12 maja 2010

Bologna

Nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło. Zmieniając nastawienie, że w Bolonii nie jestem za karę, tylko w drodze przypadku (bo tak musiało widocznie być) od razu wszystko widzę w różowych barwach. Udaje mi się odnaleźć informację turystyczną, pozyskać wszystkie niezbędne informacje, znaleźć nocleg i mniej więcej ogarnąć się w mieście. Jednakże po właściwie nieprzespanej nocy i porannych nerwach resztę dnia postanawiam spędzić spokojnie w schronisku Ostello Due Torii – jedyny hostel w całym mieście na dodatek jeszcze znajdujący się kilka kilometrów od centrum w dzielnicy San Sisto. Zamiast osławionej włoskiej kawy wypijam lurę z automatu, jednakże smakuje dużo lepiej niż jej odpowiednik polski (czy to tylko siła autosugestii?!), rozmawiam ze znajomymi i rodziną, uzupełniłam blog, zauważam, że moja mama jest jeszcze bardziej trendy bo oto zakłada sobie facebooka i informuje mnie o każdej nowo dodanej znajomej osobie jak o milowym wydarzeniu :) Odpoczywam bądź w ogrodzie na słońcu, bądź we wspólnym hallu, gdzie grupa Włochów wiwatuje i wykrzykuje oglądając zmagania Formuły 1 i zajadając się pizzą. Poznaję kilka osób, w głównej mierze podstarzałych Włochów a’la wieczne dzieci, nudnych jak flaki z olejem Amerykanów z Idaho oraz żywiołowo reagującą na wszystko Dunkę.


Marco, mój kompan podróży i sympatyczna barmanka z Sycylii

Następnego dnia wspólne śniadanie i każde z nas rozchodzi się w swoją stronę. Do miasta zabieram się autem z sympatycznym Marco Włocho-Szwajcarem poznanym przy zupie mlecznej. Jako, że do lotu zostaje jeszcze trochę czasu postanawiam pozwiedzać z nim miasto. Wczoraj w końcu tylko przemknęłam tamtędy. Uderzają mnie wąskie ulice i niesamowicie monumentalne budynki, wysokie, niekształtne, z podcieniami nie mieszczące się w kadrze aparatu. Zaskakują kolory – ceglany, czerwony, żółty, pomarańczowy i różowy, wszystko jest zharmonizowane, czyste, schludne i kolorowe. Mój kompan podróży mimo, że wychował się w Szwajcarii zaraz pokazuje naturę południowca, tu przystanąć, tam pogadać, tu kawa, tam bułeczka, tu usiąść, tam odpocząć – pojęcie czasu czy orientacji w ogóle nie istnieje – już na początku powiedział mi, ze on w ogóle nie wie co to mapa i z orientacją kiepsko u niego, od siebie dodam – koszmarnie kiepsko! Skromnie dopowiem, że namęczyłby się ze znalezieniem swojego auta gdyby nie ja (choć moja orientacja często pozostawia wiele do życzenia :) To wyluzowanie nadaje swoiste tempo zwiedzaniu. Lokalsów wypytujemy co najlepiej tu zobaczyć i gdzie najlepiej przysiąść, dlatego Cascioni (mączne ciasto z pomidorami i mozarella serwowane na gorąco) jemy w taniej dzielnicy uniwersyteckiej, na kawę zatrzymujemy się na małym placyku przy Rynku Głównym (Piazza Maggiore) a odpoczywamy sobie na wysokości około 100 metrów nad ziemią na słynnej wieży.

widok na rynek ze 100 metrowej wieży

Bologna jest piękna i dopiero dziś, kiedy nerwy z nieplanowanego tu pobytu mi puściły, a ciężki plecak spoczywał w aucie mogłam naprawdę docenić uroki miasta :)

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz