Mam wrażenie nieograniczone i niepoznane, zapomniane pokłady różnych plików i dokumentów na moim kompie... A wśród nich wpis, który chyba nigdy nie ujrzał światła dziennego... Jakże dziś wzruszający i chwytający za serce...
To wspomnienie pierwszej wspinaczki w Tatrach, na którą zabrał mnie Tomek...
06 lipiec 2005
W górach
jest wszystko co kocham....
Piąty dzień lipca, w górach cisza, brak najmniejszego powiewu
wiatru. Pewnie gdyby na tej wysokości rosły drzewa liściaste ani jeden listek,
dam sobie rękę uciąć, nie zaszeleściłby. Słońce schowane raz po raz za
ganiającymi się po niebie kłębiastymi obłoczkami, sprawia, że dolina wypełnia
się z każdą minutą grą przeróżnych barw i światłocieni. Z odgłosami wędrowców,
szumem strumienia i głuchymi dźwiękami tworzy swoistą nutę dla ucha, którą
można nigdzie indziej jak tylko w Tatrach usłyszeć. Bicie swego serca, jego
rytmiczne tony, stopa za stopą powoli w górę, odrywamy się od tych naszych kilku metrów nad poziomem morza,
codziennych spraw, zmartwień, smutków gdzie nic innego się nie liczy, o niczym
innym się nie myśli... tu się słucha.
Wtem zbaczamy z niebieskiego szlaku na Zawrat i pniemy się
wprost ku ogromnym masywom skalnym tworzącym podstawę i południową ścianę
Kościelca. Wolno stojąca góra, która na pierwszy rzut oka może wydawać się
wkomponowana w krajobraz okalający halę Gąsiennicową. Wklejony gdzieś pomiędzy
Granaty a Świnicę.
Pierwszej wspinaczce wysokogórskiej towarzyszy strach. Strach
i podekscytowanie. Strach, podekscytowanie i adrenalina, bowiem robię coś czego
jeszcze nigdy wcześniej nie próbowałam. Trzęsę się choć sama już nie wiem czy
to zimno czy emocje. Chwytam się kurczowo ściany i obracam głowę w stronę skąd
przyszliśmy. Szlak pozostał daleko za nami, północne górskie stoki pokrywa
jeszcze solidna czapa śniegowa, właściwie żeby tu dojść musieliśmy się
przedrzeć przez dwie podobne. W końcu jesteśmy, już bezpieczni, przypięci, ja
asekuruję i tym samym idę ostatnia. Wciśnięta w mały występ skalny raz po raz
to luzuję to wybieram linę. Nade mną kamienie i granitowe płyty przewieszki
niosą głuche dźwięki stąpania Pierwszego. Rychło też zbliża się moja kolej, z
wielkim opanowaniem likwiduję stanowisko asekuracyjne, wpinam karabinki w
szpejarkę przy uprzęży, taśmy przekładam przez ramię i ... i nic już się nie
liczy, człowiek zapomina o bożym świcie. Tylko tu i teraz jest ważne, pewny
stopień pod nogą - najlepszy przyjaciel, pewny chwyt ręką niczym uścisk dopiero
co poznawanej osoby i do góry, do góry, do góry. Wyciąg za wyciągiem, widok za
widokiem, słowa, rozmowy, śmiechy, prowiant, przepaście, ekspozycje, skupienie,
mobilizacja. Co krok świat zmienia się o sto osiemdziesiąt stopni. Nieraz
przytłaczająca przestrzeń, nieraz kilkudziesięciometrowy uskok, w dole piargi
i coraz to mniejszy Czarny Staw
Gąsiennicowy. Dwa wyciągi do przełęczy Liliowe i pięć na sam szczyt Kościelca.
Z początku ludzie zadzierają głowy w górę, przystają i poszukują źródła głosu w
tych złowieszczych, surowych skałach, a gdy go odnajdą patrzą. I ja również na
nich patrzę. Siedzę na małej półeczce skalnej z nogami zwisającymi luźno nad
stumetrową przepaścią, połączona ze ścianą zaledwie taśmą i hakiem pamiętającym
historie kilku pokoleń wspinaczy. Uśmiecham się do tych tam na dole i myślę
sobie, że teraz jestem naprawdę szczęśliwa. Właśnie tu i teraz na tym moim
małym skrawku ściany, z tym moim małym prywatnym widokiem na dolinę, na tych
ludzi, na podążający ku Świnicy szlak. Czuję się jak kozica, jak dzikie górskie
zwierze, jak ptak, w końcu jak duch pokoleń wznoszący się ponad światem. Jestem
a zarazem jakby mnie nie było...
Ludzie znikają, z pewnej wysokości zlewają się z krajobrazem
ich otaczającym.
Szczyt...to już nie spełnienie marzeń. Liczy się droga do
niego, w jaki sposób ją pokonujemy, ile nam to czasu zajmuje i ile wymaga od nas poświęcenia i wyrzeczeń ,
co czujemy, czym się kierujemy, jakie są nasze wrażenia. Celem samym w sobie
jest podróż, ciągła nadzieja, ludzie których spotykamy i którzy znikają z
naszego życia bezpowrotnie, mądre słowa, bezustanna walka o zapewnienie sobie
własnego kąta. Lecz nawet po jego odnalezieniu wiatr nadal nas gna ku
nieznanemu. Zatem bądźmy niestrudzonymi wędrowcami, kowalami własnego losu.
...Nikt nie zabierze tych wspomnień....
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz