Od jakiegoś czasu wychodzę z założenia, że najlepszym planem jest brak planu. To znaczy plan był, bo od kiedy wiadoma była data Krakowskiego Festiwalu Górskiego, wiedzieliśmy, że w Krakowie chcemy się pojawić. No ale im bliżej weekendu pogoda zaczęła się klarować, a Olcia z właściwą sobie dozą optymizmu, energii i uśmiechu zakomunikowała - "hejże koleżaneczko jedźmy w góry!" - przekonywać do zmiany planów nie było trzeba!
Lądujemy w Koninkach, wcale nie tak wcześnie bo jest około godziny 11. Biorąc pod uwagę, że o 16 już się ściemna wybrałyśmy szlak najkrótszy, a przy tym okazuje się całkiem przyjemny - niebieski biegnący z Koninek wprost do schroniska na Turbaczu. Auto zaparkowałyśmy poniżej hotelu na parkingu, tuż za Natalką - która już od rana trenuje biegu w tutejszych pagórach.
Podejście zajęło nam dwie godziny, choć szłyśmy tempem mocno rekreacyjnym większą uwagę poświęcając na pogaduszki niż trzymanie kroku. No ale o to właśnie chodzi - jesteśmy tu dla przyjemności! Śnieg zalega od pewnej wysokości, błyszczy się i mieni, odbija promienie słoneczne. Jest jak na patelni - przysłowiowy liść (których przecież nie ma już bo jest 6 grudnia!) ani drgnie. Jest cudownie!
Kto choć raz wchodził od tej strony w dzień pogodny i bezchmurny zapewne pamięta jakim jest odczuciem dojście do schroniska, a właściwie wyjście za przełamanie i ujrzenie jedynego w swoim rodzaju widoku - Tatr na wyciągnięcie ręki! Wiedziałyśmy, czego możemy się spodziewać, w końcu byłam tu całkiem niedawno na
wintercampie, jednak gdy z Olcią wyszłyśmy przed schronisko niemal pisnęłyśmy z radości! Taki widok porusza... onieśmiela... zamurowuje.
Nie wiem co jest w tym magicznego, nie potrafię tego wyjaśnić. Siedzimy z oczyma wbitymi w góry jak sroka w gnat, obok nas inni. Tatry hipnotyzują, wyłaniają się śmiale z mgieł (smogu?!) spowijających niziny.
Wzroku nie możemy oderwać... ciężko nam odkleić oczy, obrócić się na pięcie i zacząć schodzić. Więc jak dzieciaki machamy do gór i żegnamy się z nimi - do zaś! Jakoś tak łatwiej odejść...
Na zejściu stosujemy metodę zbieganio/ześlizgiwania. Mijamy zorganizowane hordy gnające pod górę. Po niespełna dwóch godzinach jesteśmy przy samochodzie. Buźki się cieszą, zmrok zapada - teraz na spokojnie możemy wrócić do Krakowa i udać się na Festiwal.
|
Nel blu di pinto di blu |
|
Gorczański Park Narodowy - jako głosi tablica |
|
Czoło Turbacza - taka to geograficzna nazwa tego miejsca. |
|
Ci na Babiej Górze, też mają widoki! |
|
Jest pięknie! |
|
Schronisko na Turbaczu |
|
Sroka.... |
|
...w gnat |
|
Zdjęć końca nie było |
|
i nawet jak wchodziłyśmy na herbatę do schroniska to trzeba się było jeszcze obrócić i strzelić focię |
|
Odpowiednie obuwie i najnowsze, innowacyjne stuptuty zintegrowane ze skarpetą |
|
Ach te nasze długie nogi... |
A ja plan mam! Turbacz na skiturach w tym sezonie! Zobaczymy czy dojdzie do skutku :)
OdpowiedzUsuńNo i super pomysł! my wzieliśmy tury na wintercampa dzieki czemu zjazd ze schroniska byl tylko formalnoscią! Super sie mknelo! Ja z kolei na pewno chcę tu wrócić z rowerem!:)
OdpowiedzUsuńByłem na skiturach na Turbaczu. kawał drogi. Nogi bolą :)
OdpowiedzUsuńStrasznie lubię Gorce, m.in. za te rewelacyjne widoki na Tatry! Pięknie dziewczyny :)
OdpowiedzUsuńMają coś w sobie! I pomyśleć, że pierwszy raz byłam tam zaledwie rok temu!
Usuń