Wspinanie w
Tatrach było od dawien dawna dla mnie idee fixe. Kiedy tylko pierwszy raz
bezkarnie zeszłam ze szlaku by podążyć pod ścianę, gdy oderwałam się od tabunów
pędzących po tatrostradach, gdy usiadłam na półce skalnej pod nogami mając
kilkudziesięciometrową przepaść pomyślałam, że to jest to. To obcowanie z
naturą, nie słyszenie niczego więcej niż wiatru hulającego i świszczącego
między skałami, pogwizdywań świstaka, pojedynczych odgłosów ludzkiego bytu
gdzieś tam…
I później po
całym dniu to błogie zmęczenie, ta wielka moc i zarazem przeogromna niemoc.
Właściwie
bardzo podobnie jest z jaskiniami – tylko te doznania są nieco inne. Jest
ciemno, zimno i nawet w upalne, słoneczne lato ciężko sobie wyobrazić będąc pod
ziemią, że gdzieś tam na górze jest sucho i ciepło. I mimo, że Tatry od środka
są równie piękne to jednak nijak te wrażenia estetyczne mają się do tego co
widać w pełnym świetle, wkoło Ciebie gdy stoisz na szczycie, bądź wędrujesz
granią – o wspinie nie wspomnę. I na pewno nie jedna ta bardziej i ta mniej
tatrzańska dusza przyzna, że w tych naszych górach jest coś wyjątkowego i coś
ujmującego.
Zatem dopinam
swego i po wielu latach chcenia i nic nie robienia z tym chceniem ruszam na
kurs tatrzański do znajomego instruktora, taternika, toprowca i grotołaza w
jednym. Oczywiście podekscytowanie jest przeogromne, bo sama wizja dwóch
tygodni odosobnienia w górach i wspinania jest wydawać by się mogło lekiem na
całe zło. Z tyłu głowy już kluje się kilka pomysłów na wykorzystanie zdobytych
umiejętności… może uda się nawet jakieś projekciki zrealizować w tym sezonie –
tylko znów przydałaby się taka zima jak w zeszłym roku!
No to życzę, aby wszystkie projekciki wypaliły :) Pozdrawiam i strasznie zazdroszczę tych dwóch tygodni!
OdpowiedzUsuń