4 listopada 2010

MTB



Rowery, rowery, rowery....


     W ramach niedzielnego chilloutu o którym głośno ostatnio na blogu... no ale tak to jest - pracując w tygodniu pozostają nam tylko weekendy do jako-takiego rozdysponowania. Zatem rezerwujemy jeden dzień z tygodnia na święty chillout, gdzie nikt ani nic nie jest w stanie pokrzyżować nam planów - a plan zawsze niezmienny, czyli im aktywniej tym lepiej!
      Już na ostatnim wyjeździe (czy zawsze tak jest, że nie powróciwszy jeszcze dobrze z jednego miejsca juz planujecie wypad w następne?!) padło hasło - następnym razem bierzemy ze sobą rowery! Sobota wieczór, dogadujemy szczegóły na imprezie haloweenowej (jak się doczekam zdjęć od Elvisa, to może coś tu naskrobie), pada hasło - wyjazd wcześnie rano, cel - góry. Reaguję żywiołowo, uśmiech od ucha do ucha i zaraz włącza się lampka ostrzegawcza - Elvis, plus impreza, plus plan wstajemy wcześnie i jedziemy w górki pojeździć na rowerach - to na pewno nie będzie tak ładnie i pięknie jak się zapowiada. I w sumie nie pomyliłam się...
      Jak się okazało zmiana czasu w nocy z letniego na zimowy męci wszystkim w głowie, zmienia plany i ostatecznie startujemy z Dąbrowy koło południa. Jak się okazuje Ząbkowice leżą w strefie czasowej + 2h od Dąbrowy... Cel Szczyrk - a jako, że pogoda jest iście wiosenna postanawiamy przejechać trasą Skrzycze - Malinowskie Skały - Salmopol - Szczyrk. Jeszcze nie skończyliśmy porachunków z tą trasą... tymrazem wybieramy się po to, czego ostatnio nie dostaliśmy (a oto czego ostatnio zabrakło). Dojeżdżamy na miejsce, prostujemy kości, wbijamy w ubrania rowerowe, jedziemy do kasy a tu... halny, wiatr dmie z prędkością 130km/h (cóż to w porównaniu z Levanterą w Tarifie?!) i zamknięto wyciąg. Na prędce plan awaryjny, próba dodzwonienia się do innych okolicznych wyciągów, trasa "B" w międzyczasie zjeżdża się więcej freaków rowerowych (jacyś zapaleni downhillowcy z full equipment), pada hasło, że jednak otwierają pierwszy wyciąg - więc szturmem atakujemy bramki. 5 facetów z rowerami, ja i turyści górscy a'la biały kozaczek - no to jedziemy!
     Po pierwszym wyciągu okazuje się, ze reszte trasy musimy już pokonać w siodłach. Zatem wsiadamy na rowery i o zgrozo, niedość że mozolnie pniemy się w górę po brei poroztopowej to jeszcze wiatr dmie nam prosto w twarz utrudniając podjazd. Już po kilku minutach zziajani i zdyszani dochodzimy do dwóch konkluzji dnia dzisiejszego:
  •  ten śnieg jest tu do cholery przez cały rok
  •  "tego jeszcze nie grali"
     Docieramy do szczytu a dzwięk jaki wydaje wiatr buszujący po świerkowym lesie może być tylko porównywany do huku silników odrzutowych wielkich boeingów. I tu konkluzja kolejna, gdy stajemy twarzą w twarz z roztaczającym się przed nami oszałamiającym widokiem na całe pasmo Beskidów, Tatr, Fatry... "O ja j....e jestem w niebie".



Dalej jedziemy granią - i im dalej i szybciej tym bardziej nie mogę się nadziwić jak jest tu pięknie. Na prawdę - bardzo brakowało mi tych widoków - naszych polskich gór, świerków, tego tak niskiego jesienną porą słońca dającego ostre światło. Rozkoszuje się każdą chwilą a kiedy już uśmiecem nie da sie nic więcej wyrazić jadę i krzyczę jak szalona. Ogólnie pokonujemy 20 parę kilometrów. Najszybszą prędkość rozwijamy oczywiście na zjeździe z przełęczy Salmopolskiej gdzie idealny asfalt biegnie wiele kilometrów aż do Szczyrku, non stop z górki. Dużo błota, trochę śniegu, ogromne koleiny w miejscu, gdzie ostatnio płynął potok... od kiedy pierwszy raz wsiadłam na rower w górach, zmieniły one dla mnie swoje oblicze. Polecam. Tymczasem szykujemy się do nowego wypadu. Wstępny szkic jest już gotowy a relacja po weekendzie. Tyle tylko, że prawdopodobnie zapowiada się, że pogoda nie będzie już tak ładna... Ale my się nie damy!


Elvis i ja na Skrzycznem - jestem na szczycie i kocham życie!

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz