Długo nie pisałam, wiem, przepraszam, kajam się i uniżam głowę. Po prostu lato w pełni, które w końcu do nas przyszło pod koniec wakacji powoduje, że większość czasu wolnego spędzamy poza domem. Właściwie to tylko tam śpimy i usynowiamy naszego kota. Dodatkowo brak Internetu w nowym mieszkaniu i całkiem sporo pracy to już chyba wszystkie faktory, które destruktywnie wpływają na tego bloga.
Zatem w ciągu ostatniego miesiąca wiele się wydarzyło. Jak już wspomniałam dzięki w końcu pięknej aurze i w cudownych okolicznościach przyrody mało siedzieliśmy w domu kosztem wypuszczenia się gdzieś dalej. I o tym chyba chcę Wam opowiedzieć.
W sierpniu odkryliśmy cudowne miejsce, podczas gdy w Polsce w długi sierpniowy weekend szalały dzikie tłumy urlopowiczów tam z dala od tego hałasu, wrzawy i zgiełku zaznaliśmy spokoju i wyciszenia. Mowa o Tatrach Słowackich. Wraz z Haberdziakami (Agatką i Adasiem – psiapsiółką z licealnej ławki) postanowiliśmy wybrać się na najtrudniejszy szlak w Tatrach, jak podaje niejeden przewodnik – Czerwona Ławka.
Wcześnie rano docieramy w czwórkę do Smokowca, stąd by zaoszczędzić trochę czasu wjeżdżamy kolejką za 4 euro na Hrebieniok by dalej doliną Małej Studenej podążyć w kierunku osławionej Czerwonej Ławki. Pierwsze co uderza w oczy to zależność – im wyżej tym mniej ludzi. Szeroka dolina polodowcowa, potoki i strumyki, przed nami wysokie skały a za nami przedgórze Tatr Wysokich zatopione w słońcu. Tylko nad nami wisieć akurat musiały ciemne złowrogie chmury. Nie obyło się oczywiście bez deszczu, do schroniska Teryho chata docieramy w lekkiej mgle na zmianę zasłaniającej i odsłaniającej widoki przed nami.
Chata położona jest w dolinie Pięciu Stawów Spiskich u podnóża Łomnicy. Niepozorne schronisko, z którego bije chłód kamienia z początku nie przemawia do nas. Prowadzący je, niezmiennie od kilkunastu lat, wątły acz wysoki Słowak bynajmniej nie jest przygotowany na inwazję turystów. Krząta się i pląta w głównej izbie prosząc wszystkich by nie siedzieli za długo nad zamówionym posiłkiem i zwalniali miejsca kolejnym oczekującym na siedzisko. Ludzi jak mrówek – deszcz spędził ich z gór i teraz w schronie kuląc się i szczelnie wypełniając każdy wolny kąt czekają na okno pogodowe by czmychnąć dalej. Nam udało się zasiąść przy stole, przy obstrzale mrożącego wzroku Słowaka zjedliśmy i wypiliśmy i postanowiliśmy ruszyć dalej. Nie uszliśmy z pół godziny od schroniska w stronę Lodowej Przełęczy, a znów zawitaliśmy w schronie za sprawą burzy z gradobiciem. Cóż… zapowiada się, że jesteśmy uziemieni. Od godziny 15 do dnia następnego przyszło nam zatem siedzieć, jeść, pić i grać w karty. Losy dzielimy z parą z Warszawy, z którymi w 6 zagnieździliśmy się w dwuosobowym pokoju. Popołudnie mija szybko i miło.
Nazajutrz wcześnie wychodzimy ze schronu. Niebo bezchmurne, wschodzące słońce wspina się po kamienistych szczytach. Chłód poranka, zapach gór, zespoły wspinających się ruszają w kierunku Łomnicy a my z naszymi plecakami kierujemy się na Ławkę. Strome podejście, łańcuchy, klamry, drabinki. Za namową Adaś i Bartek wyciągają aparaty, żeby zrobić kilka zdjęć.
Przepaść pod nami raczej imponująca acz czujemy się bezpiecznie. Nie po takich szlakach się chodziło. Dodygaliśmy na przełęcz rządni więcej, więcej, dalej, wyżej, bardziej ekstremalnie – a tu – kuniec… największe trudności za nami, „najniebezpieczniejszy” szlak Tatr Wysokich (turystyczny podkreślam) zrobiony i nasuwa się z nutką rozgoryczenia podsumowanie – what da f….?! Wybierającym się zatem na Czerwoną Ławkę a żądnym ekstremy proponuje z czystym sumieniem Orlą Perć, szczególnie w okolicach Granatów.
Po drodze do kolejnego schroniska wpadam niemal nie zobaczywszy wcześniej na kozicę, świstaki uciekają pod kamienie, cisza, spokój, właściwie zero ludzi. Zjawisko, które w Polsce można zaobserwować chyba jedynie w Beskidzie Niskim albo po sezonie w Bieszczadach. Cudnie!
W Zbójnickiej Chacie jesteśmy potraktowani tak fatalnie, że odechciewa nam się wszystkiego, wyobraźcie sobie, że nawet nie ma możliwości otrzymania wrzątku (mimo tego, że chcieliśmy za niego zapłacić!!!) dla osób, które nie mają wykupionego noclegu. No ok… obejdziemy się. Dalej ruszamy na Prielom (Rochatkę) czyli kondensujemy emocje, trasę podzieloną na dwa dni realizujemy, ze względu na wczorajszą straszliwą aurę tylko w jeden. Podejście na Rochatkę zabójcze, sypiące się kamole, bez ładu, składu, wystające szalenie niebezpieczne pręty, które kiedyś tam, het wstecz podtrzymywały konstrukcję kamiennych schodów. Dziś kamienie się wykruszyły i zostały tylko grube i długie pręty zbrojeniowe.
Z Rochatki kierujemy się na Polsky Hrebien i tam dzielimy się. Haberdziaki atakują Małą Wysoką przechrzszczoną przez nas na Niską Wysoką a my z Elvisem schodzimy powoli doliną Białej Wody. Tak długą dolinę ostatni raz widziałam w Kaukazie… idzie się i idzie i końca nie widać. Oczywiście widoki dech w piersiach zapierające. Małe stawiki z kryształowo czystą wodą mieniące się tysiącem odcieni niebieskości odbijające w swoim lustrze szczyty, niebieskie niebo, masywne skaliste szczyty wyrastające z wiszących dolin. Właśnie tutaj, na małej porośniętej trawą półce skalnej mogłyby się odbywać zajęcia z geografii pod tematem: rzeźba polodowcowa. Zaczynamy długie zejście, jest tak długie, że pod koniec wątpimy czy ono się w ogóle skończy.
Umordowani docieramy do jej wylotu przy Łysej Polanie – a tu jarmark, odpust, szał ciał, świst p…. klapki, frędzelki, cekiny, rekiny, balony, pompony – kolorowy tłum ściąga z całodniowej wycieczki z Morskiego Oka. Docieramy do Zakopanego, pech chce, że mylimy przystanki – tłum na grani Krupówek niesie nas ze sobą, nie trzeba nawet przebierać nogami, wystarczy podskoczyć a ścisk urlopowiczów na tej głównej ulicy nie pozwoli Ci już spaść na ziemię. Niesieni falą docieramy do knajpki w której jesteśmy umówieni ze znajomymi.
Nawet tutaj czuć klimat wakacji – ceny na sezon podrożały, na stolik trzeba czekać. No ale cóż – jesteśmy głodni i spragnieni. Przeszliśmy 3 doliny w poprzek i naprawdę jedyne czego nam trzeba to mięcha i zimnego piwa. Wieczór upływa pod znakiem ogniska z tubylcami, Góralkami znajomymi Agatki. Poniedziałek spacer przez Sarnią Skałę do Strążyskiej na szarlotkę. Niestety utraciła status najlepszej w Tatrach na rzecz szarlotki z Piątki ale i tak jest dobra.
Na podsumowanie co by nie powiedzieć piękne mamy te góry, mimo, że zatłoczone, mimo że co rusz ktoś, każdy z tych ktosiów staje na chwilę, zadziera oczy w górę patrząc na wierzchołki szczytów i dochodzi do tych samych konkluzji.
Oj dawno nie byłem w Tatrach, ale mnie korci. Jeszcze po takich zdjęciach...
OdpowiedzUsuń