12 września 2010

furgo

                                                    Jernej odpoczywający na ganku

Tarifa jest bardzo specyficzną wioską. No właśnie wioską... do której w ciągu sezonu letniego zlatuje się mnóstwo ludzi z różnych zakątków świata. Zdolności recepcyjne Tarify nie są tak wielkie jak oczekiwania przyjezdnych dlatego wiele z tych ludzi zamiast spać w hotelach, hostelach, na campinach mieszka w swojej furze, będąc mobilnym, bliżej natury i dalej od zgiełku oszalałego tłumu. Jednakże po latach widok małej zgrabnej furgonety, z deskami surfingowymi na dachu urósł tu do rangi symbolu, sposobu życia. W pobliżu Tarify, przy Valdevaqueros mozna odwiedzić Casa de Porros, które rozciąga się wzdłuż rzeki, tuż nad brzegiem oceanu. Pełno tu koczujących ludzi - starych hipisów osiadłych juz wiele lat temu, weekendowych turystów, surferów itd. W większości zaparkowane auta to kultowe Volkswageny (im starszt tym lepszy, ogólnie kultowe auto starych amerykanskich hippie) ale tez zdarzaja się wielkie ciężarówki, w których ludzie urządzili się dosłownie mieszkania. No cóż jest to jakaś opcja - pytanie na jak długo?

 Volkswagen T3 Jerneja - obecnie w stanie - nie otwierające się boczne drzwi :)

11 września 2010

longboardem do pracy - to jest życie!




Sklep w którym pracuje jest oddalony o jakieś dwadzieścia minut z przysłowiowego buta od mojego mieszkania. Zamiast pokonywać tą trasę pieszo często zdarza mi się wskoczyć w rolki (mało wygodne i stosunkowo niebezpieczne) biorę pod pachę moją deskę, dostaje się do nadmorskiej promenady i sunę zdecydowanie szybciej do pracy. Widoki dobrze nastrajają na cały dzień, plaża, szum oceanu, palmy, słońce... Iście californian style :) Oczywiście nieraz zdarza się ostra pobudka, kiedy deska zostaje gdzieś za mną a ja sunę nadal z perspektywą zlądowania na twarzy. No ale cóż takie są ryzyka każdego sportu a zwłaszcza zaczynania jazdy na desce mając 25 lat... :/

...niby to wszystko takie proste...

...ale...mały wypadeczek kilka miesięcy temu po którym została piękna blizna :)

7 września 2010

Zachód słońca w Tarifie i obyczaje z tym związane


W Tarifie jest zwyczaj, że przy zachodzie słońca (puesta del sol) obserwujący go, gdy to chowa się za horyzontem klaskają. Urocze, nie?

Niemalże biegiem ... udało nam się złapać ostatnie promienie zachodzącego słońca...
Chmury przewalające się nad nami, duże fale, morze które wylało tworząc lagunę, mokry od deszczu piasek... nadchodzi jesień...
Będące tu tradycją oklaski ostatnich zachodzących promieni i czysta euforia...

algo para escuchar

Piosenka na dziś i na każdy dzień - Jack Johnson - You And Your Heart

ku potomności...


"Zdrowy rozsądek to rzecz, której każdy potrzebuje,
 mało kto ją posiada,
 a nikt nie wie, że mu jej brakuje"

...nic dodać nic ująć... :)

Hiszpańska kolacja

W Hiszpanii jada się kiedy zelżeją upały, jada się zatem zazwyczaj koło 22, 23 a nawet i później. Jada się potrawy lekkie, ryby, sałatki, mięsa... I o dziwo proszę państwa kiedy zaczyna się gotować nagle zbiega połowa wioski i obiad, który był przeznaczony dla kilku osób należy podzielić na kilkanaście. Ale takie już tu panują zwyczaje. Drzwi dla każdeo są otwarte, dla każdego znajdzie się miejsce przy stole, każdy coś przyniesie, dorzuci. Bo nie ma nic bardziej smutniejszego na świecie niż gotowanie dla samego siebie a później konsumowanie posiłku w ciszy i kontemplacji nad odgłosami wydawanymi przy przełykaniu, żuciu i gryzieniu. Pisałam juz o naszych kultowych obiadach poniedziałkowych... kultowe również były obiady w domu Gaela oranizowane najpierw w soboty, a później przez moja prace przeforsowane na środy. Obiady te w szczególności odróżniały się ogromną ilością Caipirinii którą gospodarz domu wlewał obficie w gardziele zebranych. Oooo tak, to były czasy... zanim nastał sierpień i wszyscy zaczeli pracować bez przerwy!

kolacja w naszym patio
pierwsza słynna paella Lary, na zdjęciu: Sam, Maria, Gael, Sallyanne, Jernej, Dai, Oscar, Isabel, Ingo, JB, Deco, Lara, Jose, Luis, X :), Paula, Jade :)

jam session


Blog ten nie może się obejść bez dwóch wpisów - pierwszy to właśnie jam session, czyli nasza wtorkowa tradycja. Jam session to klimatyczne koncerty z dala od hałasu i natłoku tarifenskiego, blisko/daleko w górach, nad brzegiem wysokich klifów wpadających pionowo do morza. Miejsce dzikie, światło zapewnione przez mały spalinowy agregat. Jeżeli było przeciążenie w ciemnościach wszystko zamierało na minut kilkanaście aż jakiś śmiałek zapuścił się z latarką by na nowo wprowadzić maszynę w ruch. Jam session, gdzie każdy kto chciał mógł wyjść na scenę i z jakimkolwiek instrumentem przyłączyć się do koncertu. Jam gdzie można skosztować słynnych i przepysznych mojito Vladiego, gdzie gwiazdy spadają z częstotliwością co pół godziny, gdzie uświadczy się tylko klimatycznych, spokojnych ludzi z okolic Tarify, artystów, muzyków, surferów, hipisów. Pierwszy raz wybrałam się tutaj z moim austriackim znajomym jego furgoneta. Szutrowa droga dała nam nieźle popalić, tymbardziej że na plandece trzaskały się deski, rower, kity i inne niepoukładane, luźne rzeczy ale kiedy dojechaliśmy na miejsce, trzasneliśmy drzwiami przez chwile wydawało mi się że jestem w innym świecie... dwa nieboskłony, jeden ten czarno-ranatowy rozswietlony milionem wiazd na górze, a drugi odbity w tafli morza. Gdzieś na horyzoncie migające światła Tarify i Afryki i małe kutry rybackie w zatoce niczym świeczki falujące po wodzie. To była chwila, kiedy zakochałam się w tym evencie. Druga taka chwila, to kiedy śpiewała Paula, moja współlokatorka niesamowicie pięknym głosem, który miało się wrażenie roznoscił się po okolicy. Szkoda, że wraz z wrześniem jam się skończył...

6 września 2010

Betis - rejon wspinaczkowy z widokiem na Afrykę


Kolejny raz wspin w Betis. Tymrazem wybieramy się z Mazzim, Ale i Elvisem a po drodze dołącza do nas Juan i Nico.  Dziś na wspin wybieramy południową skałę z piękną ekspozycją. Drogi V i VI długie, z dużą ilością chwytów - żyć nie umierać. Dziś wspina mi się wiele lepiej niż ostatnio. Mam nawet wrażenie, że przez tych kilka metrów, które oddzielają skały (poprzednia i obecną) od siebie zupełnie zmienił się ich typ. W tej wspina mi się jak w wapieniu, liczne stopnie, dobrze trzymajace na tarcie, małe krawądki i dziury na palce. Ostra skała szybko podowoduje podrażenienia skóry ale widok ze szczytu rekompensuje wszystko. Bowiem z wysokości około 500 metrów obserwujemy całą zatokę Valdevaqueros, Tarife w dali, bezkres oceanu i przesmyk Gibraltaru i złowieszcze skały Afryki.

Ogólnie spędzamy bardzo piękny i chilloutowy dzień. Zwłaszcza Elvis - niczym oliwka dogorewa pod drzewem w cieniu w gaju oliwnym obrastającym strome stoki San Bartoleo. A wszystko za sprawą polskiej wódki i rozpoczynającej się wczoraj ferii. Faceci generalnie poszli w długą, przychodząc do domu wraz ze wschodem słońca. A później to ja byłam tą złą, wyrodną nie pozwalającą się wyspać w spokoju tylko ciągnącą w jakieś skały :)

                                            ekipa Pro: Ozzi, Juan, Vale, Ale, Polly, Mazzi, Elvis

5 września 2010

Surfing w Canos de Mecca


Levanteeeee! Wiatr pizga (przepraszam za wyrażenie, ale żadne inne słowo nie ujmuje całokształtu tego zjawiska) że głowy chce urwać. Jest opcja - albo mały kite i śmigamy albo Canos de Mecca, gdzie jada wszyscy gdy tu dmie i dmucha bo tam jest owszem i wiatr ale o kilka węzłów mniejszy - albo... surf! Fale ostatnio nam sprzyjają, zdaję się, że wchodzimy w sezon surfowy (zimą fale są tu na prawdę ogromna, a różnica temperatur nie jest znaczna między zimą a latem - ona jest zawsze zimna!!). Na akcję surf wyrusza dwójka Pro - ja i Elvis oraz Kuba, nasz znajomy z PL, który jest instruktorem kita i nie jedną falę już na świecie ujeżdżał! Destynacja Palmar, jakies 60 km od Tarify w stronę Cadiz i otwartego oceanu. Dojezdzamy z lekkim opóźnieniem przez niedoadanie się i ogólnie panującą manane :)
Jest plaża, są fale (i to jakie) i jest pełno ludzi w wodzie, wyglądają na swoich deskach jak rekiny czekające na jakiś łup! Mniej więcej liczba ludzi na plaży równa się tym w wodzie, ludz na ludziu, ludziem pogania. Wszędzie sklepu surferskie, starzy, młodzi popylający z deskami pod pachą - taki californian style resort, rzekłabym. Dzień wcześniej wypożyczyłam sobie deske, longboarda idealnego do stawiania pierwszych kroków. Szybko wskakujemy w pianki, wosk do łapki i woskujemy te ponad dwa metry i chwile później juz jesteśmy w wodzie. Zycie szybko zweryfikowało moje ZIELONE pojęcie o tym sporcie. Deska ma wielką wyporność takze pod dwumetrowe fale się z nia nie wbije więc pierwsza lepsza fala porywa mnie w galimatiasie piany, linek i wszystkiego czego może. Wynurzam się z dziką satysfakcją na twarzy - ooooj nie poddam się tak łatwo! Kilka prób i opracowałam system przebijania się przez fale całkiem skuteczny! Wczesniej jednak zarobiłam w głowę, żebra, przekoziołkowałam kilka razy pod wodą, przejechałam kilkanaście metrów brzuchem po dnie, znalazłam się w środku wirówki  (tutaj chwała bogu, że od sportów mam jako taką pojemność płuc) z której wyszłam na oparach juz tlenu w płucach. Ale co to za wrażenia! Po pierwsze - wiecie jak piękna jest fala, kiedy jesteś za nią i obserwujesz chwilę, kiedy się łamie? Te kolory, potęga mas przewalającej się wody i huk! To było pierwsze co mnie uderzyło w tym sporcie. W wodzie spędziłam może z 5 godzin, juz na wstepie zubiłam Kube wiec pierwsze kroki stawiałam sama. Udało mi się kilka razy przejechac na fali, poczuc jej speed jednakze gorzej było ze stawaniem na desce... Kilka razy leciałam na główkę do wody. Ciężki sport nie powiem ale motywacja zdecydowanie jest! Na długie październikowe dni!

Gwoli wyjaśnienia taga - Tarifa hostuje obecnie czterodniowym zawodom Masters of Kitesurf, które mają na celu wyłonienie Pro tego sportu. Nam udało się wbić na najbardziej widowiskową konkurencję - freestyle, czyli skoki, klasa i inwencja w jednym. Ciekawe czy któregoś dnia choć w jednej setnej osiągnę to co startujący w tym evencie.

friends will be friends


Moi drodzy... Agatka (vel. HBrKO), Elvis (ewentualnie znany jako El Vis) i ja Polly, tudzież Paulina Beata Nezja (by Juan)... to dziś... znamy się już 10 lat. Już lub tylko patrząc na to wszystko co nas połączyło przez te 10 lat... tysiące kilometrów na rowerach, setki kilometrów schodzonych w górach, hektolitry wypitego piwa, miliony przegadanych słów, wiele nieprzespanych nocy i jeszcze więcej wspomnień, emocji, wrażeń. I mimo to, że wiele spraw ułożyło się tak jak się ułożylo, że nie zawsze byliśmy blisko siebie to mimo tego zawsze do siebie wracaliśmy, zawsze odkopywaliśmy stare i pisaliśmy nowe historie. Przyjaźń to jedna z najcennijszych wartości na świecie - wiesz, że zawsze masz kogoś...

rowerem wzdłuż wybrzeża - z widokiem na Afrykę

Dziesiejszy dzień postanawiamy spędzić razem. Plany zmieniały się kilkukrotnie - wiadomo, wszystkie opcje sportowo, podróżniczo, adrenalinowe ale po wypośrodkowaniu padło w końcu na rowery! Piękne, zrabne i wygodne rowery górskie i dalej w góry!

Gwoli ścisłości, mimo że mieszkam nad morzem okolica (stojąc twarzą do morza) za naszymi plecami jest mooocno górzysta! Nic dziwnego, to właśnie ten region Hiszpanii ma najwyższe szczyty, pełno dolin, wzgórzy i skał do łojenia! Zatem wybraliśmy się drogą biegnącą przez jedne właśnie z takich paórów w stronę Algeciras. Po prawej morze, cieśnina i Afryka, po lewej góry. Widoki co kilkaset metrów zapierały dech w piersiach. Ale to nie tylko widoki... to także kolory. Jak stwierdziłyśmy z Agatką, tu nie ma skal szarości - tu są tylko żywe, pełne barwy. Jeśli coś jest niebieskie to jest tak niebieskie jak kredka w piórniku, jeśli coś jest zielone jest tak zielone jak pierwsze liście na drzewach wiosną, jeśli coś ma być białe jest tak białe, że aż razi w oczy...


                                                                                                            Tu Europa tam Afryka

Miało byc na luzie, spokojnie krajoznawczo - i owszem tak było - tyle tylko, że zrobiliśmy chyba wiele więcej kilometrów niż planowaliśmy! Poniosla nas ta piekna droga lekko! :) Cała vuelta zajęła nam może z pięć godzin ale dodając do tego żar lejący się z nieba, niewyspanie i inne okoliczności czuliśmy się, jakbyśmy w siodłach spędzili conajmniej dwa razy tyle. A tu wioski, sjesta - zapomnij o sklepie - uliczki w małych wioseczkach wymarłe! Ratunkiem dla nas było w końcu wyjechanie po górach na asfalt i kilkukilometrowy zjazd (znow, bo jakże) z przepięknymi widokami, na elektrownie wiatrowe, Tarife, Afrykę, okoliczne plaże i góry a jako, że osiąneliśmy znaczną wysokość na zjeździe czułam się, jakbyśmy podchodzili do lądowania samolotem.

feliz cumple!


Zaczęło się... świętowanie. Ekipa wpadła równo o 12 w nocy, do Almediny, gdzie pracowałam tej nocy z pyszną sałatką pomarańczową, wbitymi w nią na słowo honoru świeczkami do zdmuchnięcia i ręcznie dzierganym przez Elvisa prezentem z kory palmy :) A pracując w knajpie w taki a nie inny dzień resztę sobie można dopisać... później zjawili się i inni i tak koło 2 w nocy kiedy przyszedł czas na zamykanie knajpy nas dopadło jakieś szaleństwo, zaczeliśmy puszczać ulubione kawałki, tańczyć, śpiewać (do miotły chociażby)... ciężko było stamtąd wyjść ale w końcu jakoś udało się, później impreze przenieśliśmy do jeszcze kilku klubów i tak nad ranem wylądowaliśmy w domu szczęsliwi z tego, że w końcu udało się spotkać wszyscy zusammen do kupy i spędzić na prawdę rewelacyjną noc. Ileż nas kosztowało poranne wstanie i wybranie się na zaplanowaną już wcześniej wycieczkę rowerową (kolejny post)...


Wieczorem, bo w Hiszpanii takie fiesty jak urodziny trwają nawet i kilka dni...zostaliśmy zaproszeni do Lary, capo jedynej tarifenskiej szkoły kitowej - Kite Local School. Lara słynie ze swoich paelli, kilka razy do roku jest oficjalnie oranizowana fiesta,gdzie Lara przed swoją szkołą gotuje ten tradycyjny hiszpanski przysmak, na który zaproszeni są wszyscy. Tymrazem była to mała, kameralna imprezka w gronie najbliższych znajomych. Gitara by Fede, spiew by Paula, materac na środku drogi, bowiem impreze oranizowaliśmy przed szkołą i na koniec policja, że jak zawsze zakłócamy cisze... ehhh. Dzieki wszystkim za te cudowne 24 godziny! :)

1 września 2010

Almedina


                                                                                                                                  almedina by Gaspar        

 Jeszcze nie miałam okazji napisać na blogu o mojej drugiej pracy... w weekendy (a ostatnio również w trakcie tygodnia pracuje w najbardziej klimatycznej knajpce w Tarifie o nazwie Almedina. Bar jest położony w zacisznym, również klimatycznym miejscu a jego wnętrza najlepiej świadczą o działalności Maurów na tym  terenie. Jej wnętrza są bowiem częścią interalną zamku, zachowały się tu w idealnym stanie po dziś dzień stropy, ściany, kolumny, łuki. Almedina była nigdyś dodatkowym wejściem do zamku, od strony lochów. Tak, tak... pracuje w miejscu przepełnionym straszną historią. Dziś jest to miejsce, gdzie schodzą się najbardziej klimatyczni ludzie z miasteczka, gdzie zawsze gra dobra muzyka, a w czwartki kolo 11 mozna obejrzec na zywo koncert flamenco. Oprocz czwartkowych koncertow ma tu miejsce wiele okazyjnych imprez - premiery ksiązek, liczne koncerty, tance brzucha itd. Pracuje z rewelacyjna ekipa Mazzim - z którym się wspinamy, Maurim vel Master - szef Wloch i jego zona ktora ma polskie korzenie - Mariola.  Zatem znow otoczenie Wloskie, plus przepyszne wloskie desery, sery, szynki i inne specjaly sprowadzane z Wloch! Zatem pracuje, bawie sie, jem - i jeszcze mi za to placa! :) Zyc nie umierac!                                    

terraza


Jest takie magiczne miejsce, dokladnie w tej samej "kamienicy" w której mieszkamy my, a która należy do jednej z licznych włości Antonii, które okupujemy długimi godzinami. Jest to taras w mieszkaniu u Joe i Fede, z którego można wyjść na spacer po okolicznych dachach i podziwiać klimat wąskich, przepelnionych ludzmi uliczek i tetniacych zyciem skwerków i placyków. Sam taras wyposazony jest w wyodne kanapy, ktore zachecaja do popoludniowej siesty. Czesto spotykamy się u chłopaków, by pograć, pośpiewać, zrobić grilla, napić się titno de verano. Dziś wybraliśmy się na typowy tarifenski obiad czyt. wstepnie dla okolo 6 osob... i wtedy mozna na prawde na wlasnej skorze poczuc jak informacja roznosi sie blyskawicznie. Dopiero co zdjelismy pierwszy rzut miesa z grilla a zamiast planowanych 6 osob bylo nas juz 3 razy tyle! Vive barbacoa espanola! Szefem kuchni byl dzis Elvis, obracal i wywracal mieso na ruszcie, oraz Agatka z Adasiem, ktorzy zrobili ryz z czyms co nie mieli pojecia czym jest (jak sie pozniej okazalo z ciecierzyca (jak wyczytalam na necie nalezacej do rodziny bobowatych :)))) Taaak :) Palce lizac, tylko jakos tak malo teo bylo... Elvis nadal zakochany w tinto de verano... :)

la limpieza general


Prosze panstwa, to rzadki widok... by Polly w takim pocie czola pracowała nad... czystością! Tak, zbliza sie wrzesien, wlasciwie to juz jest i zaczyna sie powoli okres wyjazdow, pozegnan, etc. Wyjezdza tez nasz Nico i zanim to zrobi dom trzeba doprowadzic do bezwzgledneo stanu czystosci! Tak, zeby Pani duena, czyli wlascicielka nie przewrocila sie jak do niego wejdzie. Na razie uporalismy sie tylko z lazienka (w tym miejscu podziekowania dla Elvisa za kolaboracje). Zostaly wyczyszczone zlogi piachu zalegajace na podlodze i miedzy kafelkami, jakby nie patrzec mielismy tu taka nasza mala plaze z prywatnym blotkiem, nie koniecznie tym kosmetycznym, czy leczniczym, ktore zalega w valdevaqueros. Generalnie przepustowosc tej lazienki przy w porywach mieszkajacych tu 14 osobach, srednio kapiacych sie dwa razy dziennie, myjacych zeby 3 razy itd... moze mowic samo za siebie w jakim stanie bylo to pomieszczenie zanim zabralismy sie do pracy!

Tarifa - tu mieszkam



Dziś wybraliśmy się po mojej pracy na zwiedzanie miasta. Zaliczyliśmy właściwie dwa najważenijsze zabytki, które o zgrozo widziałam pierwszy raz od jakichś 7 miesięcy kiedy mieszkam w Tarifie! A był to tutejszy XV wieczny kościół i zamek z X wieku, twierdza strzezaca najbardziej kluczowego miejsca w całej Hiszpanii - cieśnina Gibraltarska, od południa Maroko z silnymi w ówczesnych czasach wpływami Maurów. Zamek jak stwierdziliśmy (przyzwyczajeni do naszych cudownych jurajskich warowni) "dupy nie urywa" (przeraszam jesli ktos zwrot ten odbierze jako wulgarny, ale dawno go nie slyszalam i tym większy na mnie wywarł śmiech i jest idealnie adekwatny do sytuacji). Ruiny, kilka wyznaczonych ścieżek, a w dziedzińcu coś, co przypominało budujący się hotel, jednak prace nad nim zostały porzucone juz jakis czas temu. Najwiekszą frajdą była zabawa z levante, wiejącym dziś z jakieś 30 kilka węzłów oraz szukanie z wieżyczki widokowej miejsca, gdzie stoi nasz dom. Oszacowalismy mniej wiecej ze jest tu... (patrz zdjęcie powyzej). Nie ma co, ale widoki byly cudowne, z jednej strony ocean, z drugiej góry, z trzeciej stara część miasta (almedina) wznosząca się lekko wzgórzem a z czwartej piekna hiszpanska dachowka na dachu zamku. Cód, miód i orzeszki.