18 kwietnia 2011

bike maraton - wroclove 2011

I stało się... po raz kolejny trzeba było ponieść odpowiedzialność za raz podjęte kroki. Rozpoczynamy sezon rowerowy na dobre - bike maraton - to prawdopodobnie przyświecająca nam na ten sezon idea. Kilka wyścigów w kilku miastach, mtb, błoto, górki, pełno zapaleńców, kolorowo i jak na razie... całkiem nieźle!




Startujemy o nieziemskiej porze. Nie wiem dokładnie, która już była, na autopilocie po prostu przeniosłam się z łóżka na tylne siedzenie auta Kamila gdzie dogorewałam do samego dojazdu do Wrocławia. Po drodze zatrzymaliśmy się jeszcze na chwilę w Kato, aby zebrać ekipę. Zdobyłam się na wyjście z auta, zapoznanie w malignie reszty ekipy, czyt. samych facetów, bo jedna dziewczyna pojawiła się owszem, ale dopiero we Wrocławiu. Natomiast w momencie, kiedy zaczął się mój ulubiony temat "śrubek" (czyt. korby, ramy, siodełka, amortyzatory, opony, sztyce ble, ble, ble) stwierdziłam, że temat mnie przerasta i poszłam dalej spać. A na drodze spokój, spotkaliśmy tylko innych jadących na zawody zapakowanych rowerami po dach, czasem na dachu, lub na masce. Każdy, każdego przez okno pozdrawiający. Fajny klimat :)



Dojeżdżając na miejsce zawodów nasuwają mi się dwa wnioski - pierwszy - znakomita większość osób startujących tu to kolesie w obcisłych lajkrach - kolorowy tłum, chłopcy ze swoimi zabawkami, błyskotkami, wypacykowanymi rowerami i innymi gadżetami. I ola boga jeden ogląda się za drugim... co normalnie mogło by być dziwnie odbierane a tutaj wodzenie wzrokiem za cudzym rowerem jest chyba bardziej powszechne niż wodzenie wzrokiem za dziunią na ulicy. No cóż śmiesznie. To pierwsze spostrzeżenie, a drugie jest takie, że dziewczyna/kobieta, której mężczyzna ma taką a nie inną pasję choć raz powinna się zjawić na starcie takich zawodów i zrozumieć, że takich mężczyzn są tysiące! I wszyscy mają w głowie to samo - coraz nowsze, coraz lżejsze, coraz lepsze... ramy. (Mam nadzieję, że żaden z czytających to Panów nie został urażony). Poznaję również w końcu oficjalnie nasz team. Szkoda tylko, że na krótko przed startem i trochę po starcie mamy okazję ze sobą porozmawiać no ale nic straconego, na pewno wiele km jeszcze przed nami!


Startujemy z lekkim opóźnieniem...Trasa oczywiście zaraz korkuje się, linię startu mianowice przekracza rekordowa liczba osób, około 2000! Na początku mam wrażenie, że to masa krytyczna a nie wyścig. Są rodziny z dziećmi (które o zgrozo ustawiły się zaraz za linią startu a później niemalże zostały rozjechane przez wymiataczy), jest Pani w kozakach (za punkt honoru postawiłam sobie przybyć na metę przed nią!), laska na holenderskiej kozie i podejrzewam, że wiele, wiele więcej takich lub większych rarytasów. Z Elvisem, Kamilem i Olkiem wybieramy wariant mini - według różnych źródeł oscylujący w granicach 27-31 km. Trasa elegancka, trochę błota, trochę pagórów, kurz straszny tłum - z widoków czy przebiegu trasy mało co pamiętam, zawsze siedziałam komuś na kole i patrzyłam jak zahipnotyzowana w hamulce - w razie czego, żeby w porę wyhamować też.




Na metę dotarłam 20 w swojej kategorii po 1h39 minutach, cokolwiek to znaczy - nigdy na czas nie jeździłam. Ale najlepsze miało jeszcze przyjść. Kiedy reszta juz pojechała my jeszcze błogo po całej akcji wylegiwaliśmy się na trawie czekając na losowanie nagród wśród osób uczestniczących w maratonie. I tak leżeliśmy, krakaliśmy co by było gdyby... aż wykrakaliśmy i z Wrocławia zamiast z 3 wróciliśmy z 4 rowerami. Dobrze, że mieliśmy odpowiednio duży bagażnik :)


Dojeżdżając w nocy juz do domu mieliśmy świadomość tego, że odwaliliśmy kawał dobrej, nikomu nie potrzenej roboty. A jednak jest coś, co człowieka zmusza do ruszenia się z miejsca, przebycia wielu kilometrów, by spotkać podobnych sobie, stanąć z nimi ramię w ramię na lini startu, potaplać się w błocie i dojechać na koniec do mety, nie ważne na jakiej pozycji, ważne by w jednym kawałku dojechać odczuwając dziką satysfakcję, że równie dobrze o tej porze, w niedzielne przedpołudnie można było przewracać się w łóżku na drugi bok smacznie sobie jeszcze podchrapując.


Jeszcze jedna krótka relacja ze strony bikehead'a, gdzie można zobaczyć też zdjecia z imprezy:

"Pobity został rekord frekwencji wszech czasów, bowiem na starcie pojawiło się około 2000 osób. Na niemal płaskiej trasie startowali krajowi wyjadacze z półzawodowych drużyn i panie w szpilkach na rowerach miejskich. Organizacja zawodów na standardowym dla Bikemaratony poziomu, co sprawiło, że przy tak dużej liczbie osób kolejka po numerki, koszulki czy makaron liczyła kilkadziesiąt metrów a "zdobycie" miski jedzenia zajmowało pół godziny. Na plus trzeba natomiast organizatorom zapisać zapewnienie wystarczającej ilości stanowisk na których można było umyć rowery i naprawdę dużego parkingu.  Na starcie pojawiło się też 11 zawodników z naszej drużyny, w tym 2 kobiety, które chyba nawet ku swojemu zaskoczeniu dojechały na 17 miejscu - Dominika i 20 - Paulina. Najlepiej jechało się jednak Robertowi, który był 15 w kategorii M4. Pozostałe wyniki, w tym klasyfikacja drużynowa, na razie są niedostępne, bowiem "padła" strona Bikemaratonu, zapewne z uwagi na zbyt wielką ilość odwiedzających. Cóż, organizator stał się ofiarą własnej popularności."

4 komentarze :

  1. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  2. Super, gratuluje dobrego wyniku i wygranej nagrody.
    Mam nadzieję, że widzimy się znów, na następnych edycjach :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Mam nadzieję, że tak! :)Ba, zdecydowanie tak!

    OdpowiedzUsuń