25 sierpnia 2013

Via ferrata Giovanni Lipella


Piękna i niezwykle urozmaicona ferrata w swojej pierwszej części stosunkowo lekka i przyjemna (acz należy brać poprawkę na to, że wspinam się – a dla wspinaczy via ferraty to właściwie taki plac zabaw) później rozkręca się i przywraca o lekki zawrót głowy. Ale po kolei…




Wybierając się na ferraty warto wziąć pod uwagę skalę dalej drogi – to ona nam powie mniej lub bardziej, czy jest to droga dla nas czy wpakujemy się w takie trudności, że później pod prąd będziemy musieli wracać na przekór wszystkim wspinaczom. Właściwie co przewodnik to inna skala… stąd też warto wczytać się co autor ma na myśli wyceniając ferratę na 3 albo 5 w 6 stopniowej skali. Warto jeszcze dodać do czasu przejścia ferraty czas podejścia i zejścia z niej i jakiś reścik w międzyczasie, ewentualnie korki w co trudniejszych miejscach.





  


Lipella jest zdecydowanie najdłuższym trekkingiem na tym wyjeździe. Zaczyna się kilkumetrową drabiną i później długimi korytarzami wydrążonymi w górze wije sztolnią przebijając się aż na drugą stronę masywu. Niezmiernie ważnym jest by wziąć ze sobą czołówki! Następnie półkami, trawersami i kolejnymi prożkami systematycznie pnie się do góry nad doliną Travenzanzes. Z początku ferrata jest łatwa i niezwykle malownicza. Spore stopnie dają wygodne oparcie dla stóp a i pełno jest chwytów. W gorszych momentach można chwycic się metalowej linki i tak sobie pomagac. Mimo planów, o wczesnym wyjściu w góry – poranne śniadania i zwijania obozu spowodowały, że wyruszamy około 9:00, czyli wtedy, gdy najwięcej piechurów ciągnie w góry. Stąd też trzeba się uzbroic w cierpliwośc, bowiem niczym w Tatrach na Orlej tak i tutaj tworzą się zatory, przez osoby, które w największym skupieniu ważą każdy swój krok. 




Na 2690 metrach dochodzimy do punktu, z którego można zakończyc ferratę podążając na Tre Cime lub kierowac się do samego jej końca, pnąc się na szczyt – Tofana de Rozes 3225m n.p.m. Podejmujemy oczywiście to wyzwanie i jak się pokrótce okazuje – jest to strzał w dziesiątkę! Pod stopami lufa na kilkadziesiąt metrów… w dole widac wijące się ścieżki oraz całą dolinę… okoliczne szczyty… w przed nami ogromne ścianisko, na którym ludzie jak mróweczki w rządku jedno za drugim pną się mozolnie do góry. Zacieramy ręce, uśmiechamy się od ucha do ucha i z ochoczym „oooo tak!” wbijamy w ścianę. Trasa z Tre Dita na Tofanę robi na nas ogromne wrażenie puszczając szybko w niepamięc wcześniejszy odcinek. Docieramy pod szczyt około godziny 15:00 – jesteśmy przeszczęśliwi, urzeczeni widokami i nadzwyczaj dumni z Pagonga, który wykończony dociera do nas zaliczywszy pierwsze w swym życiu wspinanie. Taki debiut – w takim stylu!







Zejście jest mozolne, pełne kamieni, kamyczków i kamoli piarżysko, połacie śniegu, który nie lada stwarza wyzwanie dla naszych niskich butów podejściowych… Z grupą kilku Włochów mijając się co jakiś czas docieramy niemalże pod schron Guissani. Mija nas jeszcze Włoszka, która już sami nie wiemy, czy mamy zwidy, czy widzimy dobrze – w nosidełku na plecach – a’la Deuter dla dzieci 1-3 niesie pudla! Pudel posadzony jak dziecko… łapy mu zwisają – dwie na lewą stronę, dwie na prawą… dyszy i łeb wystawia koło jej głowy. Proszę Państwa – wyższa kultura trekkingu… 

Szlakiem 414 docieramy do głównej drogi po drodze mijając uroczą drewnianą chatkę na skraju lasu z przepięknym widokiem na panoramę całej doliny i mocno żałując, że nie mamy ze sobą naszych śpiworów, bowiem zostalibyśmy tu na noc.





Wieczorem docieramy do naszego obozowiska – które rządzi się własnymi prawami – rozkładane po zmroku, zwijane o świcie – ale jakże praktyczne – stoi tam, gdzie tylko sobie tego zapragniemy.




Rewelacyjny opis ferraty znajdziemy na tej stronie, która bardzo nam pomogła w planowaniu podróży. 



Brak komentarzy :

Prześlij komentarz