Blog ten nie może się obejść bez dwóch wpisów - pierwszy to właśnie jam session, czyli nasza wtorkowa tradycja. Jam session to klimatyczne koncerty z dala od hałasu i natłoku tarifenskiego, blisko/daleko w górach, nad brzegiem wysokich klifów wpadających pionowo do morza. Miejsce dzikie, światło zapewnione przez mały spalinowy agregat. Jeżeli było przeciążenie w ciemnościach wszystko zamierało na minut kilkanaście aż jakiś śmiałek zapuścił się z latarką by na nowo wprowadzić maszynę w ruch. Jam session, gdzie każdy kto chciał mógł wyjść na scenę i z jakimkolwiek instrumentem przyłączyć się do koncertu. Jam gdzie można skosztować słynnych i przepysznych mojito Vladiego, gdzie gwiazdy spadają z częstotliwością co pół godziny, gdzie uświadczy się tylko klimatycznych, spokojnych ludzi z okolic Tarify, artystów, muzyków, surferów, hipisów. Pierwszy raz wybrałam się tutaj z moim austriackim znajomym jego furgoneta. Szutrowa droga dała nam nieźle popalić, tymbardziej że na plandece trzaskały się deski, rower, kity i inne niepoukładane, luźne rzeczy ale kiedy dojechaliśmy na miejsce, trzasneliśmy drzwiami przez chwile wydawało mi się że jestem w innym świecie... dwa nieboskłony, jeden ten czarno-ranatowy rozswietlony milionem wiazd na górze, a drugi odbity w tafli morza. Gdzieś na horyzoncie migające światła Tarify i Afryki i małe kutry rybackie w zatoce niczym świeczki falujące po wodzie. To była chwila, kiedy zakochałam się w tym evencie. Druga taka chwila, to kiedy śpiewała Paula, moja współlokatorka niesamowicie pięknym głosem, który miało się wrażenie roznoscił się po okolicy. Szkoda, że wraz z wrześniem jam się skończył...
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz