4 maja 2010

jura by bike 3rd day

Szlaki w okolicach Złotego Potoku

Zaczynamy kolejny, ostatni juz dzień wojaży rowerowych. Rano prostujemy kości i wytaczamy się na ogród by dogrzać się na słońcu. Tradycyjnie już przygotowujemy jajecznicę, tym razem do sklepu jedziemy tylko po 12 a nie 60 (jak w zeszłym roku) jaj. Długi chillout poranny przerywa jednak decyzja o wymarszu, a właściwie wyjeździe, a właściwie przeskoczeniu z całym szpejem przez bramę bo nie chciało nam się jej otwierać. Dziś mamy dotrzeć do Korwinowa pod Częstochową. Planowana trasa ma około 60 km więc mykniemy ją na luzach - jeżeli tylko nie będzie tak wielu stromizm jak dnia pierwszego albo połamanych drzew jak dnia drugiego :) 
Nie wiele odjechaliśmy gdy okazało się, że mamy jednak powtórkę z dnia ostatniego. Znów targamy rowery, znów się denerwujemy ale z tym zapasem czasu jaki mamy nic w sumie nie jest nam straszne. W okolicach Złotego Potoku wyjeżdzamy na piękny asfalt i tu słuch o facetach przepadł. Pognali jak szaleńcy przed siebie (nie mówię, że ja wolno jeżdżę, ale w niektórych momentach, gdy wjadą sobie na ambicje baaaardzo ciężko ich dogonić). Tak też było i tym razem, przepadli, po drodze omijając szlak i do samego Janowa jadąc po szosie. No cóż fajnie po tak długich i wyczerpujących kawałkach w terenie poczuć nagle moc na asfalcie :) Zatrzymujemy się w niemniej sławnym Janowie na obiad i przypominamy sobie liczne akcje za starych, dobrych, harcerskich i nie-harcerskich czasów :) Kolejny stop Olsztyn i piękne ruiny zamku - pełno ludzi, Elvis spaceruje niczym opętany Arab po ryneczku a my wcinając lody zastanawiamy się tylko kiedy go ktoś posądzi o jakiś zamach czy podłożenie bomby. Po posileniu się i kolejnym błogim odpoczynku mega speed na pociąg przez kolejnych naście km, poszukiwanie na gwałt sklepu, pogratulowanie sobie na dworcu w Korwinowie (gdzie też dotarliśmy po małych perypetiach) i myken pyken do De Gie :)

                               
                                                                               U celu naszej podróży po 202 km

Przez 3 dni pokonaliśmy ponad 200 km w raczej wymagającym terenie - pagórkowato, nawet i górskim (zaryzykowałabym to stwierdzenie). Pogoda wymarzona, pełno wspomnień (bo każdy z tych odcinków w sumie nie raz juz pokonywaliśmy ale nigdy wszystko w ciągu), zakwasy w udach i buzujące endorfiny. Tak chyba najłatwiej w kilku słowach określić ta przeprawę :) Jak to słusznie ktoś zauważył - tak długo nosiliśmy się z zamiarem zrobienia tego szlaku (z jakieś 9 lat), padały nawet propozycje, że w ciągu bez noclegów - ale koniec końców, że zrobiliśmy to teraz a nie za kilkanaście następnych lat bo wtedy nikt nie ręczy za swoją kondycję :)!

d a n e   w y j a z d u by Elvis 
dystans dnia 58.59 km
w tym w terenie 47.00 km teren
łączny czas jazdy 04:08 h (tylko?!)
 średnia prędkość 14.17 km/h (widać znaczną poprawę w porównaniu z pierwszym dniem)
największa prędkość 52.00 vmax (ach ten asfalt....)


jura by bike 2nd day


Powalona Jura

Pobudka - jakoś wcześnie rano. Dziś nie możemy sobie już pozwolić na liczne przystanki czy błędy w nawigacji. Do przejechania jest plan dwudniowy, czyli jakieś dobre 80 km! Z tym brzemieniem jemy śniadanie, smarujemy rowery, uzupełniamy zapasy picia i powoli ruszamy. Wcześniej wymieniamy jeszcze kilka kąśliwych uwag, że jak tak dalej pójdzie to na niedzielę mamy (może) szanse dojechać do Krakowa, b jakoś tak dziwnie cały czas oscylujemy w jego granicach. Żeby wdępnąć bardziej na gaz odpuszczamy sobie niektóre "etapy górskie" i mykamy asfaltem. Pierwsze wrażenie po wejściu na rower i próbie siadania na siodełko - ekhm lepiej nie mówić. Wystarczy spojrzeń na miny tych wkoło - mówią wszystko za siebie! :)
Od teraz wjeżdzamy już na czerwony jurajski szlak i to głównie nim będziemy się dziś poruszać. Czeka nas etap Ojców - Mirów, do zrobienia bez problemu tylko potrzeba nam trochę samodyscypliny. Niestety rola dyscyplinatora spada na mnie (jako jedyna kobieta poczuwam sie do obowiazku) o dziwo zyskuję posłuch w grupie i przydomek Pani Prezes. A niech im już tam będzie :) Z tak charakterystycznym niskim dźwiękiem grubych opon śmigających po asfalcie suniemy przez Dolinę Prądnika mijając Maczugę Herkulesa i zamek w Pieskowej Skale (zdjecie poniżej)

                            

Grupa dzieli się na tzw gadżeciarzy (bo po kilku akcjach z pogubieniem się, do kierownicy montuje mapnik z mapą) i tych co gadżeciarzy wyśmiewają i później się gubią (uszanowania Panie Remik i Adaś) :P Po kilku zawirowaniach, znów w pełnym składzie dojeżdżamy do ruin zamku w Rabsztynie. Czas średnio na jeża, po drodze naprawialiśmy przednią zębatkę Remika, raczyliśmy się kawą, milkiwayami i innymi cudami :) Z pełnymi brzuchami i po lekkiej sjeście wyruszamy i to co nas czeka to jakaś masakra... W niespełna godzinę po wyruszeniu z Rabsztyna mijamy wiele miejsc zapierających dech w piersiach dosłownie i w przenośni. Najbardziej zapierają dech Januszkowe Góry (Elvis pana Januszka wyzywał na czym świat stoi). Miało okazać się, że tego dnia było to pierwsze miejsce i swoista zaprawa do targania rowerów na plecach. Jak HBrKO słusznie zauważyła rowery służyły nam za czekany. Dwa kroki w przód, przesunięcie roweru, hamulce, wdrapanie się dwa kroki i tak w kółko. Mega ostry podjazd, a właściwie podejście natomiast później piękny, długi i łagodny zjazd w rezerwacie Pazurek, czyt. E: Leeeeewa wolna - P: ale która lewa?

Podejście na Januszkowe, Ole!

Za Ogrodzieńcem zaczynają się problemy. Ostatnia ciężka zima w Polsce, a szczególnie nawałnice w okolicach Myszkowa spowodowały ogromne spustoszenia. Wiele wiosek odciętych było od prądu a las po dziś dzień wygląda jak po jakimś tornadzie. Na początku zgrabnie, z elegancją oraz werwą przeskakiwaliśmy przez powalone drzewa ale ileż można.  W końcu okazało się, że jazda nie wchodzi w grę a samo prowadzenie roweru to juz luksus! Zatem rowery zaczeły pokonywać długie dystance na naszych barkach. Na początku śmiech, później klnięcie na czym świat stoi a później brakowało juz sił i brneliśmy prosto przed siebie nie bacząc, że nogi poharatane mamy do samej krwi a w zębatkach jest już cała flora z okolicznego lasu. Jednakże najgorsze miało nadejść. Spora obsuwa czasowa przez nieplanowane problemy a my tu bez ani grama jedzenia na wieczór. Po sesji zdjęciowej w Morsku (stok na Jurze, gdzie nawet późną wiosną zalega jeszcze śnieg), złapaniu gumy przez Elvisa rozdzielamy się na grupę jadącą przodem i poszukującą jedzenia oraz grupę techniczną. Wjeżdżamy na 5km czarny szlak gdzie totalnie opadamy z sił, zaczyna się ściemniać, cały las przewrócony jest do góry nogami, nawet obchodzenie drzew na nic się zdaje. Jesteśmy załamani, ręce powoli odmawiają posłuszeństwa a tu jeszcze ta tragiczna walka z czasem, bo choć jesteśmy przy Rzędkowicach zaczyna się już mocno ciemnić (a my nie mamy świateł) a na dodatek jest sobota wieczór i ze wszelkimi prawidłami sklepy powinny być juz powoli zamykane.

Przy Okienniku - skały z licznymi tradycjami i zagadkami.

Do Rzędkowic wpadamy prawie na syrenie, jest już ciemno, prosimy Panią by jeszcze nie zamykała, by uratowała nam życie. Wykupujemy wszystko co się da i później nagdaniamy asfaltem do domu jeszcze z jakieś 30 minut. W międzyczasie dogania nas ekipa techniczna i wszyscy razem grubo po 22 (po 12 godzinach) wjeżdżamy na moje włościa Jaworznickie. Rozpalamy ognicho, otwieramy piwa, przygotowujemy masło czosnkowe i przy skwierczącym ognichu i pysznym jedzeniu siedzimy jeszcze kilka godzin wspominając "stare, dobre..." :)

d a n e   w y j a z d u by Elvis 
przebyty dystans  81.65 km
w tym 70.37 km teren
czas jazdy 06:27 h
średnia prędkość 12.66 km/h
największa prędkość 60.00 vmax (zjazd stokiem narciarskim w Morsku)


jura by bike 1st day

Pierwszy  zjazd - zamek Tęczyn w Rudnie

Nasz wyjazd rozpoczynamy o absulotnie pogańskiej godzinie w piątek rano. Jest 5:30 kiedy przyjeżdża Adaś, trochę się spóźnia bo zaparkowanemu przy domu aucie musi najpierw odszronić szyby. Ale to nawet i dobrze - mam więcej czasu na zebranie porozrzucanych rzeczy i dopakowanie się do mojego 20 litrowego plecaka (na 3 dni - absolutne minimum rzeczy - szaleństwo!).
Po 6 juz ja, Remik, Elvis i Adaś pędzimy w pociągu, w przedziale towarowym (jak za starych dobrych czasów) do Krzeszowic pod Krakowem. Stąd rozpoczniemy naszą podróż - cel na dziś nocleg w Smoleniu u naszej znajomej (jak się okazuje plan mocno później zweryfikowany). Lądujemy w Krzeszowicach można powiedzieć wraz z pierwszym ciepłem jakie dają promienie słoneczne tego dnia i na dzień dobry zaliczamy olbrzymi podjazd, po którym wyskakujemy z ciepłych ubrań i przerzucamy się na wersję lajt. Zapowiada się piekny, ciepły, słoneczny dzień. Mistrzowie nawigacji (tak to my) gubią szlak po jakichś 15 minutach i tylko psim swędem udaje nam się dotrzeć do naszego nadplanowego celu na dziś - ruin zamku Tęczyn w Rudnie. Jeden z wielu zamków na Szlaku Orlich Gniazd i niestety jeden z wielu zamkniętych z powodu "katastrofy budowlanej". Jednakże, często zdarzało się już, że na różne zamki, w równych okolicznościach musieliśmy się przekradać, także zapewne i ten nie stanowił by dla nas żadnego problemu, gdyby nie ograniczający nas czas. Szybki i piękny zjazd i po godzinie zataczając pętle lądujemy znów w Krzeszowicach. Plan na najbliższych kilka godzin - żółty szlak i eksploracja Dolinek Krakowskich .
Tutaj kilka słów o samych dolinkach może...generalnie Jura wyraźnie podzielona jest na dwie części tą "bardziej" Częstochowską i tą bliżej Krakowa. Ta Częstochowska pagórkowata, z licznymi ostańcami wapiennymi, raczej sucha a właściwie sucha w drobny wiór, wody jak na lekarstwo, wszędzie piachy, na których rosną sosny, jałowce i brzózki. I jest też ta część bliżej Krakowa - bardziej górzysta (czego pod uwagę nie wzieliśmy), poprzecinana strumykami, z duża ilością dolinek, krasu itd. Zatem szlak, który planowaliśmy zrobić w jakieś 4 godzinki na dobrą sprawę zajął nam cały dzień. Ale na spokjnie eksplorujemy dolinę Szklarki, Będkowską, Kobylańską, Kluczowody, Prądnika i wiele innych atrakcji.

Liczne chwile, kiedy przekonujemy się, że ktoś kiedyś słusznie
nazwał szlak pieszy, szlakiem pieszym a nie rowerowym :)

Oczywiście znów sypnęła się nawigacja, znów jeździliśmy jak pijane zające, znów robiliśmy przerwę na coś do jedzenia, znów zatrzymywaliśmy się bo to albo Elvis przebił dętkę na zjeździe, a to mi pękł łańcuch (1 raz w życiu a jeżdzę od wieeeelu lat!). Najlepsze były próby odnalezienia się - tłumnego najazdu na rdzennych mieszkańców z pytaniem - przepraszam ale gdzie my właściwie jesteśmy?! Poczym próba nadrobienia strat, wyjazd pod górę, ogólne zakręcenie się wokół własnej osi, przejazd kilkunastu kilometrów i finał taki - zjazd 5 kilometrów od miejsca gdzie jakaś godzinę temu wyjeżdzaliśmy :/ Koniec końców docieramy w końcu do upragnionego Ojcowskiego PN, czyli o jakieś 40 km wcześniej niż planowaliśmy, w akcie euforii rzucamy się szaleńczo na ostatni zjazd prowadzący do Bramy Krakowskiej (bardzo znanych skał wapiennych uformowanych na wzór bramy) - i wszyscy w jednej całości Doliną Prądnika udajemy się na poszukiwanie noclegu. Dzień dzisiejszy zaskoczył nas niebywale - przede wszystkim przewyższeniami jakie napotkaliśmy na swej drodze, szlak był morderczy ale udało się! Zasypiamy po zjedzeniu pysznego żurku, wypiciu piwa (po jednym i takim zmęczeniu bomba murowana) i dość krótkich nocnych dyskusjach :) Cóż za piękny dzień!

Spokojnie to tylko awaria :) Ogniwo z zerwanego łańcucha zostawiłam sobie na pamiątkę :)

d a n e  w y j a z d u  by Elvis
łączny dystans 62.26 km
 w tym 55.00 km teren
czas jazdy 05:20 h
średnia prędkość 11.67 km/h
najwyższa prędkość 54.00 vmax


Ktoś się chyba mocno przeliczył ;)