Właściwie chciałam wmanewrować Wojtka w napisanie tego postu - ma talent, ma umysł techniczny, jest pasjonatem motocyklowym - ale nie dał się. Wszakże oko mu błysnęło, ale... powiedział, że może w tym właśnie urok że napiszę swoim stylem, że jechaliśmy, że było fajnie, że nie było tak widokowo jak być powinno, bo Tatry schowały się pod osłoną chmur choć próbowaliśmy je podejść z każdej strony...
I tak siadłam i zaczęłam się zastanawiać - co ja właściwie mam napisać?
O emocjach jakie daje podążanie przed siebie, w nieznane na motorze? Będąc nań pierwszy raz i nie uznając się absolutnie za znawcę tematu?
O mojej obawie, że jeśli się spodoba to przechlapane... to do mojej kolekcji kasków dołączy 5 motocyklowy?
O tym cudownym pyr, pyr, pyr jak odpala się kluczyć w stacyjce?
Znów o Tatrach - przecież tyle już o nich było, a tym razem nie były one celem samym w sobie. Właściwie w tym przypadku to dosłownie droga była celem.
O przyspieszeniu które wgniata w siedzenie, niemalże jak przy starcie samolotu, czy o górskich zakrętach które przyspieszają bicie serca?
Jak wspominałam już wcześniej jestem typem atechnicznym - nie będzie tu zatem o mocach, siłach, napędach, rozpędzaniu się w ileś tam do iluś tam. Będzie o tym, że motocykl ma ponad dwa metry długości, metr szerokości i jest baaaardzo wysoki. Usadowiona na tylnym siedzeniu po kilku godzinach jazdy orientuję się, że mój kark zesztywniał - to z nerwów, to z wypatrywania prędkościomierza bądź badaniu drogi przez ramię Kaniona. W oczach strach, w głowie mimo wszystko pełne zaufanie - że jakoś to będzie - musi być! Zawsze jest! I nie inaczej było tym razem.
Pomysłów na spędzenie tego weekendu było mnóstwo ale zdecydowaliśmy się na szybki szpil najpierw od Kubalonki po Szczawnicę, by następnego dnia zatoczyć długą pętlę wokół Tatr niezwykle piękną, widokową drogą. W Szczawnicy odwiedziliśmy rodziców, którzy zareagowali niezmiernym spokojem na kolejne cyrki swojego dziecka.
W sumie robimy ponad 600 km po drodze przemierzając miejsca i sklejając wspomnienia z kilkunastu lat z nimi związane w jedną całość. Jest cudownie... Myślę, że nadużyciem jest napisanie że włosy targa wiatr, w uszach szumi... ale po części jest to prawda. Wrażeń jakie towarzyszą takiej eskapadzie nie da się opisać - jest niekończąca się droga po horyzont, piękne widoki, grzejące słońce, bliska osoba, znów to znane już ze wspinania - zaufanie do partnera... i tylko dwa dni wolnego :/
Nie mniej jednak całość skwituję tak - z jazdą na motocyklu jako pasażer jest jak z lataniem w tandemie na paralotni - dopóki sam nie masz sterów w ręku to nie daje takiej frajdy jaką dawać powinno!
A Wojtek w tak zwanym między-czasie zmontował filmik - zobaczcie :)
Cóż tu napisać... Faaaajnie ;)
OdpowiedzUsuńPiekna trasa, ostatnio też zrobilem taką pętlę. Co prawda na rowerze i nie było czasu na zwiedzanie. Ale miałem piękną pogodę. A podjazd od Liptowskiej Mary i potem zjazd (nie wiem czy jechaliście) jest niesamowity.
OdpowiedzUsuńzawsze nienawidziłam motory, a ostatnio mi się zmieniło.... ten wiatr we włosach:)tudzież muchy na szybce od kasku:)
OdpowiedzUsuń