Stworzenie babskiego teamu do
zadań specjalnych od dawna było moim wielkim marzeniem. Może trochę na przekór
faktowi, iż sporty górskie od zawsze były i są zdominowane przez mężczyzn. A
może po prostu dlatego, że kobiety inaczej podchodzą do tematu. Inaczej
oceniają ryzyko, inaczej postrzegają rzeczywistość, mają większą wrażliwość. Z
resztą w sprawie babskiego teamu do zadań specjalnych odsyłam do mojego
artykułu na 8a Academy -
cała
prawa o kobiecej działalności w górach. Trochę z przekąsem, a na pewno z
dużym dystansem opisuje ciężkie dylematy i problemy kobiet gór ;)
Jestem tą szczęściarą, że jak
sobie postanowiłam tak konsekwentnie robię, w związku z czym na kolejne
wspinanie w Tatrach, oraz trzeci już z rzędu letni sezon tatrzański wybieram
się ze znajomą z Klubu Wysokogórskiego w Krakowie - Pauliną :) Wybór był
nadzwyczaj oczywisty, jeszcze na
Bajkale
dogadałyśmy się, że prędzej czy później trzeba uskutecznić jakieś
tatrzańskie wspiny łącząc moje powiedzmy „doświadczenie” tatrzańskie z jej siłą
i techniką, której piony się nie boją. A że obie wywodzimy się ze środowiska
speleo-kanioningowo-okołogórskiego byłam nadzwyczaj spokojna, że włos z głowy
nam nie spadnie.
Swoją przygodę zaczynamy jak 90%
letnich eskapad na
Polanie
Rogoźniczańskiej, w tym sezonie przepełnionej przez odbywające się tu kursy
jaskiniowe. Mnóstwo znajomych, harmider, śmiechy – a za oknem po brzydkim,
ulewnym dniu powoli się przeciera i widać pierwsze gwiazdy! Cudowna noc! Udaje
nam się jeszcze odwiedzić Emilkę i Zdanka, którzy mieszkają w Zako, a z którymi
byliśmy również na Baikale. Chciałoby się posiedzieć dłużej, ale wizja
niewyspania nazajutrz rano powoduje, że włączamy trzeźwe myślenie – przed północą
musimy się położyć!
Rano… mam wrażenie, że bez
względu na to, o której godzinie byśmy się nie położyły, wstawanie o 6 rano w
weekend jest niehumanitarne. O 6, a i tak sobie dałyśmy pospać, bo jak się
miało okazać później byłyśmy ostatnim zespołem wychodzącym „setką” na
Kościelec, a przed nami w książce wyjść już dwie karty były zapełnione! Tyle
zespołów, przy czym pierwsze wychodziły właśnie już koło 6 ze schroniska na
Hali Gąsienicowej! To niedoszacowanie czasu miało wlec się za nami przez cały
dzień, skutkując tym, że do domu docieram skrajnie wymęczona koło 3 nad ranem
(z wizją pracy od 7.30 tego samego dnia).
Na pierwszą wspólną drogę
wybieramy coś, co już znałam i na czym możemy przetestować się wzajemnie – pada
na setkę na Zadnim Kościelcu. Drogę opisywałam już w poprzednich postach (
tu
i
tu),
więc nie ma się co nad nią rozwodzić. Tym razem dzielimy się prowadzeniem ja do
fajki i Paulina od fajki. Przed wejściem w drogę okazuje się, że przed nami są
jeszcze 2,5 zespołu. Następuje zatem totalne rozprężenie, zamiast mobilizacji
sił i chęci! Jednak przychodzi czas i na nas, jest grubo po 12.00 a gdzie tu 4
godzinna droga i jeszcze zejście do Zako! Na pewno będzie ciekawie!
Cała droga mija nam bez większych
ekscesów – pokonujemy IV ścianki, eksponowany gzymsik i przewieszkę – czyli
kluczowe miejsca drogi - raczej bez żadnych problemów, no chyba że jako problem
wymienimy wyczerpanie baterii w krótkofalówce, co skutecznie utrudniło nam
komunikację. Na Grani Kościelców odpuszczamy sobie jeden zjazd obchodząc go.
Zyskujemy na czasie i obchodzimy czteroosobową ekipę robiącą tego dnia Grań
Kościelców – nomen omen znajomych Pauliny :) Ostatnie dwa wyciągi na Kościelec
to fajne, łatwe, dobrze obite wspinanie. Na szczycie meldujemy się koło 18.00.
Jesteśmy my, jakiś zespół kończący drogę na zachodniej ścianie Kościelca, dwoje
turystów, jeden kruk i czterosobowy zespół gdzieś za nami. Jest błogo. Nie do
opisania jest radość, która towarzyszy
zdjęciu
kasku, zrzuceniu kilkukilogramowego sprzętu i uwolnieniu stóp od
przyciasnawych butów wspinaczkowych.
Babeczki, jesteście super! :)
OdpowiedzUsuń