31 lipca 2019

Beskid Śląski - Skrzyczne 1257 m n.p.m.- Korona Gór Polski

Zeszłoroczny "wyścig" po Koronę Gór Polski zakończyliśmy na krągłej liczbie 10 szczytów:
  • Waligóra w Górach Kamiennych
  • Turbacz w Gorcach
  • Kłodzka Góra w Górach Bardzkich
  • Jagodna w Górach Bystrzyckich
  • Szczeliniec Wielki w Górach Stołowych
  • Orlica w Górach Orlickich
  • Kowadło w Górach Złotych
  • Czupel w Beskidzie Małym 
  • Wielka Sowa w Górach Sowich
  • Łysica w Górach Świętokrzyskich  
Byliśmy też blisko Śnieżki, ale za długo zabalowaliśmy po czeskiej stronie i Commando się w końcu wkurzyły na wielogodzinny spacer - donikąd. Na niczym też skończyła się próba wejścia na Skrzyczne w zeszłym roku. Chłopcy byli bowiem na tyle duzi, że potrafili już (dość dosadnie i donośnie) wyrazić swoje niezadowolenie i nadal zbyt mali by iść samym na swoich nóżkach.

Jednym zdaniem - w zeszłym roku byliśmy królami dżungli! Pakowaliśmy ich w nosidełka, wkładaliśmy do wózka - oni to spali, to patrzyli gdzie ich starzy znów ciągną. Ale byli kontent. Weszliśmy na szczyty, na które nie wiem czy "poniosło by nas" gdyby nie oni. I z tamtej perspektywy wydawać by się mogło, że resztę szczytów też zaliczymy - no dobrze... może nie Rysy, bo wiadomo. Ale... ten rok to ja w skrócie mogę określić jako pięcie się na szczyty: wytrzymałości, cierpliwości, pomysłowości i przewidywania nieprzewidywalnego. I ja gór już na prawdę nie potrzebuję! Dwa dwulatki w domu. Kto tylko przeszedł przez to w życiu wie, o czym mówię. Mali ludzie, indywidua, nie mówią ale potrafią wyrazić wszystko, kumają tak dużo, jak są zmęczeni to na maksa, jak są głodni to już i teraz daj bo zemrę, jak im się nie podoba to nie ma zmiłuj. A na dodatek jeden w prawo, drugi w lewo. Albo się kochają trzymając za ręce i dając buziaki, albo po kryjomu kiedy nikt nie patrzy leci kamień od jednego w kierunku drugiego. I weź tu takich na szlak! Ba! Gdziekolwiek samej!

Tęsknota za górami jednak wzięła górę, a odważna by stawić czoło Commando w górach okazała się babcia! (Łojciec dodał nam jeszcze animuszu wysyłając zdjęcia z Czarnohory). I tak rano z Dąbrowy wybrałyśmy się w Beskid Śląski. Nie zraziły nas prognozy pogody - porównywanie kilku portali na raz, kolejki online ze szczytu. Stwierdziłyśmy że będziemy dopiero w stanie określić realne zagrożenie gdy już będziemy w Szczyrku i to tam podejmiemy ostateczną decyzję - szczyt czy dolina. Jako, że o wchodzeniu nie było mowy - tak skapitulowałam, mnie jest ciężko z 13 kilogramowym diabłem tasmańskim na plecach, a co dopiero pchać w to piekło mamę - i wybrałyśmy mechaniczne zdobywanie wysokości. U licha - skoro jest, trzeba czerpać! Już w swoim życiu się wychodziłam, a ile jeszcze nachodzę! Po opłacie kosmicznej sumy za bilet góra-dół zapięłyśmy chłopaków w nosidełka i usadowiłyśmy się na kanapie na Jaworzynę. Nosidło siłą rzeczy miało pomóc nam gdybyśmy dwoma rękami nie były w stanie ogarnąć żywiołu - bo wiadomo to jak chłopcy zareagują na wyciąg? Jak dotąd jechali tylko gondolą i była pełna fascynacja!

Nie inaczej było tym razem! Wielkie oczy, machanie ludziom jadącym z naprzeciwka. Uff podoba im się! Na górze, jak to na górze... schronisko, pełno ludzi, wieża widokowa, jakiś konik na którym można pojeździć za drobną czy też nie opłatą, muzyka pseudo-góralska, rowerzyści o każdym stopniu zaawansowania i mnóstwo dzieci. Takie uroki szczytu, na który doprowadza wyciąg. To wszystko jednak nieważne kiedy rozkładasz kocyk i podziwiasz widoki, a uśmiechy groszków przysłaniają resztę świata! Spokój trwał krótko. Zaczęło się podnoszenie i rzucanie kamyczków, fascynacja pieńkiem drzewa, puszczenie się biegiem z górki, kiedy chodzenie jeszcze nie należy do dość skoordynowanych. Jednym słowem 500 metrów w prawo, 20 w lewo, 15 schodów pokonanych, 200 zdjęć zrobionych z czego tylko na jednym patrzą w obiektyw i... na raz zmęczenie. Haja! Płacz! Żal! Spać - tu natychmiast! Więc odwrót. I jedziesz tak tą kolejką w dół ze słaniającymi się ze zmęczenia chłopakami (a przecież w aucie w tą stronę spali przez całą drogę) i myślisz sobie - jak dobrze, że chociaż tu, na tej kolejce przez 20 minut mogę odpocząć nic nie robiąc.

Skrzyczne zatem zdobyte (?) ale kolejne szczyty będę musiały poczekać, aż te małe nóżki same na nie dojdą. Tymczasem zaopatrzeni w kaski rowerowe i kamizelki do pływania dla najmłodszych ruszamy kolejno do szosowej stolicy Polski oraz na szlak Wielkich Jezior Mazurskich! My im pokazujemy, a oni sami sobie w przyszłości wybiorą to, co ich będzie kręcić!



Mechaniczne zdobywanie wysokości.

Chwila odpoczynku dla każdego

Bracia bliźniacy - ale dwójka zupełnie różnych ludzi!

Kontemplujący Henryczek

Henryczek na szlaku - aktualnie ucieka babci

Widok z wieży widokowej na szczycie Skrzycznego - w tle Babia Góra

Fascynacja pieńkiem

W dole Bielsko Biała - achhh Ci to mają dobrze!

Benedykciu patrzy na Klimczok - ciekawe czy pamięta coś z zeszłorocznej wycieczki...


29 lipca 2019

Łeverest - ale o co w tym wszystkim chodzi?

Kto nie zna jeszcze Łeverestu, temu spieszę z wyjaśnieniami - iż jest to najwyższy szczyt naszego miasta - Dąbrowy Górniczej o wysokości 390 m n.p.m. Jego nazwa wywodzi się od trójwsi, które okalają go - Łośnia, Łęki i ... Łokradzionowa. Zatem jak inaczej szczyt ten mógł zostać przez nas nazwany!

Tak właśnie przez nas - bowiem dokonaliśmy pierwszego, pionierskiego wejścia nań, północną ścianą, zimą - zabijając w sam czubek góry tabliczkę z nazwą. Więcej o pionierskim wejściu przeczytacie tu.

Blaski fleszy, liczne audycje, wywiady, telewizje śniadaniowe waliły drzwiami i oknami! #jestFejm
Pozwólcie, że przytoczę choć jeden z tych wywiadów - o tu.

To, co jednak cieszy najbardziej, to liczne osoby odwiedzające to pieszo, to rowerowo to miejsce i wrzucające swoje zdjęcia ze szczytu z tabliczką! Co więcej wpisując Łeverest w Google Maps - dotrzemy do celu!

Apropos tabliczki...

Dnia 29 lipca 2019 roku, czyli po trzech latach została wymieniona tabliczka znajdująca się na szczycie. Prace porządkowo-renowacyjne przeprowadziła ekipa w składzie: Olcia, Polcia, Henryczek i Benedykciu. Nowa tabliczka, która już z kilku metrów rzuca się w oczy została wykonana w zamiejscowej pracowni Olci. Jak zapewnia twórczyni "nowa tabliczka pomalowana jeszcze trwalszymi lakierami na bazie naturalnych olejów powinna wytrzymać jeszcze dłużej niż jej poprzedniczka". Do jej wkopania użyto klucza francuskiego (tak... nie miałyśmy w domu młotka, a wszystkie czekany jakie mamy zamiast młotka posiadają łopatkę). Całość akcji zajęła 40 minut, a najmłodsi reprezentanci ekipy remontującej okazali się niezwykle cierpliwi i pogodnie usposobieni. 
Podczas zejścia wyznaczono nową drogę, północno wschodnim żebrem. W trakcie technicznych manewrów najmłodszą część ekipy zabezpieczono w nosidłach. Dzięki temu wszyscy cało i bezpiecznie dotarli do bazy. Całość trekkingu liczyła niespełna 2 kilometry.

ps. jeśli będziecie kiedyś na Łevereście oznaczajcie nas! Jesteśmy ciekawi waszych wrażeń!

Wymiana starej, 3-letniej tabliczki na nową.
 

Podejście na szczyt zaczynamy od parkingu przy cmentarzu w Łęce.

Huta nasza

Łeverest 390 m n.p.m.

Złotowłosi i złote kłosy

Pozdrowienia ze szczytu!

Wbijaliście coś kiedyś za pomocą klucza francuskiego? Da się!

Młody Henryczek ze starą tabliczką.

Nie kojarzy Wam się z Królem Lwem?

Zdobywcy są zmęczeni!

27 kwietnia 2019

Sztafeta Górska - czyli biegusiem przez najpiękniejsze zakątki Gór Stołowych

Znacie to uczucie, kiedy decyzję o startach w różnych dziwnych zawodach podejmuje się na pół roku przed, siedząc na kanapie przed telewizorem, lub za biurkiem w pracy. Tu animuszu do zapisania się dodała nam formuła biegu - sztafeta. Byłyśmy trzy i trzy równie mocno, a może nawet każda kolejna mocniej - zaczęłyśmy się wzajemnie nakręcać. Kasia Biernacka - harpagan pod każdym względem, waga piórkowa. Olcia - która twierdzi, że nie trenuje - ale ja wiem swoje! Wystarczy, że Twoją przyjaciółką Olciu jest Natalka Tomasiak! No i ja... ostatni raz biegałam przed ciążą!

Jak można było przypuszczać gdy termin sztafety zbliżał się wielkimi krokami, a przewidywana pogoda miast słońca zakładała opad śniegu w popłochu zaczęłam wymyślać możliwe wymówki by tylko nie jechać do Kudowy-Zdrój. Ostatecznie wygrała jednak solidarność z zespołem o nazwie nie byle jakiej, bo wielbiącej głównego organizatora Sztafety Górskiej - samego Piotra Hercoga.  Samozwańczy Funclub Piotra Hercoga odebrał zatem w piątek pakiety startowe i numery i... wyjścia już nie było!

Traską podzieliłyśmy się podług naszych możliwości - Kaśka odcinek najdłuższy, Olcia z największymi przewyższeniami, a ja miałam 23 kilometry w głównej mierze z górki, na którą wbiegła Olcia. Od rana Kanion kursował jako support naszego zespołu, a ja sprawowałam od bladego świtu (commandogroszki niestety nie dały mi się wyspać) obowiązki macierzyńskie. Kasia przyjechała po swojej zmianie do domu pełna endorfin, lekko zmęczona i zziębnięta. Pogoda od rana nie była łaskawa, choć co najważniejsze nie padało - jak krakały jeszcze dnia poprzedniego prognozy pogody. Oddałam zatem obowiązki opiekuńcze Łojcowi, a sama zaczęłam gotować się do swojego etapu. Przygotowania zaczęłam od krótkiej drzemki, z której wyrwała mnie Kaśka zdaniem "za 10 minut ruszamy do Karłowa na Twoją zmianę". Serce skoczyło mi prawie do gardła! To się dzieje!

W Karłowie miałam jeszcze taką cichą nadzieję, że Olcia może nie dobiegnie. Nie to, że jej się coś stanie, kontuzjuje się - absolutnie nie! Raczej stwierdzi - ach jakie piękne widoki na tym Szczelińcu Wielkim - zostanę sobie tutaj na dłużej. Ale nic z tych rzeczy, kiedy usłyszałam zapowiedź, że zaraz wbiegnie na strefę zmian moje tętno spoczynkowe skoczyło do 120 uderzeń na minutę. Jestem ugotowana pomyślałam! Nie tak to miało wyglądać!

I jest! Wpada! Uśmiechnięta! Szczebiotająca! Na lekkości! Wyglądająca lepiej niż ja przed startem po swoich 20 paru kilometrach! Nic to - odpaliłam zegarek (bo bez tego ani rusz) i dawaj... byle zmieścić się w limicie. Nogi jednak poniosły same! Herci przygotował tak piękną trasę, że większość biegu była niczym innym jak zwiedzanie! Pętla po Parku Narodowym Gór Stołowych, skalny labirynt Błędnych Skał, pionowe urwiska, drewniane kładki przez mokradła. Moja taktyka zakładała szybkie podejścia pod górę, bieganie po w miarę płaskich odcinkach oraz zbiegi, które na tym etapie stanowiły chyba 1/3 dystansu. I wszystko ładnie, pięknie! Bufet na 14 kilometrze dodał powera! I kiedy zaczął się zbieg, mający być wybawieniem, Graalem, upragnionym etapem to... nagle ból przeszył łydkę - od kolana po kostkę. Więzadło - pierwsza myśl! Ale kiedy pojawił się płaski odcinek ból ustąpił i znów mogłam biec. Jak się miało okazać zbiegi były dla mnie katorgą i kiedy zaczął się creme de la creme mojego etapu ja musiałam... iść! O zgrozo! Dobrze, że dziewczyny wykręciły dobry czas, bo miałam sporo czasu do zamknięcia mety! Na ostatnim już zbiegu w oka mgnieniu moje kolano zdiagnozował mijający mnie biegacz fizjoterapeuta - "pani poczyta o kolanie biegacza". Już chciałam mu odpowiedzieć - Panie! Ale ja nie biegam! - ale krzyknęłam tylko Dzięki! Poczytam!

Na mecie czekała cała drużyna! Czekały też Commando z Wojtkiem, które swoją drogą musiały nieźle się wynudzić czekając na matkę. Ale... "wbieganie" z nimi na metę i pokonanie ostatnich 10 metrów to było zdecydowanie to, co motywowało mnie do ukończenia tego biegu!

A ileż na końcu było śmiechu, uścisków, zdjęć! Przekleństw ale i wdzięczności! 
A na koniec wiecie co...? Zapisałyśmy się na kolejny bieg. Złoty Półmaraton podczas Dolnośląskiego Festiwalu Biegów Górskich. Szukajcie na listach Samozwańczego Funclubu Piotrka Hercoga. Hell yeaaah!

Samozwańczy Funclub Piotra Hercoga. fot. Maciej Sokołowski

Piękne medale by Łukasz Buszka fot. Kasia Biernacka

Olcia! Nie tak to miało wyglądać - miałaś tu nie dobiec! fot. Kasia Biernacka

Z Pauliną wypatrujemy naszej zmiany fot. Kasia Biernacka

Daj medal! Daj, daj! fot. Kasia Biernacka

Kacha na starcie w Kudowie Zdrój! fot. Kanion

W obiektywie Piotra Dymusa (Hell Yeaaah) 

Łojciec dla synów jest w stanie zrobić wszystko fot. Kasia Biernacka

Olcia na trasie fot. Kanion

Ostatnie metry przed metą fot. Gosia Telega

Żywe srebra żywo zainteresowane medalem fot. Gosia Telega