9 maja 2010

San FranTRZCIŃSKO

Medzikowa z JJ zrywają się rano, wstajemy, jemy wszyscy huczne śniadanie u nas w "gospodzie". Gospodyni zastawia cały stół, który pod naporem pysznego jedzenia aż się ugina. Rzucamy się na wszystko co możliwe i zajadamy, że aż uszy się trzęsą. Ot taka dwugodzinna biesiada w 6 osobowym gronie. Później wracamy jednak zgodnie do leżakowania podczas gdy bamberki Poznanskie postanawiaja zwijać żagle.
O nie to zapewne nie jest nasz dzień, na domiar złego jeszcze pada, więc nasze niedzielne lenistwo zostaje nam odpuszczone. Popołudniu wybieramy sie w Sokoły, czyli potoczną nazwę północnej części Rudaw Janowickich. Auto zostawiamy u Kudłatego w Trzcińsku - miejsce bardzo sławne wśród Poznańsko-Wrocławskich łojantów. Jako, że pada zostajemy pod wiatą i zasiadamy w loży szyderców patrząc na zmagania wspinających się znajomych (ekhm my nie wzieliśmy butów, więc cięzko było ;))

Rafał z Leszkiem na pakerni

Pogoda powoli przepędza wszystkich, wyjeżdżają i Poznaniacy a my decydujemy wyruszyć na szczyt Sokolika, deszcz jak dawno temu juz ustaliliśmy nie jest nam wcale straszny! Rudawy Janowickie to piękne góry, niesamowicie ostre, z wieloma kamolami i wysokimi granitowymi skałami. Poprzecinane typowymi, sudeckimi potokami - piękne miniaturowe acz wycieńczające pasmo. Dygamy do góry prawie sprintem, oczywiście przedobrzając gubimy drogę i zdobywamy dodatkowo jakiś inny szczyt ale nasza pomyłka zaowocowała tym, że w środku lasu, na górskiej ścieżce spotykam moją kumpelę ze studiów! :) Nasze drogi tak właśnie się schodzą w dziwnych i nietuzinkowych miejscach. A przez 4 lata w Poznaniu jakoś nie było nam dane się spotkać! No nic to, zdobywamy Sokolika, pożeramy kultowego żółtego czekoladowego kurczaka, schodzimy na skróty na łeb na szyję i dobijamy (...znów do Poznaniaków z domieszką Węgra) na kolejne piwo :)

Kurczak na Sokoliku (623 m n.p.m.)

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz