Nie pamiętam kiedy postanowiliśmy, że ten weekend spędzimy w górach. Prawdopodobnie był to impuls. Na dodatek koło czwartku GOPR zamknął szlaki w Beskidach - krótki dzień, ciężkie warunki i śnieg po pachy. Prawdopodobnie ostateczna decyzja o wyjeździe padła właśnie w ten dzień. No to jedziemy sprawdzić słuszność decyzji... Cel - bacówka na Rycerzowej.
Poranny pociąg do Rajczy, stamtąd autobus i heja w góry. Przynajmniej tak to miało wyglądać. W dobie przebudowy 90% dworców w Polsce i ogromnych zasp pociągi kursują jak kursują, ale o autobusach nikt nic nie wspominał! Czekamy nadaremno w Rajczy na autobus, przez co mamy około 3godzinną obsuwę czasową. W końcu łapiemy stopa i dostajemy się pod sam szlak. Z biegówkami (a jak!) przytroczonymi do plecaków wyglądamy conajmniej jak husarzy. Śniegu sporo, przed nami tylko ktoś na skitourach pomykał. Zapadamy się niemiłosiernie, a część szlaku niestety ale torujemy - całkiem nieźle - w śniegu po kolana. Docieramy do schronu pod Przegibkiem, kiedy słońce powoli ma się ku zachodowi. Czołówki na zewnątrz, narty na nogi, ciepły posiłek i heja! Okazuje się, że wcale nie jest tak kolorowo - mimo, iż podążamy trawersem, zapadamy się w zaspach i z trudnością przeprawiamy przez koryta rzeczne. Znak, że narty trzeba zdjąć i dalej podążać szlakiem. W międzyczasie zapadły egipskie dosłownie ciemności, zachmurzone niebo nie dawało żadnego blasku więc jedyne co nam zostało to zimne światło czołówek i cisza dudniąca w uszach.
Z niebieskiego szlaku zbaczamy trochę na dziko na czerwony - idący granią - i to okazauje się najlepszą decyzją jaką podjeliśmy. Na raz lądujemy w bajkowej, magicznej krainie, gdzie każde drzewo spowite jest masywną czapą śniegu, gałęzie pod jego naporem słaniają się niemal po ziemi. Ścieżka wije się pośród tysiąca tych drzew-posągów, wzdłuż granicy - gdzieniegdzie słupki wystają na 5 cm nad śniegiem, gdzieniegdzie w ogóle ich nie widać. Niebo rozpogadza się i wychodzi księżyc - rozświetla to całe widowisko. Naraz dostajemy sił, szalejemy, śmiejemy się, śpiewamy, wygłupiamy. Zapominamy, że przytroczone do plecaka narty wystają dobre pół metra nad plecakiem, zatem mimo iż torować to co na ziemi trzeba też torować to co nad nami... Pierwsza osoba (a w tym zaczarowanym lesie byłam to ja) miała przyjemność zrzucać na siebie ogromne czapy śniegowe z najniższych gałęzi, a jeśli nie na siebie to na idących za kompanów. Chłopcy zatem zwęszywszy co jesrt grane woleli trzymać się w bezpiecznej 5 metrowej odległości :) Miłe obudzenie jeśli na głowę spada Ci około 10 litrowy kubeł śniegu.
Na końcowej grani okazuje się, że sytuacja nas przerosła. Co drugi krok zapadamy się po pas a bacówy jak nie było tak nie ma. Zaciskamy zęby i dajemy przed siebie, aż się kurzy a kiedy docieramy do lasu i teren staje się bardziej przyzwoity wpinamy się i dalszą drogę pokonujemy na nartkach. Muszę przyznać, że wrażenie niezapomniane - wyjechać w nocy na polanę, puch jak okiem sięgnąć, gdzieś w dole majaczą światła schroniska, jedynego zabudowania w promieniu kilkunastu kilometrów, nad nami gwiazdy, za nami bajkowo ośnieżony las, przed nami góry - krótka kontemplacja widoku i zjazd do samego schronu. Backcountry nieźle dają w puchu, nie podejrzewałam nawet, że aż tak dobrze! Jedyny problem to taki, że kiedy jednak z jakiejś przyczyny (np narta zaklinowana o drzewo przysypane śniegiem, którego nie widać) wpadniemy w zaspę twarzą, jedna narta się zakopie, druga ja zaklinuje, kijki i ręce się poplączą a na całą tą konstrukcje spadnie 10kg plecak to trzeba się nieźle zagimnastykować, by jakoś przywrócić się do pionu.
O samym schornie napiszę przy okazji, bo warto poświęcić temu magicznemu miejscu osobna notke...Napomknę tylko, że zostaliśmy przyjęci tak ciepło i tak cudownie, że przerosło to wszelkie moje oczekiwania. Grzane wino, ciepło kominka, wigilia, kalabryjskie pieśni przy gitarze, kobzach i fujarkach, znajomi i Ci nieznajomi, a nazajutrz...
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz