Powalona Jura
Pobudka - jakoś wcześnie rano. Dziś nie możemy sobie już pozwolić na liczne przystanki czy błędy w nawigacji. Do przejechania jest plan dwudniowy, czyli jakieś dobre 80 km! Z tym brzemieniem jemy śniadanie, smarujemy rowery, uzupełniamy zapasy picia i powoli ruszamy. Wcześniej wymieniamy jeszcze kilka kąśliwych uwag, że jak tak dalej pójdzie to na niedzielę mamy (może) szanse dojechać do Krakowa, b jakoś tak dziwnie cały czas oscylujemy w jego granicach. Żeby wdępnąć bardziej na gaz odpuszczamy sobie niektóre "etapy górskie" i mykamy asfaltem. Pierwsze wrażenie po wejściu na rower i próbie siadania na siodełko - ekhm lepiej nie mówić. Wystarczy spojrzeń na miny tych wkoło - mówią wszystko za siebie! :)
Od teraz wjeżdzamy już na czerwony jurajski szlak i to głównie nim będziemy się dziś poruszać. Czeka nas etap Ojców - Mirów, do zrobienia bez problemu tylko potrzeba nam trochę samodyscypliny. Niestety rola dyscyplinatora spada na mnie (jako jedyna kobieta poczuwam sie do obowiazku) o dziwo zyskuję posłuch w grupie i przydomek Pani Prezes. A niech im już tam będzie :) Z tak charakterystycznym niskim dźwiękiem grubych opon śmigających po asfalcie suniemy przez Dolinę Prądnika mijając Maczugę Herkulesa i zamek w Pieskowej Skale (zdjecie poniżej)
Grupa dzieli się na tzw gadżeciarzy (bo po kilku akcjach z pogubieniem się, do kierownicy montuje mapnik z mapą) i tych co gadżeciarzy wyśmiewają i później się gubią (uszanowania Panie Remik i Adaś) :P Po kilku zawirowaniach, znów w pełnym składzie dojeżdżamy do ruin zamku w Rabsztynie. Czas średnio na jeża, po drodze naprawialiśmy przednią zębatkę Remika, raczyliśmy się kawą, milkiwayami i innymi cudami :) Z pełnymi brzuchami i po lekkiej sjeście wyruszamy i to co nas czeka to jakaś masakra... W niespełna godzinę po wyruszeniu z Rabsztyna mijamy wiele miejsc zapierających dech w piersiach dosłownie i w przenośni. Najbardziej zapierają dech Januszkowe Góry (Elvis pana Januszka wyzywał na czym świat stoi). Miało okazać się, że tego dnia było to pierwsze miejsce i swoista zaprawa do targania rowerów na plecach. Jak HBrKO słusznie zauważyła rowery służyły nam za czekany. Dwa kroki w przód, przesunięcie roweru, hamulce, wdrapanie się dwa kroki i tak w kółko. Mega ostry podjazd, a właściwie podejście natomiast później piękny, długi i łagodny zjazd w rezerwacie Pazurek, czyt. E: Leeeeewa wolna - P: ale która lewa?
Podejście na Januszkowe, Ole!
Za Ogrodzieńcem zaczynają się problemy. Ostatnia ciężka zima w Polsce, a szczególnie nawałnice w okolicach Myszkowa spowodowały ogromne spustoszenia. Wiele wiosek odciętych było od prądu a las po dziś dzień wygląda jak po jakimś tornadzie. Na początku zgrabnie, z elegancją oraz werwą przeskakiwaliśmy przez powalone drzewa ale ileż można. W końcu okazało się, że jazda nie wchodzi w grę a samo prowadzenie roweru to juz luksus! Zatem rowery zaczeły pokonywać długie dystance na naszych barkach. Na początku śmiech, później klnięcie na czym świat stoi a później brakowało juz sił i brneliśmy prosto przed siebie nie bacząc, że nogi poharatane mamy do samej krwi a w zębatkach jest już cała flora z okolicznego lasu. Jednakże najgorsze miało nadejść. Spora obsuwa czasowa przez nieplanowane problemy a my tu bez ani grama jedzenia na wieczór. Po sesji zdjęciowej w Morsku (stok na Jurze, gdzie nawet późną wiosną zalega jeszcze śnieg), złapaniu gumy przez Elvisa rozdzielamy się na grupę jadącą przodem i poszukującą jedzenia oraz grupę techniczną. Wjeżdżamy na 5km czarny szlak gdzie totalnie opadamy z sił, zaczyna się ściemniać, cały las przewrócony jest do góry nogami, nawet obchodzenie drzew na nic się zdaje. Jesteśmy załamani, ręce powoli odmawiają posłuszeństwa a tu jeszcze ta tragiczna walka z czasem, bo choć jesteśmy przy Rzędkowicach zaczyna się już mocno ciemnić (a my nie mamy świateł) a na dodatek jest sobota wieczór i ze wszelkimi prawidłami sklepy powinny być juz powoli zamykane.
Przy Okienniku - skały z licznymi tradycjami i zagadkami.
Do Rzędkowic wpadamy prawie na syrenie, jest już ciemno, prosimy Panią by jeszcze nie zamykała, by uratowała nam życie. Wykupujemy wszystko co się da i później nagdaniamy asfaltem do domu jeszcze z jakieś 30 minut. W międzyczasie dogania nas ekipa techniczna i wszyscy razem grubo po 22 (po 12 godzinach) wjeżdżamy na moje włościa Jaworznickie. Rozpalamy ognicho, otwieramy piwa, przygotowujemy masło czosnkowe i przy skwierczącym ognichu i pysznym jedzeniu siedzimy jeszcze kilka godzin wspominając "stare, dobre..." :)
d a n e w y j a z d u by Elvis
przebyty dystans 81.65 km
w tym 70.37 km teren
czas jazdy 06:27 h
średnia prędkość 12.66 km/h
największa prędkość 60.00 vmax (zjazd stokiem narciarskim w Morsku)
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz