26 sierpnia 2013

Via ferrata Michelli Strobel

Pomagagnon to kolejna skalna wyspa na oceanie Dolomitów. Wysokim murem odgradza obszerną dolinę Boite, w której znajduje się Cortina d’Ampezzo. Punta Fiames, jeden ze szczytów pasma to 2240 metrowy szczyt, na którego wierzchołek prowadzi niemalże pionowa ferrata, którą w całości można podziwiać z drogi dojazdowej, campingu Olimpia bądź restauracji Fiames, skąd wyrusza się na szlak zostawiając w pobliżu auto. Nazwa ferraty, oznaczona na jej początku metalową tabliczką, pochodzi od nazwiska alpejskiego przewodnika, który zginął w ścianie Pomagagnon. 



Na ferratę jak już wspomniałam można wystartować z hotelu i restauracji Fiames. Właściwie cały hiking kojarzy mi się z podchodzeniem piargami, wspinem w ścianie, schodzeniem piargami. Początek mozolnego podejścia mija pozostałości kolejki wąskotorowej, która wykorzystywana jest bardzo chętnie jako trasa dla rowerzystów i następnie pnie się zakosami w górę, bezpośrednio pod ścianę mijając kosówki i wielkie głazy – jest bardzo tatrzańsko :)


Sama ferrata dość mocno eksponowana, nie dorównuje Punta Anna, jednak równie podobnie przywraca miejscami o zawrót głowy. Zwłaszcza w miejscu gdy po trawersie, nad przepaścią wchodzi się na kilkunastometrową drabinę nie wyglądającą zachęcająco, z niech schodzi na klamry, a z nich w skałę gdzie moje przynajmniej dłonie po całej drabince (a tych boję się jak diabeł wody święconej) są mokre.






Ferrata ewidentnie można by powiedzieć zakosami pnie się w górę miejscami odsłaniając nam tak malownicze zakątki, że nie sposób ich nawet pochłonąć, nacieszyć oko… bo jak – schować w kadr zdjęcia, pochłonąć filmikiem na gopro, wymalować w pamięci? Zatem siedzimy tak, lub stoimy i staramy się nałapać jak więcej tego klimatu, zapachu, widoku, słońca, wiatru… Jednym z takich miejsc jest niewątpliwie przepaścista grzęda skalna mniej więcej w połowie drogi – cudowny taras widokowy wysunięty lekkim wybiegiem w stronę pionowej kilkuset metrowej ściany oraz Cortiny. W dole cały czas mamy hotel Fiames, rzekę o pięknym błękitnawym kolorze oraz co rusz zmniejszający się stadion miejski.


Sam szczyt nie robi wrażenia, cóż… za dużo widać z niego wyższych szczytów, na które chrapka rośnie. Wrażenie robi jednak zejście! Niekończące się piargowisko, w które wchodząc ma się wrażenie, że idzie się tunelem w jakimś kamieniołomie. Trzeba patrzeć pod nogi by nie ujechać po stromiźnie z kamolami, co rusz coś wpada do buta i się idzie, idzie i idzie… a drogi nie ubywa. By wyjść z tego halfpipa w odpowiednim momencie należy bądź śledzić mapę, bądź idąc brzegiem i wypatrując odbicia szlaku, gdzie podążanie na sam dół ścieżką leśną jest jak balsam.






Wracamy do naszego obozowiska, barłogu zlokalizowanego przy błękitnej rzece zmęczeni, poobdzierani (moje la sportivy nie chciały ze mną współpracować) ale z głową pomysłów na przyszłoroczne dolomitowanie.

25 sierpnia 2013

Via ferrata Giuseppe Olivieri na Punta Anna


Giuseppe Olivieri na Punta Anna to jedna z piękniejszych i najgoręcej polecanych ferrat w całych Dolomitach. Spore nagromadzenie odcinków wspinaczkowych sprawia, że szybko zdobywamy wysokośc, a pejzaże zmieniają się jak w kalejdoskopie. Filarki na eksponowanej płetwie tuż nad ogromną przepaścią, wąskie ścieżki graniowe oraz ekspozycja równa wielkościanowym wspinaczkom.






Na ferratę wybraliśmy się z parkingu przy schronisku Dibona. Można również uderzyc od strony Pomedes skracając sobie drogę dojścia wjazdem kolejką krzesełkową z Cortiny. Punta Anna to turnia w południowej grani Tofana di Mezzo. Ferrata spada jej kantem niemalże pionowo ku Pomedes. Czeka nas na niej blisko 500 metrów przewyższenia, co daje dobre 2 godziny wspinaczki.







Niektóre odcinki wspinaczkowe szacowane na IV, V w skali wspinaczkowej, nie robiące generalnie problemów na codzień tutaj przyjmują inny wymiar – gdy wiatr podwiewa wszystko ku górze, w dole jak mrówki widac ludzi, a schron Pomedes znika w oczach. Ubezpieczenie jest bardzo dobre, kotwy osadzane są w ścianie średnio co metr, dwa, co daje psychiczne bezpieczeństwo – przynajmniej lot nie będzie długi. Z ferraty schodzimy pod schron Valles ogromnym piarżyskiem , które wywołuje w nas odczucia chodzenia w stanie nieważkości.







Ferratę opijamy pyszną włoską kawą w Dibonie słuchając przygód Pagonga o sieście w Cortinie oraz poszukiwaniu kartusza z gazem i jeziora, które wygooglowaliśmy jeszcze w domu, a którego do końca wyjazdu nie udało się odnaleźc...

Via ferrata Giovanni Lipella


Piękna i niezwykle urozmaicona ferrata w swojej pierwszej części stosunkowo lekka i przyjemna (acz należy brać poprawkę na to, że wspinam się – a dla wspinaczy via ferraty to właściwie taki plac zabaw) później rozkręca się i przywraca o lekki zawrót głowy. Ale po kolei…




Wybierając się na ferraty warto wziąć pod uwagę skalę dalej drogi – to ona nam powie mniej lub bardziej, czy jest to droga dla nas czy wpakujemy się w takie trudności, że później pod prąd będziemy musieli wracać na przekór wszystkim wspinaczom. Właściwie co przewodnik to inna skala… stąd też warto wczytać się co autor ma na myśli wyceniając ferratę na 3 albo 5 w 6 stopniowej skali. Warto jeszcze dodać do czasu przejścia ferraty czas podejścia i zejścia z niej i jakiś reścik w międzyczasie, ewentualnie korki w co trudniejszych miejscach.





  


Lipella jest zdecydowanie najdłuższym trekkingiem na tym wyjeździe. Zaczyna się kilkumetrową drabiną i później długimi korytarzami wydrążonymi w górze wije sztolnią przebijając się aż na drugą stronę masywu. Niezmiernie ważnym jest by wziąć ze sobą czołówki! Następnie półkami, trawersami i kolejnymi prożkami systematycznie pnie się do góry nad doliną Travenzanzes. Z początku ferrata jest łatwa i niezwykle malownicza. Spore stopnie dają wygodne oparcie dla stóp a i pełno jest chwytów. W gorszych momentach można chwycic się metalowej linki i tak sobie pomagac. Mimo planów, o wczesnym wyjściu w góry – poranne śniadania i zwijania obozu spowodowały, że wyruszamy około 9:00, czyli wtedy, gdy najwięcej piechurów ciągnie w góry. Stąd też trzeba się uzbroic w cierpliwośc, bowiem niczym w Tatrach na Orlej tak i tutaj tworzą się zatory, przez osoby, które w największym skupieniu ważą każdy swój krok. 




Na 2690 metrach dochodzimy do punktu, z którego można zakończyc ferratę podążając na Tre Cime lub kierowac się do samego jej końca, pnąc się na szczyt – Tofana de Rozes 3225m n.p.m. Podejmujemy oczywiście to wyzwanie i jak się pokrótce okazuje – jest to strzał w dziesiątkę! Pod stopami lufa na kilkadziesiąt metrów… w dole widac wijące się ścieżki oraz całą dolinę… okoliczne szczyty… w przed nami ogromne ścianisko, na którym ludzie jak mróweczki w rządku jedno za drugim pną się mozolnie do góry. Zacieramy ręce, uśmiechamy się od ucha do ucha i z ochoczym „oooo tak!” wbijamy w ścianę. Trasa z Tre Dita na Tofanę robi na nas ogromne wrażenie puszczając szybko w niepamięc wcześniejszy odcinek. Docieramy pod szczyt około godziny 15:00 – jesteśmy przeszczęśliwi, urzeczeni widokami i nadzwyczaj dumni z Pagonga, który wykończony dociera do nas zaliczywszy pierwsze w swym życiu wspinanie. Taki debiut – w takim stylu!







Zejście jest mozolne, pełne kamieni, kamyczków i kamoli piarżysko, połacie śniegu, który nie lada stwarza wyzwanie dla naszych niskich butów podejściowych… Z grupą kilku Włochów mijając się co jakiś czas docieramy niemalże pod schron Guissani. Mija nas jeszcze Włoszka, która już sami nie wiemy, czy mamy zwidy, czy widzimy dobrze – w nosidełku na plecach – a’la Deuter dla dzieci 1-3 niesie pudla! Pudel posadzony jak dziecko… łapy mu zwisają – dwie na lewą stronę, dwie na prawą… dyszy i łeb wystawia koło jej głowy. Proszę Państwa – wyższa kultura trekkingu… 

Szlakiem 414 docieramy do głównej drogi po drodze mijając uroczą drewnianą chatkę na skraju lasu z przepięknym widokiem na panoramę całej doliny i mocno żałując, że nie mamy ze sobą naszych śpiworów, bowiem zostalibyśmy tu na noc.





Wieczorem docieramy do naszego obozowiska – które rządzi się własnymi prawami – rozkładane po zmroku, zwijane o świcie – ale jakże praktyczne – stoi tam, gdzie tylko sobie tego zapragniemy.




Rewelacyjny opis ferraty znajdziemy na tej stronie, która bardzo nam pomogła w planowaniu podróży. 



Dolomity - wio na Via Ferraty!


Minęło już ponad 10 lat kiedy w ręce pierwszy raz wpadł mi ilustrowany przewodnik z Via Ferratami na północy Włoch. Skalne urwiska, wąskie półki skalne po których biegnie szlak wychylające się nad ekspozycję przywracającą o zawrót głowy. A przede wszystkim bajkowe krajobrazy skalistych białych szczytów, niebieskiego nieba i zielonych łąk.


I tak mijały lata… Dolomity mimo, że tak blisko zawsze traktowane po macoszemu oddalały się na dalszy plan, na kolejne podróże, aż w końcu postanowiliśmy, że nie ma na co czekać i w końcu przyszedł czas stawienia czoła słynnym żelaznym perciom!


Włoski zwrot „via ferrata” można przetłumaczyć jako „żelazna droga”. Nazwa wynika stąd, że na takich szlakach znajduje się wiele stalowych elementów zainstalowanych w celu ułatwienia pokonania trudniejszych miejsc i zapewnienia bezpieczeństwa poruszającym się po nich turystom. Są to drabiny, sztuczne chwyty i stopnie oraz poprowadzona wzdłuż trasy stalowa lina ok. 10 mm grubości, przytwierdzona co kilka metrów do skały – służy ona do wpinania sprzętu asekuracyjnego. 

Po ponad 10 latach – w końcu… ruszamy! Cel: Cortina d’Ampezzo – Dolomiti Ampezzane! 


W ferworze przygotowań pakujemy do jednego plecaka ubrania, do drugiego sprzęt, do trzeciego sprzęt i do czwartego… też sprzęt. Ruszamy w rejon Dolomiti Ampezzane, czyli tej części Dolomitów górujących nad bajkową miejscowością Cortina d’Ampezzo, która w 1956 roku gościła zimowe igrzyska olimpijskie. Cel – mistyczne via ferraty!

Długo zastanawiałam się do jakiego znanego mi masywu porównać te góry… Pojedyncze turnie dosłownie jak w Tatrach, ogromne ścianiska trochę jak Yosemity, piargi i kamole trochę jak Bryce Kanion, a w sumie stwierdziłam, że do niczego do końca to nie podobne i nawet nie sposób doszukiwać się analogii. Dolomity są jedyne w swoim rodzaju, przepiękne, bajkowe i niekiedy w tej swojej bajkowości acz kiczowate – ot góra, skała, niebieskie niebo z białymi obłoczkami, zielone łąki, wszystko jasne, czyste, piękne i nad wyraz przerysowane.

Swoją unikatowość zawdzięczają grupom górskim, z których są zbudowane, a które porozrzucane są pomiędzy głębokimi dolinami, niczym potężne wyspy na morzu. Wiele szczytów to ogromne, czasami kilkusetmetrowe baszty, które zdecydowanie odróżniają te góry od innych i czynią jedynymi w swoim rodzaju. Charakter Dolomitów podkreślają strzeliste iglice, rozległe piarżyska, lazurowe jeziorka i zieleń górskich łąk. Nadzwyczajne piękno krajobrazu Dolomitów oraz unikalność budowy geologicznej zostały w 2009 roku wpisane na listę Światowego Dziedzictwa UNESCO.


Szkielet grupy Ampezzane stanowią trzy potężne szczyty- Tofana di Rozes (3225 m.), Tofana di Dentro (3238 m.) i najwyższa Tofana di Mezzo (3244 m.). Robią ogromne wrażenie, gdy patrzy się na nie z drogi biegnącej u ich stóp oraz okolic parkingu miejsca wypadowego w te rejony, który na najbliższe dwie noce będzie naszym domem.


Dolomity są wyjątkowo atrakcyjne turystycznie, a to za sprawą łatwego i szybkiego dostępu z dolin do najciekawszych miejsc i platform widokowych. Podejścia pod mordercze koniec końców ferraty są mało męczące i zapewniają moc wrażeń estetycznych. Z resztą… nie samymi ferratami Dolomity stoją… Jest tu również mnóstwo mniej forsownych szlaków, jak również wiele pozostałości budowli i różnego typu rozwiązań pochodzących z czasu I wojny światowej. Ba! Z resztą od niczego innego jak pomocy przy pokonaniu i asekuracji dla wojsk w pokonywaniu tego masywu wzięły się via ferraty!


My jednak za cel obieramy sobie kilka ferrat, które w zależności od naszych sił, możliwości oraz pogody będziemy realizować. Na pierwszy rzut idzie jedna z piękniejszych i gorąco polecanym ferrat – Giovanni Lipella na Tofana di Rozes (3225 m n.p.m.).

12 sierpnia 2013

Powidz - czyli lejdis i żagle

A nieformalnie Tirówki - Szuwarówki - czyli pierwsze i na pewno nie ostatnie takie spotkanie psiapsiół z AWF'u. Na swój cel obieramy Powidz - dla Pyrek całkiem blisko, ja muszę tarabanić się pociągiem z Katowic - i tu o zgrozo! W nowo powstałym pięknym dworcu nie ma punktu informacji, stąd kolejki do okienek mają kilkanaście metrów, a Pani przede mną pyta o możliwość dojazdu 2 września do Świebodzina... gdy ja mam pociąg za niespełna 10 minut! Ale nic to, Wero przyleciała do nas specjalnie z Hiszpanii! Jest też Heksa, Medżikowa vel. Dziadówa, Majson, Barbara, Asia i Klopsio - czyli skład, którym można wojować świat! 

To zaledwie weekend acz jak na babski comber przystało wszystkie tematy zostały przegadane, junk foody zjedzone na następny dzień wywołując wyrzuty sumienia (stąd sałatki na obiad, śniadanie i w między czasie). Zostało popływane, ponurkowane, poopalane, pośmiane, wychillowane i zgodnie stwierdzone, że co najmniej raz na rok musimy spotykać się w tym składzie na żaglach, w górach, w skałach, na deskach, na windzie...opcji jest mnóstwo!






        







 







 Zdjęcia by Basia & me