Kraków, Kraków dawna stolica rodaków. W końcu jestem tu na trochę dłużej niż tylko tranfer na lotnisku. Przyjeżdżamy z odwiedzinami do człowieka-legendy - naszej Estrelli. Chyba nic jeszcze na temat tego człowieka-akcji tu się nie pojawiło. Na pewno trzeba jej poświęcić osobny wpis. Zatem spędzamy przemiły weekend w Krakowie. Pogoda dopisuje, aczkolwiek jest strasznie zimno. Tym zimniej, że nasz eskorcik na bakier trochę z ogrzewaniem, także podróż do Krakowa, jakkolwiek krótka przysparza prawie zanik krążenia w stopach. Wieczór spędzamy z Estrellą i Ulaszem grając w pokera (gram pierwszy raz i ogrywam wszystkich, ach to szczęście początkującego) i kenta. Nie pamiętam kiedy ostatni raz grałam w karty i choć zawsze przed karcianymi rozgrywkami bronie się nogami i rękami, to zawsze później przyznaje, że było fajnie :) Następny dzień spacer po Kazimierzu, jak zawsze poszukiwanie ulicy Kupa, kultowe zapiekanki na Placu Nowym, wielki kilkupiętrowy Empik na Rynku i szukanie inspiracji książkowych, magiczny Zakrzówek.
Wracając do domu zahaczamy jeszcze o mieszkanie mojego poznańskiego znajomego, który teraz ze swoją żoną zamieszkuje śliczną kamienicę w centrum Krakowa. Dobrze, dobrze Poznań za daleko jest!
Kolejny punkt programu to wycieczki rowerowe. Serce roście - z dnia na dzień coraz cieplej... aż do wielkiego bum śniegowego, które nawiedziło nas nie dawno! Jezioro w moim mieście wygląda jak boliwijskie słone jezioro Salar de Uyuni, a mój rower ślizga się na lodzie, choć wokół ani śladu śniegu już.
Przejażdżką sprzyja mój nowy sprzęt i licznik, który motywuje mnie do przejechania jeszcze i jeszcze więcej :) W naszych rowerowych zmaganiach docieramy również na Dorotkę. Jest to spora górka w Będzinie szczególnie upodobana przez downhillowców i inne odłamy MTB :) Zmagamy się w błocie po pachy bo inaczej nazwać tego już nie można. W pewnej chwili tylne koło się blokuje, opona ma średnicę z 15 cm a wokół hamulców znajduje się kilogramowy nawis błota. Witaj wiosno!
W rowerowym szale postanawiam również wybrać się na działkę do oddalonego o ponad 50km Jaworznika. A wszystko za sprawą nadgorliwości mojego taty, który stwierdził, że jedzie tam wcześnie rano i nie będzie na mnie czekał. Jak mam ochotę mogę dojechać rowerem. Tak też zrobiłam, tymbardziej że wieczór wcześniej odbyło się pierwsze z cyklicznych spotkań moich psiapsiół z liceum. Stwierdziłyśmy, że takie babskie gadanie, trochę wina oraz dobre jedzenie (na tą okazję przygotowałam canelloni ze szpinakiem, fetą i pieczarkami) to zdecydowanie dobry pomysł. Tymbardziej, że studia każdą z nas rzuciły na inne kierunki, w inne miejsca. No ale wracajac do mojego spektakularnego wyjazdu na działkę... Logistycznie trasa mnie wykończyła, tymbardziej, że zaraz po zimie w lesie, na szlaku było pełno błota - plus ścinka. Postanowiłam jechać inną drogą i już wiedziałam pakując się na tą drogę, że wcześniej czy później się pogubię, ale jakież było moje zdziwienie gdy wyjechałam w miejscu oznaczonym tak...
A później wjechałam na teren oznaczony tak... z duszą na ramieniu muszę przyznać...
Ach no i jeszcze było zimowe zdobycie Jastrzębnika. Najwyższej ściany na Jurze, aczkolwiek co do tego mam pewną wątpliwość. Wraz z agentem Kowalskim zdobywamy najwyższy punkt w masywie, przypatrujemy się najtrudniejszej ścianie, odnajdujemy stare haki, nawet przystawiamy się do wspinu, ale w sumie trochę zimno, więc pierwsze łojenie odkładamy na okres około świąteczny. A później po eksploracji ruszamy w kierunku Bobolic. I tu wielkie wow! O Bobolicach będzie tu jeszcze pewnie szumnie, na razie zdań kilka - keidy pierwszy raz widziałam zamek w Bobolicach był on ruiną! Dziś odbudowany lśni białością wapienia i góruje nad okoliczną wioską!
I wszystko by było ładnie, pięknie gdyby nie jebudu i śnieg po kolana w mieście... I co to ma być? Wiosna czy zima?!
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz