Lanckorona od dłuższego czasu była na "liście" miejsc do zobaczenia. Oczywiście z różnych przyczyn, zazwyczaj spiesznych wyjazdów w góry i powrotów, kiedy byliśmy totalnie sponiewierani zwiedzania miasteczka nigdy nie uskuteczniliśmy. Trzeba było dopiero zmęczenia miesięcznymi wojażami, przesytu górami po Kirgistanie, złotej polskiej jesieni i słońca, by spontanicznie spakować rower do bagażnika i udać się do Małopolski.
To zaskakujące, bowiem dziś Lanckorona jest małym miasteczkiem na Pogórzu Wielickim, przedgórzu Beskidu Makowskiego, lecz korzenie jej sięgają średniowiecza, kiedy to uzyskała prawa miejskie! (By w 1934 r. je utracić). Przechadzając się kilkoma uliczkami na krzyż można poczuć wyjątkowy klimat. Nic dziwnego, że na Lanckoronę najeżdżały kolejne watahy artystów szukających tu inspiracji. Część z nich została i dziś pełno tu klimatycznych galerii czy sklepików z rękodzielnictwem. Klimat przypomina mi trochę Kazimierz nad Wisłą, z tym że Lanckorona jest zdecydowanie bardziej kameralna.
Największą chlubą i wizytówką Lanckorony jest drewniana zabudowa na rynku - dachy kryte gontem, głębokie podcienia, a wszystko zachowane w spójnej wizji i choć odbudowane po pożarze w XIX wieku nawiązujące do pierwotnego układu urbanistycznego i zabudowy pochodzącej z czasów lokacji.
Na miejscu warto poszwędać się niespiesznie po uliczkach, najlepiej z aparatem fotograficznym w ręku. Wypić kawę w jednej w wielu klimatycznych kafejek, czy w końcu udać się na spacer jedną z przewrotnie nazwanych alejek prowadzących na górujące nad miastem wzniesienie, z którego roztaczają się obłędne widoki. Aleja Zakochanych, czy Cichych Szeptów same mówią za siebie - nie trzeba ich reklamować :)
Ja docieram tu z Kalwarii Zebrzydowskiej na rowerze, ale po drodze mijam mnóstwo osób, które podążają piechotą łącząc te dwa punkty w jedną, około 6 km wycieczkę.
Nice blog.
OdpowiedzUsuń