Prawie połowa ekipy: Zębroń, ja, Agatka, Karolcia, Szczuras, Heniu, Carlos
Grupa wysokiego ryzyka, spółka z bardzo z.o.o. - to my :) Jak już wcześniej gdzieś wspominałam jadąc na ten wyjazd znałam tylko 5 osób - kolejnych 11 pozostawało zagadką. Jednak zawsze bywa tak, że znajomi naszych znajomych już po pięciu minutach są i naszymi znajomymi - więc w tym przypadku było podobnie. O integracje już w autokarze zadbała Karolina (vel. Żabcia) - rozpoczynając zdaniem "tylko nie pomyślcie sobie o mnie źle" zaczęła nas uczyć włoskiego, pojednując całą ekipę. Rezultatem nauk było zapamiętanie najpotrzebniejszych zwrotów... :) Nie wiedziec czemu tirare animale zapadlo wszystkim gleboko w pamięć.
Później już było tylko gorzej... :) Nie wiedzieć skąd braliśmy te siły ale każdego dnia jak jeden mąż wstawaliśmy na bardzo wczesne śniadania (acz jak wykwintne). W kuchni od 7 rano a niekiedy i wcześniej krzątał się Carlos i wszystko skrzętnie przygotowywał (nasz cocinero), następnie ktoś szedł po świeże pieczywko, następnie schodzili się wszyscy, zasiadaliśmy do suto zastawionego stołu, puszczalismy Boba Marleya i rozpoczynaliśmy ucztę. Jeszcze przez wiele dni dzwieki jego muzyki beda sie nam kojarzyc z 20 parowkami albo obrzydliwa kaszka manna na mleku.
Zaraz po słynnych śniadaniach, niczym tak słynnych jak czwartkowych obiadkach u króla, wszyscy raźnie i ochoczo wbijaliśmy na stok. Siły mniej więcej były wyrównane, przynajmniej w naszej 8 - tyle samo deskarzy co narciarzyków :) Zatem bezustannie trwały walki o to, kto szybszy, co wygodniejsze, co bardziej lansiarskie... koniec końców prym na stokach wiódł Szymon i Szczur, na nartach pocinali w iście sportowym stylu niemalże kompletnie składając się na zakrętach. Cała reszta kadłubków ćwiczyła bioderka do stoku :) Z deskarzy Carlos z Gosia wymiatali. Carlos pocinał jak szalony, nawet narciarz raz przeleciał mu po ręce rozcinając ją do samego mięsa (ajjjjjj) i Gocha, które była specjalistką od wjeżdzania w drzewa (ale na nartach wymiata). Koniec konców jeździliśmy mniej więcej wszyscy razem, od czasu do czasu to tu to tam sie spotykając na jedzonko, picie no i te słynne zjazdy o 16:30 z Orso Bruno. Ostatni wykonaliśmy prawie w agonii, przemoknięci do szpiku kości ale chwali nam się to. Stała ekipa Carlos, Karolcia i Szczur (i ja) zawsze na szczycie!
ekipa na Monte Spolverino - Carlos, Karola, ja, Pstrągu, Młody, Szymon, Szczur
Wieczorami natomiast zaczynało się życie. Każdego dnia kolejna edycja szołu (show'u?!) You can drink- po prostu pij, gdzie zarząd przeprowadzał selekcję, kto się nadaje na potencjalnego kandydata. Po 12 odbywały się równie kultowe zgromadzenia zarządu, gdzie stanowiono o utworzeniu dwóch portali społecznościowych w internecie - nasza-flacha.pl i drinkbook.com :) Zarząd można równiez wesprzeć smsem o treści pomagam wysyłanym na numer... juz nawet nie pamiętam. Chętnym prześle go na privie :) Ogólnie bardzo wesoło, jak to określił Młody - jak dzentelmeni się bawią muszą być tego konsekwencje - i w sumie za kaucję jaką wpłacilismy na początku bawiliśmy się z konsekwencjami bo i niezliczona ilość rzeczy tam latała i wylatywała, łącznie z biednym Szymonem który przeżył atak Szczura na swoją osobę.
Wszystkiemu towarzyszyła muza z filmu snowboardowego (polecam) That's it, that's all, głównie muza MGMT z ulubionym tekstem wszystkich - no time to think of consequences... :)
Zarząd
Bardzo trudny choreograficznie do opanowania Taniec Kuraka
Zatem wyjazd to połowa sukcesu, druga połowa, a może nawet ta bardziej znaczna część to ludzie, z którymi jesteś. Którzy nawet ze zwykłego dnia, zwykłego momentu potrafią wycisnąć jakiś magiczny pierwiastek!
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz