27 listopada 2010

...bo jest sprawa...

 Jestem w górach, schodzimy po jakichś stromiznach, ubłoconymi butami przechodzę przez jakąś zmurszałą kładkę nad rwącym potokiem, manewruję na granicy balansu a tu dzwoni Elvis i oznajmia jakby nigdy nic - jest sprawa. Piszesz się? Jakoś tak przez ponad 10 lat mojej z nim znajomości wiem, że takie wieści zwiastują - coś na miarę VXT! I nie pomyliłam się. Z całej rozmowy mało co rozumię, brak zasięgu zjada co piąte słowo, Elvis coś wygaduje o światowej sławie muzyku jazzowym, jakiś limuzynach, koncertach i wywiadach a nagle z słuchawki dobiegaja mnie dźwięki jakiejś muzyki puszczanej z youtuba... no ok - oszalał. Ale skoro ja wchodzę z nim w jakiś układ to znaczy, że też mam nierówno pod sufitem.


Docieram do De Gie i staram się wyjaśnić o co tu chodzi. A kiedy już wszystko jest wyjaśnione staram sobie przełożyć z polskiego na nasze. No ok plan conajmniej ciekawy... Środa, godzina 20, dom Muzyki i Tańca w Zabrzu - siedzimy... miejsca całkiem niezłe - nie ma co wybrzydzać, bilety "wysępiliśmy" za darmo. Przyszliśmy się napatrzeć na Pana, którego za kilka godzin będziemy wieźć na lotnisko. Elvis dostaje polecenie dokładnego się przyjrzenia jegomościowi, coby o 4 rano spod hotelu Monopol nie zabrać jakiegoś przypadkowego przechodnia. Koncert pierwsza klasa (...przynajmniej tak należałoby napisać nad wszystkimi och i ach dochodzącymi z prasy). Krótkie zmiany, zamiany (np. zmiana lotniska z Krakowa na Pyrzowice, oraz dodatkowy samochód oprócz wypasionego lexusa, którego jednak odbieramy rano) i wracamy do domu. Zobaczymy co to będzie :)
Chick okazuje się strasznie ciepłym starszym panem. Wraz z dwójką muzyków koncertem w Polsce kończą trwającą ponad miesiąc trasę koncertową po Europie. Rozmawiamy krótko, wymieniamy opinie o Polsce, Stanach, koncertach i etc i odwozimy całą trójkę z pokaźnym dobytkiem na lotnisko. 




               
                   Zakrzówek

Po 4 jest już po sprawie - ale stwierdzamy, że nasz plan napicia się kawy na rynku w Krakowie przez zmianę lotnisk - nie może spalić na panewce, zatem bierzemy wypasionego lexusa i jedziemy na wschód słońca na Zakrzówek a później na kawę na rynek. I powiem tak - podgrzewane siedzenia, wschód słońca nad Krakowem widziany od strony przecudnego Zakrzówka, słodkie zchilloutowanie podczas gdy inni spiesząc się biegną wąskimi ulicami Starówki krakowskiej, obwarzanki i to spełnienie, że się tyle zrobiło a jest dopiero 10 rano - bezcenne!  

2 komentarze :

  1. no nie!!!!!!!! uwielbiam coreę! zazdroszczę, absolutnie!

    OdpowiedzUsuń
  2. kurcze.... polly bieda ze sie w polsce nie spotkalismy....
    no ale nic straconego- w koncu swiat jest maly:)
    tesknie za toba wariacie!!!!!
    buzka z polnocnej francji ktora sparalizowal drobny opad sniegu- 10 cm to tu tragedia:)
    solta

    OdpowiedzUsuń