Z Karlittem na tarasie widokowym
Jak to zawsze mój post zacznę od westchnienia... taaaaa.... Oznacza ono próbę ogarnięcia tego wszystkiego co się działo, dzieje i pewnie będzie dziać. To zaledwie kilka dni, nawet nie kilkanaście a zdaje się, że człowiek oddycha zupełnie innym powietrzem, na zasadzie kopiuj-wklej znajduje się w zupełnie innym miejscu, z jakimiś kompletnie nie znanymi dotąd osobami... Wraca i zdaje się mu, ze zna ich od lat, że te kilka dni były conajmniej jak kilka tygodni...tylko dlaczego tak szybko minęły?!
Ale od początku. Sam wyjazd to nijako sprawka Carlosa. Telefon (kiedy jeszcze bylam w Hiszpanii i w ogole nie myslalam o powrocie do PL), dogadanie się, zachęcenie Agatki i Karusia (moich poznanskich przyjaciół---> Poszło łatwo), szybka decyzja (a nawet bardzo szybka) i cóż nawet palcem się nie przyłożyłam do organizacji... łącznie z tym, że płaciłam Karolowi dopiero w dniu wyjazdu za wszystko i do dzis nie wiem z jakiego biura jechalismy. Wyjazd zorganizowany, bo tak łatwiej, bo nikomu nie chciałoby się przez kilkanaście godzin prowadzić fury a przede wszytskim, bo było nas za dużo. Około 16 osób, więc musielibyśmy jechać niezłą karawaną. A tak wpakowaliśmy się do autokaru i od razu zaczeliśmy integrację. Dalej nie ogarniam koligacji miedzy ludzmi bo koniec koncow cala nasza 16 to albo kuzynostwo czyjes, albo znajomek z pracy, studiow, liceum, podstawowki, albo znajomek znajomka i nie wiadomo kto jeszcze no ale najwazniejsze, ze koniec koncow wszyscy dogadalismy się świetnie. (Na omówienie ekipy poswięcę osobny rozdział :)
Cel - Marilleva 1400, Sud Tirol, Dolomity, Wlochy. Na nic poszla moja nauka Wloskiego wczesniej i opanowanie do perfekcji zwrotów przydatnych jak choćby - un bicchiere di birra fredda per favore (nie wiem czy sie to tak pisze, opanowalam tylko jezyk mowiony) (kufel zimnego piwa poprosze)... Otóz wielki klops - wszyscy do nas mowili po niemiecku! No ale nie dziwic się skoro byliśmy od granicy z Austria zaledwie jakies sto kilometrów. Jednak dało się odczuć to tu to tam wloska goscinność (tudziez wloski bajer), zwłaszcza na stokach i wyciagach, gdzie byłam częstowana herbatkami, grappą (mocny alkohol na rozgrzewkę) i zagadywana - zwłaszcza kiedy odłączyłam się od ekipy, byłam przemoczona od padającego deszczu ze śniegiem, jeździłam pierwszy dzień na nartach, wjechałam w bramki i panowie z obslugi wyciagu za cel postawili sobie upojenie mnie herbata z rumem i odnalezienie zagubionych przyjaciół. Acz ogolnie nastroje bardzo fajne, ludzie usmiechnieci i o zgrozo - gdzie sie nie obrocisz Polacy! Polaków jak "mrówków". Na dobrą sprawę języka nie trzeba znać żadnego, bo wszędzie się dogadasz, ot tak bardzo swojsko.
Wyciąg z tzw Bubbles, czyli opuszczanymi banieczkami chroniącymi przed niekorzystnymi warunkami pogodowymi :)
Szus wyśmienity, choc cały resort był położony stosunkowo nisko. Trasy zaczynały się od wysokości 1400 dochodząc prawie do 3000. Znaczy to mniej więcej tyle, że jak przygrzało słoneczko, jak podniosła się temperatura to śnieg topniał w oczach, na niższych stokach mimo naśnieżania i wszelkich zabiegów pielęgnacyjnych zamieniał się w maź, która nie pozwalała rozwijać satysfakcjonujących prędkości. A prędkości to my rozwijaliśmy niezłe. Mieliśmy mocną grupę narciarzy (w tym miejscu pozdrowienia dla naszego pana instruktora - Szczura Kamikaze) i deskarzy, którzy jakoś tak zawsze się ścigali :) I o zgrozo - Polly wpadła na nowy pomysł - uczy się jeździć na nartach by za kilka lat spełnić swoje nowe marzenie - skitoury czyli taki trekking zimowy górski tylko że na nartach, ooo tak! Motywacja była tak ogromna, że juz po kilku godzinach jazdy zjechałam z czerwonej trasy, zaliczajac uciążliwe muldy i pokonując wszelkie przeciwieństwa losu :) Skoro o szusie juz mowa... szusowaliśmy całymi dniami i o dziwo całkiem sporą ekipą. Na śniadaniu zmawialiśmy się gdzie uderzamy i później w praktyce wychodziło, że gdzieś tam się mijaliśmy, spotykaliśmy, zatrzymywaliśmy na herbatke.
Do historii przeszły (dziś habit za rok custom) zjazdy o 16:30. 16:30 mianowicie to magiczna godzina, o której zamykano wyciągi. Zatem ostatnią kolejka na szczyt, do schronu Orso Bruno położonego na Monte Vigo, jakies 6 km od naszego hotelu. Lokowaliśmy się zazwyczaj bądź to przy wielkim oknie z oszałamiającym widokiem na góry bądź przy ciepłym kominku i w zależności od nastroju zamawialiśmy piwko lub bombardino. Bombardino to cudowny eliksir, mieszanina słodkiej jajcówy z whisky z bitą smiętana podawana na ciepło :) Dobrą stroną tych kultowych zjazdów było po pierwsze - totalnie puste stoki (jednak trzeba było uważać wychodząc z wirażu by nie wpaść pod ratrak), miękkie kolanka i bioderka poprawiające znaczenie technikę jazdy i bez wątpienia rewelacyjne humory. Bo proszę sobie wyobrazić taką bombę po kieliszku bombardinio przyjętym na klatę po całym dniu jazdy i nieziemskim wykończeniu! :)
Ekspansja na stoki o słynnej 16:30, w głównej roli Szczurkowski
Co jak co ale wyjazd był na prawdę the best eveeeeeeer! :) Zwłaszcza po tym jak ostatni śnieg widziałam w marcu roku zeszłego! Zatem deseczkom i nartom mówimy zdecydowane taaaak i już szykujemy się na grudzień na kolejny wyjazd! :)