli nic innego co tygrysy lubią najbardziej. Wielowyciągowe, widokowe wspinanie w granicach własnych możliwości i wytrzymałości! :) Wspin - dlatego właśnie tu jesteśmy! Po drodze plany uległy troche przemianą. Wykruszyła się moja wspinaczkowa ekipa z Betis - Mazzi poległ w walce z jakimś wirusem, który rozłożył go na łopatki a Ale stwierdził, że pojedzie za tydzień, co dla mnie raczej niewykonalne. Wprost stamtąd musieliby mnie dotransportować wprost na lotnisko :( Ruszamy zatem z Basrim, a jak! :)
Na miejse docieramy popołudniem. Prowadzę ja - niezwrotnego, opornego, niekooperującego ze mna Land Rovera. Prowadzę ja, a właściwie moje ręce bo głowa jest za oknem i chłonie widoki. Chłonie powietrze tak inne od tego morskiego, chłonie skały chylace się ku nam, ogromne drzewa, ostatnie promienie słońca zanim schowa się za górami. W el Chorro wyskakujemy z auta i nie możemy się nacieszyć, że tu jesteśmy... zaledwie dwie godziny od nas - a jesteśmy w raju! Wieczór spędzamy na obejściu miasteczka, zakupie topo do wspinu, rozkminienia know how, znalezienia przytulnego miejsca do spania i... poznaniu paru osób. Pada na przypadkowo spotkana parę z... Krakowa! Iza i Radek dzielą z nami wieczór przy piwie, sałatce, śpiewie cykad i opowieściach ze świata i z dwóch egzotycznych krajów - dla niego Polski, dla nas Malezji :) Wraz z Iza i Radkiem rozbijamy podobóz. Pełnia księżyca oświetla każdy detal doliny, skały zdaja się świecić jakims nienaturalnym światłem, w dole spokojna tafla jeziora, gdzies daleko migocza swiatla domków. Spokoj i cisza opanowuje w koncu okolice i w pierwszym chlodzie tej jesieni zapadamy w gleboki sen pod naszym malym namiocikiem.
Pobudka - pozywne sniadanie, pozegnanie i ruszamy! Cel na dzis - eksploracja kanionu! Prowadzą doń dwie drogi... co jedna to lepsza... jest to bądź Caminito del Rey - czyli wiekowa poszarpana ścieżka wijąca się bagatela miejscami ponad 200 metrów nad dnem wąwozu, lub (co jest zabronionone, w sumie obie opcje są nielegalne) przedostawanie się przez tunele kolejowe. Bowiem... W troku 1921 wybudowano tu linię kolejową wiodącą systemem tuneli i mostów wzdłuż jednej ze ścian wąwozu, a także, w celach pomocniczych w stosunku do prowadzonych prac, wykuto system tuneli wodnych oraz poprowadzono ścianami wąwozu ścieżkę opartą na betonowych platformach, nazwaną Caminito del Rey, na cześć króla Alfonso XIII który nadzorował prace i dokonał uroczystego otwarcia ścieżki. I tak jak ścieżka została otwarta, tak podejrzewam nikt nigdy więcej się nią interesował, co skutkuje, że dziś przejście to należy do jednych z najbardziej ekstremalnych jakie w życiu widziałam i polecam je gorąco... ale tylko ludziom o stalowych nerwach. Bowiem mało tego, że wznosi się wiele metrów nad ziemią...
El Chorro - mapa w centrum "miasta" |
To fotomontaż - wcale mnie tu nie ma - kary finansowe za wejście na tory by mnie zrujnowały |
W el Chorro w znajdujących się tu i ówdzie opuszczonych budynkach mieszkają wspinacze |
Co się kryje w garganta... |
to często wygląda tak... |
...albo tak... |
...ewentualnie tak :) |
Zatem zeby maksymalnie zmniejszyc ryzyko hmm odpadniec, upadniec, smierci, wypadkow etc w najbardziej kluczowych punktach zalozono via ferrate czyli zelazne percie. Liny, w które wpinamy się asekuracyjnie, które w razie czego teoretycznie maja nam uratować życie. Jak to w teorii wygląda nie wiem, bo raczej lina tym bym nie zaufała patrząc na nie na pierwszy rzut oka... :/ W Chorro próbujemy też wspinu, nie na darmo nosimy przecież ze soba cały szpej. Czasu jest mało wiec wbijamy w jedną ścianę w stosunkowo łatwym rejonie... niestety psycha nie dopisuje. Wapień choć jest wapieniem jest trochę inny od naszego Jurajskiego czy tego w Betis. Psycha mi siada po dwóch drogach i z opuszczoną głową przyznaje - nie dam się tak łatwo, trenuje by wrócić tu za rok i jeszcze pokazać na co mnie stać! Z tak mocnym postanowieniem i dziką satysfakcja na ustach udajemy się do naszego "todoterreno". Jako, że z dnia trochę jeszcze zostało czas przenieść się w inne pasmo górskie.... Rozpoznianie el chorro zdane na V+ :) Jeszcze nas tu zobaczą! :)
Subskrybuj:
Posty
(
Atom
)