16 maja 2010

Tarifa - mekka surferów



Już jestem, w Tarifie. Pisze do Was z uroczego domku w Casco Antiguo (ichniejszym starym mieście), gdzie białe klepane ściany kontrastują z niebieskimi dodatkami tworząc klimat niczym z greckiej wyspy Santorini. Nie jest to miejsce bez znaczenia, kto wtajemniczony podpowiem, ze mieszkam u Nonno (gdzie tymczasowo przebywa też Nicoletta) w małym mieszkanu które w zeszłym roku było zamieszkiwane przez naszych Brazylijczyków.


Mieszkanie zamiast przedpokoju ma otwarte patio, z którego nocą można spoglądać na gwiazdy. Tym samym patio rano trzeba przedygać do toalety będąc w stanie dopiero co z łóżka. Zero problemu latem, kiedy grube ściany utrzymują przyjemną chłodną temperaturę wewnątrz podczas gdy na zewnątrz szaleją upały. Problem kiedy wstajemy rano i biegnąc do łazienki zimą z nieba leją się strugi deszczu. Rewelacyjny klimat! Za murami tuż, tuż jest też wieża super starego, prawie sypiącego się kościółka, skąd co godzinę a może nawet i częściej rozbrzmiewa monumentalny dzwon.


W Tarifie spotkałam też mnóstwo znajomych, część została tu z zeszłego roku, część przyjechała na wakacje, część tak jak ja na nowo zasiedlić to miejsce na lato. Jest ich mnóstwo, mnóstwo i spacerując za dnia czy w nocy po uliczkach co 15 minut gwarantuję napatoczysz się na kogoś znajomego. Jest tu Frank, który spełnił swoje marzenie sprzed roku, pracuje na Gibraltarze, gdzie codziennie jeździ swoim autem w garniturze, a po pracy w Tarifie wskakuje w boardshorty i idzie na deskę, jest Asia, która zakochała się klimacie Tarifeńskim i przyjeżdża tu co roku, jest Barbora, Czeszka pracująca w Tomatito, która wskoczyła na moje miejsce kiedy w październiku stąd wyjeżdżałam. Są wszyscy Sandrowie Włoscy, tych nie wyliczę – 1500, 2900! I ogólnie wszędzie znajome twarze! Od dziś zaczynam boje o pracę i mieszkanie! Zobaczymy jak wyjdzie! Właściwie mieszkanie znalazłam jeszcze wczoraj – w podobnym klimacie jak mieszkanie Nonna na jednym z głównych placyków Taryfy (tam gdzie jest Nuit) ale wilgoć i wszechobecnie panujące ciemności w tym mieszkaniach na dole patio nie służą zbytnio na psychę – także zobaczymy co da się „wykminić” :) Mam nadzieje ze do czasu następnego posta wiele się wyjaśni i będę Was już mogła swobodnie zaprosić do mojego własnego kąta!

12 maja 2010

pyły wulkaniczne i dezorganizacja lotów w Europie

Trzeci raz w tym samym miejscu, czwarte przejście przez kontrolę bezpieczeństwa od soboty, znów kolejki, znów stres. Od rana śledzę sytuację z chmurą, pogodą, ruchem na lotnisku zarówno tutaj jak i w Maladze i co? … i klops! Odwołują nasz lot. W kolejce rozpoznaję już znajome twarze z wczoraj – na informację o odwołaniu reagują z kompletną rezygnacją i tępym uśmiecham na ustach. Ja dochodzę do momentu, ze nie wiem już czy śmiać się czy płakać. Przed oczami znów staje mi powrót do miasta i nerwówka w wymyślaniu miliona sposobów na powrót. Jako doświadczony wyga już w przyjmowaniu na klatę wiadomości o odwołaniu lotów pomagam innym ludziom się z tym pogodzić i wytłumaczyć jakie kroki począć teraz. Koniec końców tworzymy grupę 10 osobową, która wspólnie, bardzo żywiołowo planuje co dalej. Są to 3 w średnim wieku wyluzowane pary z Hiszpanii, młoda parka z Sewilli i Malagi – bardzo śmieszne i kreatywne w kontaktach z Hiszpanią osobniki – Alicia i Jose Antonio (który do trzewiczków ze skóry nosi brązowe skarpeto-rajstopy ale poza tym był bardzo miły i uprzejmy, nosił mi ciężki plecak, podczas gdy drugi miałam na sobie?!?!), jest też i Carlos czyli sympatyczny grubasek i jakiś przypadkowy świr, który dołącza się do nas już na lotnisku i towarzyszy do końca podróży o imieniu bliżej nie znanym:) No po prostu dream team powalający cały system. Przez bite cztery godziny rozpracowujemy system – loty, wynajęcie dwóch aut albo jednej furgonety (dla 9 osób więc jedna by się musiała gdzieś kryć), pociągi, autobusy, ba, nawet promy (Genova-Barcelona) – powstają nieziemskie hybrydy. Pojawia się nawet plan wyruszenia stąd pieszo na znaną drogę pielgrzymkową Camino de Santiago gdzie zaraz za Pirenejami odbijamy mocno na południe… Koniec końców wszystko kosztowałyby majątek i pozwoliłoby dotrzeć na południe za jakieś 3 dni lub 3 lata. Nic się nie zgadza, jedno wyklucza drugie, a kiedy już decydujemy się w 10 osób wziąć 9 osobowy samochód okazuje się, że ktoś zwinął go nam właśnie z wypożyczalni sprzed nosa! Rozważania, dywagację i burze mózgów kończy zamknięcie przez właściciela kafejki internetowej. Wyrzuceni na bruk o 22 w nocy decydujemy się na rozłączenie – 6 znajomych rusza razem drogą lądową do Hiszpanii (pociągami, gdzie przy dobrych wiatrach w środę w nocy będą gdzieś w Pirenejach) a nasza 4 zmierza na lotnisko. Tutaj będziemy czatować i trzymać rękę na pulsie. Okazuje się bowiem, iż nie wszystkie loty są odwołane i nie wszystkie lotniska zamknięte. Na lotnisku wpraszamy się do panów Carabinnieri i korzystamy z neta zmieniając rezerwację i drukując nowe check-in’y dzięki ich uprzejmości. Nowy lot – 11 maj, godz. 7 destynacja Walencja.

usilne próby połączenia się z netem na lotnisku...

… O 6:30 wchodzimy do samolotu, na tym lotnisku jeszcze nie udało mi się tak daleko zajść. Mgła nie z tej ziemi, śmiejemy się, że jeśli nie przez chmurę pyłu to odwołają ten lot właśnie przez gęstą jak mleko mgła. Zasiadmy w fotelach, przypinamy się pasami a tu komunikat – nie wiadomo czy wyruszymy ze względu na bezpieczeństwo, a nawet jeśli wyruszymy to nie wiadomo gdzie i kiedy wylądujemy. Czekamy trzymani w niepewności kwadrans a może więcej, godzina startu minęła, niektórzy płaczą, niektórzy już się modlą, ja już postanawiam, ze jeśli nie wylecimy to wracam do Polski lotem który jest za 5 godzin. To jakieś złe moce nie pozwalają mi dotrzeć do mojej destynacji. W końcu kontakt z wież lotów i pozwolenie do wystartowania – nie możemy się opanować z radości. Docieramy do Walencji czyli jakieś 700 km od Sewilli, no ale to juz Hiszpania, Eldorado, nasza ziemia obiecana. I tu kolejny zonk… Alicia wykupuje ostatni bilet na pociąg. A pociągi w Hiszpanii niestety nie są z gumy tak jak nasze, tu nie do pomyślenia jest by ktoś na kilkugodzinnej trasie mógł stać a nie siedzieć (swoją drogą pociąg relacji Zakopane-Wrocław dnia 1 stycznia to musi być dla takiego Hiszpana szok, bo jeśli jedyne miejsce siedzące to toaleta w pociągu i dzielisz go z kilkoma innymi osobami to już coś, pominę fakt wchodzenia i wychodzenia przez okna bo to na porządku dziennym!) Zatem na polu boju zostajemy w 4, postanawiamy wynająć auto korzystając z opcji zostawienia go na południu (oznacza to większy koszt) aczkolwiek ostatecznie wynosi tyle samo co pociąg. Godzina 19 przemierzamy ponad 600 km, faceci wracają do swoich domów w Maladze, pozostaje tylko ja na polu boju. Pierwszy raz będę jechać w Hiszpanii pociągiem. Kolej jest droga ale jakże wypasiona, kursują tu pociągi AVE (alta velocidad) czyli coś takiego jak francuski TGV, kosmos! Planowana godzina przybycia do Sewilli 23, czyli zaledwie jakieś 69 godzinne spóźnienie…

Bologna

Nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło. Zmieniając nastawienie, że w Bolonii nie jestem za karę, tylko w drodze przypadku (bo tak musiało widocznie być) od razu wszystko widzę w różowych barwach. Udaje mi się odnaleźć informację turystyczną, pozyskać wszystkie niezbędne informacje, znaleźć nocleg i mniej więcej ogarnąć się w mieście. Jednakże po właściwie nieprzespanej nocy i porannych nerwach resztę dnia postanawiam spędzić spokojnie w schronisku Ostello Due Torii – jedyny hostel w całym mieście na dodatek jeszcze znajdujący się kilka kilometrów od centrum w dzielnicy San Sisto. Zamiast osławionej włoskiej kawy wypijam lurę z automatu, jednakże smakuje dużo lepiej niż jej odpowiednik polski (czy to tylko siła autosugestii?!), rozmawiam ze znajomymi i rodziną, uzupełniłam blog, zauważam, że moja mama jest jeszcze bardziej trendy bo oto zakłada sobie facebooka i informuje mnie o każdej nowo dodanej znajomej osobie jak o milowym wydarzeniu :) Odpoczywam bądź w ogrodzie na słońcu, bądź we wspólnym hallu, gdzie grupa Włochów wiwatuje i wykrzykuje oglądając zmagania Formuły 1 i zajadając się pizzą. Poznaję kilka osób, w głównej mierze podstarzałych Włochów a’la wieczne dzieci, nudnych jak flaki z olejem Amerykanów z Idaho oraz żywiołowo reagującą na wszystko Dunkę.


Marco, mój kompan podróży i sympatyczna barmanka z Sycylii

Następnego dnia wspólne śniadanie i każde z nas rozchodzi się w swoją stronę. Do miasta zabieram się autem z sympatycznym Marco Włocho-Szwajcarem poznanym przy zupie mlecznej. Jako, że do lotu zostaje jeszcze trochę czasu postanawiam pozwiedzać z nim miasto. Wczoraj w końcu tylko przemknęłam tamtędy. Uderzają mnie wąskie ulice i niesamowicie monumentalne budynki, wysokie, niekształtne, z podcieniami nie mieszczące się w kadrze aparatu. Zaskakują kolory – ceglany, czerwony, żółty, pomarańczowy i różowy, wszystko jest zharmonizowane, czyste, schludne i kolorowe. Mój kompan podróży mimo, że wychował się w Szwajcarii zaraz pokazuje naturę południowca, tu przystanąć, tam pogadać, tu kawa, tam bułeczka, tu usiąść, tam odpocząć – pojęcie czasu czy orientacji w ogóle nie istnieje – już na początku powiedział mi, ze on w ogóle nie wie co to mapa i z orientacją kiepsko u niego, od siebie dodam – koszmarnie kiepsko! Skromnie dopowiem, że namęczyłby się ze znalezieniem swojego auta gdyby nie ja (choć moja orientacja często pozostawia wiele do życzenia :) To wyluzowanie nadaje swoiste tempo zwiedzaniu. Lokalsów wypytujemy co najlepiej tu zobaczyć i gdzie najlepiej przysiąść, dlatego Cascioni (mączne ciasto z pomidorami i mozarella serwowane na gorąco) jemy w taniej dzielnicy uniwersyteckiej, na kawę zatrzymujemy się na małym placyku przy Rynku Głównym (Piazza Maggiore) a odpoczywamy sobie na wysokości około 100 metrów nad ziemią na słynnej wieży.

widok na rynek ze 100 metrowej wieży

Bologna jest piękna i dopiero dziś, kiedy nerwy z nieplanowanego tu pobytu mi puściły, a ciężki plecak spoczywał w aucie mogłam naprawdę docenić uroki miasta :)

9 maja 2010

tanie loty i pyły wulkaniczne

VOLCANIC ASH: NORTH ITALY AIRSPACE AND AIRPORTS WILL REOPEN TODAY AT 2.00 P.M.
Due to the cloud of ash from the Icelandic volcano, North Italy airspace has been closed to the flights today, Sunday 9th May, at 8 a.m. The decision was taken by the Italian air traffic authorities ENAC.
ENAC confirmed that airspace would reopen today at 2 p.m.
Roma, 09/05/2010

Taka wiadomość powitała mnie przy odprawie na poranny lot do Sevilli. Pół problemu, gdyby były to Katowice. Ale nie - najpierw musiałam wykminić co mówi mi Pani po włosku a potem kiedy zrozumiałam nie mogąc jednak w to uwierzyć poprosiłam o przetłumaczenie na angielski. Przekaz ten sam - z powodu wulkanu, który ostatnio tak daje popalić strefa powietrzna nad Hiszpanią, Portugalią i północnymi Włochami (o zgrozo to co mnie najbardziej interesuje) jest zamknięta.

Zdjęcie stąd . Nota bene aż mnie zdziwił dziś ten kanał, gdy koło niego przechodziłam.

Zaluje teraz ze nie wzielam wiecej kanapek z domu... Dziś o 6 z minutami boarding, wiekszość pasażerów juz na pokladzie, ja natomiast postanowiłam, że nie pcham się do kolejki, poczekam sobie bo i tak mi wszystko jedno gdzie będę siedzieć skoro i tak ze zmęczenia pewnie jeszcze usnę przed startem...
I tutaj potwierdza sie maksyma - ostatni beda pierwszymi - otóż na 2 minuty przed zamknięciem bramek zamknęli też skutecznie strefę powietrzna nad Hiszpania i Włochami :/ Lot odwołany... następny do Sevilli w środę (jeśli dobrze pójdzie). Szybka kalkulacja zysków i strat - burza mózgu - autostop, pociąg, autobus, lot do Maroko a później kombinowanie, prom i Tarifa, nowy bilet czy przebookowanie? Koniec końców czarna rozpacz! Nagle robi się jeszcze gorzej telefon pada, komp nie działa, na lotnisku nie można nigdzie nic naładować, ucieka mi grupa Hiszpanów ostatnia deska ratunku zatem witamy w Bolonii! Busem udaję się w nieznane, czyli centrum miast, ładuje w piątej chyba knajpce dopiero elektronikę, czekam na otwarcie informacji turystycznej (chwała jej za to, że mimo niedzieli była otwarta, choć Pani w niej pracująca sprawiała wrażenie jakby była tam za karę). Koniec końców ogarniam temat, robie przebookowanie biletu na jutro do Malagi (gdzie jeśli już wyląduje czeka mnie dziki sprint na autobus do Sevilli), znajduję hostel, odszukuję przystanek autobusowy na rozkopanej ulicy i posługuję się moją cudowną hybrydą hiszpańsko-włoskiego bo nie każdy tu kapito angielski niestety. Koniec końców dożywam wieczora :) Siedzę w hostelu, gdzie 20 Włochów krzyczy do telewizowa tak jakby to miało zmienić wynik wyścigu formuły jeden. Przed chwilą wjechała pizza i kawa (niestety z automatu ale smakuje rewelacyjnie) także wszystko w normie. Kto to przeczyta przed jutrem prosze o trzymanie kciuków za mój wylot, już gdziekolwiek albo niech zacznie mocno rozdmuchiwać chmury! ;)
Jako, że aparat mam rozładowany dodam zdjęcie ze stronki, żeby nie było, że w jakiejś zapadłej dziurze siedzę.W gruncie rzeczy jest fajnie ale inne plany miałam na dzisiejszy wieczór...

cudze chwalicie, swego nie znacie - sami nie wiecie co posiadacie


                               

Od kiedy pamiętam Katowice zawsze kojarzyły mi się z mocno zurbanizowanym, brzydkim, postindustrialnym, szarym miastem. Na dodatek miasto wojewódzkie, zapchane, zatłoczone tętniące dymem z kominów, wydziewami z rur wydechowych, etc. No ale prawda jest też taka, że rzadko na prawdę tam bywałam a jeśli już mi się to zdarzyło przemykałam trasą spod empiku, przez dworzec, koło więzienia na AWF na ścianę. A było to jeszcze za czasów liceum. Także conieco miało się prawo zmienić, o czym postanowił mnie przekonać Elvis (w końcu to jego miasto akademickie). O tym jak zrekonstruowano centrum opowiadałam juz w innym poście. Tutaj chciałam rozwieść się na temat dzielnicy, która zrobiła na mnie na prawdę ogromne wrażenie, mianowicie o Nikiszowcu.

Trochę suchych faktów - początek Nikiszowca ściśle związane są z kopalnią "Giesche", która w latach 1903-1904 rozpoczęła budowę dwóch nowych szybów "Carmer" (obecnie "Pułaski") i "Nickisch" (obecnie "Poniatowski") w celu eksploatacji nowych pokładów węgla. Jako, że do rozpoczęcia wydobycia potrzeba było jednak znacznej siły roboczej, a eksploatację węgla zaczęto właściwie na dziewiczych terenach leśnych, należało wybudować w miarę szybko osiedle dla robotników. Czyli generalnie to co się działo na terenie całego Śląska na początku ubiegłego stulecia - miasta zaczęły powstawać jak grzyby po deszczu gdy okazało się, że w naszych ziemiach spoczywa nieraz głębiej, nieraz zaraz przy wierzchu czarne złoto.

Zabytkowa zabudowa mieszkaniowa osiedla w Nikiszowcu powstała według projektu Georga i Emila Zillmannów. Budowa trwała kilka lat. Pierwszy blok mieszkalny oddano do użytku w 1911 roku, a ostatni, IX blok, wybudowano w 1919 roku. Osiedle widziane z lotu ptaka przypomina kształtem widownię amfiteatralną ze sceną w samym centrum, którym jest plac Wyzwolenia. W skład całego kompleksu wchodzi 9 połączonych ze sobą ceglanych budynków oraz neobarokowy kościół św. Anny. Od 2008 roku czynione są również starania, aby Nikiszowiec uznano za pomnik historii. Jest to prawdopodobnie najlepiej zachowane osiedla robotnicze z tamtych czasów w całej Europie. Na dodatek czuć tam nadal swoisty klimat - brak kiczowatych neonów przy sklepach, świecących 24h żabek, etc. Nadal jest piekarnia w której można kupić 5000 różnych rodzajów chleba a wszystko jest brudne w mące, kiosk to nic więcej jak tylko dziura w murze, pełno małych sklepików ze starymi szyldami a na to wszystko przygrywa duet harmonia i skrzypce w wydaniu starszych panów. Klimat nieziemski, istna podróż w czasie.

Klops w DeGie

Koza Kłosowa z rodziną :)

Ku wielkiej mojej niespodziance do DeGie - centrum sterowania światem zawitała Kłoska! Kłosik moja psiapsióła ze studiów, z która nie widziałyśmy się uuuu ho ho ho! Spędziłyśmy super czas razem w gronie naszych znajomych, odkrywaliśmy uroki Katowic (po 25 latach życia w sąsiedztwie tego miasta zauważyłam wiele pozytywnych w nim zmian i że nawet, nawet wyrabia się), zakoczyły mnie deptaczki, placyki, klimatyczne knajpi na miarę Krakowa czy Poznania, szacuneczek! Wieczorowi towarzyszył zatem maraton po centrum, ciągłe dołączanie się znajomych, ciacho i kawa, tulipany, otwarta szyba w aucie, dobra muzyka gitarowa, oraz nocne wędrówki po zamku w Będzinie z mardnym Kłosem i Elvisem z ADHD :)
Klopsik stał się pełnoprawnym Dąbrowiakiem, widziała Bobra (w sumie już lata temu), przejechała trasę po największych atrakcjach turystycznych DeGie, przekonując się, ze jednak nie na samych hałdach żyjemy, rozjeździła największe błoto, pokarmiła kozy w parku, pogadała i pojechała :( Ot tak szybko :( Klopsiku buziaki dla Ciebie i miło Cię było zobaczyć w moich włościach! :*


Katowice strollin - Kamieniak, tulipany, Michał, Klopsik, elVis

rollerskates rulez


Szanowni Państwo, nie przypuszczałam, że kiedyś tak będzie a tu proszę bardzo! Pamiętam pierwszy szał na rolki. Byłam chyba wtedy w 4 klasie podstawówki. Pierwsze rolki dostałam od rodziców i zakochałam się w nich, usilnie jeździłam a właściwie uczyłam się jeździć u babci w domu, na co sąsiadka z dołu uporczywie chciała dowiedzieć się co za pudła my tam z babcią przesuwamy non stop. Domyślam się, że dźwięk nie był szczególnie miły dla ucha, a znając moją korbę na sporty różnorakie pewnie jej jeździłam nad uchem przez bite 10 godzin codziennie! Jednakże pierwszy wyjazd na dwór w tych rolkach mocno zweryfikował cały ten sport i moje do niego podejście. Co jak co ale płaskie powierzchnie są tu czynnikiem decydującym o komfortowej i bezpiecznej jeździe. Rolki po krótkim czasie rzuciłam by wrócić do nich na studiach... przygotowywałam się nawet swego czasu na Malcie w Poznaniu na maraton rolkarski:) i choć coś tam nie wyszło dalej marzenie do wystartowania w takim maratonie hoduje w sobie. Ale zmierzając do sedna sprawy - Terenami rolkarskimi w DeGie pobiliśmy Poznan na głowę! Wokół naszych pięknych jezior 10 bitych km gładkiego asfalciku plus, co ostatnio odkryliśmy z Elvisem, przy Pogorii nr III nowo kładziony asfalt - 6,7 km zatem jeżeli się uprzeć i od Łęknic podygać do Wojkowic i z powrotem śmigniemy w granicach 26 km! Zatem półmaraton juz za nami! Dla tych, którzy do rolek jakoś nie mogą się przemóc - sport to rewelacyjny, zdecydowanie mniej obciąża stawy niż bieganie, a równie efektywny i efektowny (ostatnio mierzyłam tętno biegając i jeżdżąc i o zgrozo wyszło to samo, choć byłam zdecydowanie mniej zmęczona po rolkach). Także dla wszystkich Dąbrowiaków - na rolki czas ruszyć! :)

rowerem po Sokołach


Elvis na żółtym szlaku

Sokoły, tymrazem nietypowo, na rowerach a nie z plecakiem wypchanym po sam komin szpejem i heja w skały! Teren niczego sobie, właściwie trochę się przeliczyliśmy, bo choć góry sie są wysokie to są jednak całkiem strome i albo mamy do czynienia z zabójczymi podjazdami i to nie tylko ze względu na nachylenie stoku ale też na kamienie, głazy i wystające korzenie a z drugiej strony naturalna koleją rzeczy było by mieć zjazdy.... jednak nie tutaj! Wyruszamy tuż po deszczu, wilgotność powietrza zdaje się mieć 100 procent, leją się z nas 7 poty na podjeździe. Jak to zawsze ciśniemy pod górę, bo tam juz za przełamaniem powinno być z góry, bądź przynajmniej po równym...wyjeżdzamy za załamanie - a gdzie tam! Sokoły są tak zwodliwe! Przemierzamy niekończący się 2h podjazd i jesteśmy bardziej wycieńczeni niz po tych 80 km na jurze w terenie!

          
                    Wymagające podjazdy i techniczne zjazdy

Po dwóch godzinach tułaczki z przygodami (a jak!) po terenach z zakazem wstępu (szkoda, ze tabliczki postawione były tylko z jednej strony szlaku), błotem do połowy koła postanawiamy się wycofać i wracać do Kudłaczowa. Dziś jeszcze czeka nas powrót do DeGie ze wszystkimi kończącymi ten długi weekend majowy. I tutaj proszę państwa, w drodze powrotnej nagle znalazł się zjazd! Długi, średnio trudny, błotnisty i grząski ale piękny! Do miejsca z którego wyruszyliśmy dojezdzamy w pół godziny - aż jesteśmy zdziwieni, że tak szybko. W sumie bylismy kawał drogi od domu. Gdybyśmy wiedzieli, ze tak szybko nam pójdzie to byśmy zatoczyli troszkę większą pętlę. Po jeździe wyglądamy w 4 cudnie (ja, Elvis i dwa rowery) co jedno bardziej brudne, oblepione kurzem, błotem a nawet igłami z drzew. Zabawa na sto dwa! Szkoda, że to ostatni wyjazd górski w Polsce w tym roku. Zapowiada się, że następnym razem w górach w PL będę ale ze snowboardem w grudniu! Jedno jest pewne - rowery górskie i ten sposób rekreacji podbił zdecydowanie moje serce i gusta! Zwłaszcza w górach jakie mamy w Polsce, pięknych, stosunkowo niskich i łagodnych, z dobrze oznaczonymi szlakami, etc. Polecam ten sport wszystkim miłośnikom dwukółków :)

Prawie rudzielec z prawie piegami :)

Apropos jeszcze miłości do rowerów pragnę wkleić ciekawy link - oscylujemy wokół rzeczonej w poprzednim poście Agi i Gabora ich stronka z miłości do... :) Pozdrawiam!

 Ach, jeszcze trochę statystyk by Elvis! :)

dystans całkowity: 17,78 km
maksymalna prędkość: 51 km/h
czas jazdy: 1.38.46
średnia prędkość: 10,87 km/h

Elvis: "łączny dystans z 2 dni: 39,99 km :D - gdybym sprawdził to w poniedziałek, przejechałbym ten jeden dodatkowy metr :P"

San FranTRZCIŃSKO

Medzikowa z JJ zrywają się rano, wstajemy, jemy wszyscy huczne śniadanie u nas w "gospodzie". Gospodyni zastawia cały stół, który pod naporem pysznego jedzenia aż się ugina. Rzucamy się na wszystko co możliwe i zajadamy, że aż uszy się trzęsą. Ot taka dwugodzinna biesiada w 6 osobowym gronie. Później wracamy jednak zgodnie do leżakowania podczas gdy bamberki Poznanskie postanawiaja zwijać żagle.
O nie to zapewne nie jest nasz dzień, na domiar złego jeszcze pada, więc nasze niedzielne lenistwo zostaje nam odpuszczone. Popołudniu wybieramy sie w Sokoły, czyli potoczną nazwę północnej części Rudaw Janowickich. Auto zostawiamy u Kudłatego w Trzcińsku - miejsce bardzo sławne wśród Poznańsko-Wrocławskich łojantów. Jako, że pada zostajemy pod wiatą i zasiadamy w loży szyderców patrząc na zmagania wspinających się znajomych (ekhm my nie wzieliśmy butów, więc cięzko było ;))

Rafał z Leszkiem na pakerni

Pogoda powoli przepędza wszystkich, wyjeżdżają i Poznaniacy a my decydujemy wyruszyć na szczyt Sokolika, deszcz jak dawno temu juz ustaliliśmy nie jest nam wcale straszny! Rudawy Janowickie to piękne góry, niesamowicie ostre, z wieloma kamolami i wysokimi granitowymi skałami. Poprzecinane typowymi, sudeckimi potokami - piękne miniaturowe acz wycieńczające pasmo. Dygamy do góry prawie sprintem, oczywiście przedobrzając gubimy drogę i zdobywamy dodatkowo jakiś inny szczyt ale nasza pomyłka zaowocowała tym, że w środku lasu, na górskiej ścieżce spotykam moją kumpelę ze studiów! :) Nasze drogi tak właśnie się schodzą w dziwnych i nietuzinkowych miejscach. A przez 4 lata w Poznaniu jakoś nie było nam dane się spotkać! No nic to, zdobywamy Sokolika, pożeramy kultowego żółtego czekoladowego kurczaka, schodzimy na skróty na łeb na szyję i dobijamy (...znów do Poznaniaków z domieszką Węgra) na kolejne piwo :)

Kurczak na Sokoliku (623 m n.p.m.)

było Mydło, nie ma Mydła :(

Mydełko i Mike

1 maja Ewelina M. potocznie zwana Mydłem przestała nim być! Przynajmniej oficjalnie - dla nas zawsze nim będzie! :) To właśnie główny prowodyr zajść majowych, prowodyr tego, że nadal tu jestem zamiast grzać już od dawna kości w ciepłej Hiszpanii (ale o zgrozo coraz mniej chce mi sie na ten półwysep Iberyjski wyjeżdżać!) jestem tu a nie gdzie indziej! :) Jak już wcześniej wspomniałam na wesele pojechałam z moim odwiecznym psiapsiółem (czy to słowo kiedykolwiek, ktokolwiek zastosował w rodzaju męskim?) Elvisem, z Poznańskiej ekipy (jako, że Mydełko studjowała rok wyżej niż ja, ona rozkochała mnie w Granadzie gdy 4 lata temu u niej byłam na erasmusie, razem biegałyśmy, jeździłyśmy na rolkach i wspinałyśmy sie) był jeszcze Magic z JJ (doborowa ekipa) kilka osób ze ściany - Ula, Leszek i Rafał oraz ekipa z roku wyżej ze studiów i tu już tłocznie i imion nie pomnę! I jakby nie patrzeć, było to pierwsze wesele kogoś z naszych znajomych a nie rodziny. Uhuuu zaczyna się!

 Część ekipy, jedni z moich najbliższych przyjaciół - JJ, Elvis i Magic

Impreza organizowana była w pałacu w Wojanowie, a sam ślub wyglądał niczym z amerykańskich filmów - ceremonia w ogrodzie, Panna Młoda wjeżdza konno, full romantic i wszystko bardzo autentyczne a to za sprawą ślubu humanistycznego jaki wzięli państwo młodzi. Wiele było och i ach zwłaszcza jeśli chodzi o piękną, prosta acz jakże urokliwą suknię Mydełka. Na imprezie latały pomidory, JJ dostał rykoszetem, Elvis dochodził o swoje z kuchnią (brak kalafiora na talerzu ;), Medzikowa podpijała w trakcie toastu, Leszek został okrzyknięty tancerzem numer 1 imprezy, jedyny "oryginalny" Szkot był prześladowany przez Megicową co nosi pod kiltem, bożyszczem był pan Krzyś i blondwłosa piękność a'la lata 20 Marysia ;) wszyscy tańczyliśmy, wygłupialiśmy się i było na prawdę rewelacyjnie!:)

     Spokojnie, to zdjęcie jest pozowane :)

5 maja 2010

MTB Marathon Karpacz


W sobotni ranek pojawiliśmy się na starcie maratonu MTB w Karpaczu. W sumie pierwszy raz widziałam taką imprezę ale myśl zawsze jest ta sama - dlaczego nie jestem po tej drugiej stronie właśnie? :) Mnóstwo ludzi, zawodowi kolarze jak i pewnie część amatorska - ale jedno pewne - jak to ujął Elvis - właśnie mijają nas grube miliony złotych przejeżdżające tuż koło nas w sprzęcie. Zatem Elvis śledził rowery a ja rowerzystów :) Tym ciekawszych im ubrania bardziej opięte a ciało bardziej muskularne ;) Dla startujących przygotowane były trzy trasy : giga, mega i mini, kto wie... może w przyszłości taka traska mini, mini wpadnie? :D

4 maja 2010

Przesieka after long years


„Właściwie w życiu liczą się jedynie pożegnania.
Pożegnania i odjazdy.
Gesty wyciągniętych rąk, szum wiatru,
daleki gwizd pociągu,
warkot przejeżdżającego odległą szosą samochodu,
kurz,
zachód słońca.
Czerwone światła na skrzyżowaniu ulic.
Wygnieciona trawa na której stały namioty...”

Zapewne każdy z Was po latach wracał do jakiegoś miejsca, w którym wcześniej już był, z którym wiąże się wiele wspomnień - tym milej wracać w takie miejsca, jeśli te wspomnienia są bardzo dobre i pozytywne. Podobnie było z naszą Przesieką. Z jakieś 9 lat wylądowaliśmy tam z naszą ekipą z liceum na kwaterce przy obozie, przez około 3 tygodnie mieszkając w lesie, kąpiąc się w górskim potoku i szalejąc jak na dzieciaki przystało :) Teraz wracam tu z Elvisem i wspólnie przemierzamy dawne obozowisko przypominając sobie jak to było dawno, dawno temu :)


Singltrek pod Smrkiem, Czech Republic

Majowy długi/krótki weekend. Plan - wesele Mydła. Miejsce - kotlina Jeleniogórska, czyt. góry. Skoro góry to trekking, bieganie, a skoro trekking i bieganie, a można to robić wszędzie na świecie, to zamieńmy tą przyjemność na rowery. Skoro rowery to mocna ekipa, skoro góry to wyjazd na jak najdłużej, skoro wyjazd na jak najdłużej to rowery i "eksploracja" stają się priorytetem, a wesele samo w sobie staje się tylko i aż najcudowniejszą ze wszystkich możliwością spotkania się ze znajomymi i poszalenia w doborowym gronie z super klimatem! Plan jest, zatem do dzieła z realizacją!
Pierwszy target - Singltrek pod Smrkem czyli pierwsza taka droga rowerowa w górach w naszej części Europy :)

Podjazd od Lázně Libverda

Rewelacyjnie przygotowana ścieżka, mniej więcej biegnąca po jednej poziomicy, także można nieźle się rozpędzić i w zależności od stopnia ekstremy trochę poskakać na przygotowanych specjalnie hopkach, poprzeciskać się przez wąskie przesmyki między drzewami, etc. Nie brak oczywiście i stromych podjazdów (zwłaszcza dla tych, którzy 3 razy zaliczają już ten sam podjazd :) ale głównie na odcinkach szerokich i prowadzonych po leśnych drogach lub większych ścieżkach. Cała pętla liczy sobie około 20 km i można na nią wjechać w kilku miejscach, z Lázně Libverda jak zrobiliśmy to my lub z Nowego Mesta pod Smrkiem. I generalnie sam pomysł i wykonanie rewelacja! Frajda z jazdy gwarantowana! Ale gorzej już z oznaczeniami. Aby dostać się do tego miejsca błądziliśmy z dobrą godzinę, pytając okolicznych mieszkańców czy coś wiedzą o tym szlaku i ewentualnie gdzie on się zaczyna? Zero znaków w mieście, informacja turystyczna zamknięta na trzy spusty. Samo oznakowanie trasy również pozostawia wiele do życzenia... Juz kompletnie zrezygnowani, trzeci raz podjeżdżając w to samo miejsce postanawiamy po prostu ruszyć przed siebie i wykorzystać fakt, ze jesteśmy w górach, gdy nagle wpadamy na oznaczenie szlaku wymalowane sprayem na drodze...

Ciekawe oznaczenie szlaku :)

D a n e  w y j a z d u   by Elvis
łączny dystans 22.20 km (no mówiłam, że dało się odczuć ten niedostatek jazdy)
 w tym 22.20 km w terenie
łączny czas jazdy 01:43 h
średnia prędkość 12.93 km/h
największa prędkość 47.00 vmax (gdzieś Ty Elvis tak dał czadu?)


Jednakże jakby nie patrzeć pomysł był rewelacyjny i samo wykonanie pętli (po której jak sama nazwa wskazuje można się poruszać tylko w jednym kierunku) genialne! Dla zainteresowanych tematem załączam trailer ze szlaku - to tak na podsycenie zapału i zachęcenie do pakowania plecaków i wyruszenia do naszych sąsiadów! :)

oficjalny trailer szlaku

For those who ejnoy MTB riding I can surely recommend some incredible route - it's called Singtrek pod Smrkiem and is located upon the hills of Smrek, in Czech Republic but actually next to polish border. You can easily reach the path from Nove Mesto pod Smrkem or Lázně Libverda. The trial is specially constructed for MTB riders. The path is constructed for fast, technical rides. The inclination of slopes is not so big (so that in fact You don't have so much diferences in altitudes) but anyway You just follow the path constantly increasing your speed. There are so bumps, a lot of trees, some brooks that make the 20km ride so unique and adventurous. For those interested in topic I add a movie from the official web site .


jura by bike 3rd day

Szlaki w okolicach Złotego Potoku

Zaczynamy kolejny, ostatni juz dzień wojaży rowerowych. Rano prostujemy kości i wytaczamy się na ogród by dogrzać się na słońcu. Tradycyjnie już przygotowujemy jajecznicę, tym razem do sklepu jedziemy tylko po 12 a nie 60 (jak w zeszłym roku) jaj. Długi chillout poranny przerywa jednak decyzja o wymarszu, a właściwie wyjeździe, a właściwie przeskoczeniu z całym szpejem przez bramę bo nie chciało nam się jej otwierać. Dziś mamy dotrzeć do Korwinowa pod Częstochową. Planowana trasa ma około 60 km więc mykniemy ją na luzach - jeżeli tylko nie będzie tak wielu stromizm jak dnia pierwszego albo połamanych drzew jak dnia drugiego :) 
Nie wiele odjechaliśmy gdy okazało się, że mamy jednak powtórkę z dnia ostatniego. Znów targamy rowery, znów się denerwujemy ale z tym zapasem czasu jaki mamy nic w sumie nie jest nam straszne. W okolicach Złotego Potoku wyjeżdzamy na piękny asfalt i tu słuch o facetach przepadł. Pognali jak szaleńcy przed siebie (nie mówię, że ja wolno jeżdżę, ale w niektórych momentach, gdy wjadą sobie na ambicje baaaardzo ciężko ich dogonić). Tak też było i tym razem, przepadli, po drodze omijając szlak i do samego Janowa jadąc po szosie. No cóż fajnie po tak długich i wyczerpujących kawałkach w terenie poczuć nagle moc na asfalcie :) Zatrzymujemy się w niemniej sławnym Janowie na obiad i przypominamy sobie liczne akcje za starych, dobrych, harcerskich i nie-harcerskich czasów :) Kolejny stop Olsztyn i piękne ruiny zamku - pełno ludzi, Elvis spaceruje niczym opętany Arab po ryneczku a my wcinając lody zastanawiamy się tylko kiedy go ktoś posądzi o jakiś zamach czy podłożenie bomby. Po posileniu się i kolejnym błogim odpoczynku mega speed na pociąg przez kolejnych naście km, poszukiwanie na gwałt sklepu, pogratulowanie sobie na dworcu w Korwinowie (gdzie też dotarliśmy po małych perypetiach) i myken pyken do De Gie :)

                               
                                                                               U celu naszej podróży po 202 km

Przez 3 dni pokonaliśmy ponad 200 km w raczej wymagającym terenie - pagórkowato, nawet i górskim (zaryzykowałabym to stwierdzenie). Pogoda wymarzona, pełno wspomnień (bo każdy z tych odcinków w sumie nie raz juz pokonywaliśmy ale nigdy wszystko w ciągu), zakwasy w udach i buzujące endorfiny. Tak chyba najłatwiej w kilku słowach określić ta przeprawę :) Jak to słusznie ktoś zauważył - tak długo nosiliśmy się z zamiarem zrobienia tego szlaku (z jakieś 9 lat), padały nawet propozycje, że w ciągu bez noclegów - ale koniec końców, że zrobiliśmy to teraz a nie za kilkanaście następnych lat bo wtedy nikt nie ręczy za swoją kondycję :)!

d a n e   w y j a z d u by Elvis 
dystans dnia 58.59 km
w tym w terenie 47.00 km teren
łączny czas jazdy 04:08 h (tylko?!)
 średnia prędkość 14.17 km/h (widać znaczną poprawę w porównaniu z pierwszym dniem)
największa prędkość 52.00 vmax (ach ten asfalt....)


jura by bike 2nd day


Powalona Jura

Pobudka - jakoś wcześnie rano. Dziś nie możemy sobie już pozwolić na liczne przystanki czy błędy w nawigacji. Do przejechania jest plan dwudniowy, czyli jakieś dobre 80 km! Z tym brzemieniem jemy śniadanie, smarujemy rowery, uzupełniamy zapasy picia i powoli ruszamy. Wcześniej wymieniamy jeszcze kilka kąśliwych uwag, że jak tak dalej pójdzie to na niedzielę mamy (może) szanse dojechać do Krakowa, b jakoś tak dziwnie cały czas oscylujemy w jego granicach. Żeby wdępnąć bardziej na gaz odpuszczamy sobie niektóre "etapy górskie" i mykamy asfaltem. Pierwsze wrażenie po wejściu na rower i próbie siadania na siodełko - ekhm lepiej nie mówić. Wystarczy spojrzeń na miny tych wkoło - mówią wszystko za siebie! :)
Od teraz wjeżdzamy już na czerwony jurajski szlak i to głównie nim będziemy się dziś poruszać. Czeka nas etap Ojców - Mirów, do zrobienia bez problemu tylko potrzeba nam trochę samodyscypliny. Niestety rola dyscyplinatora spada na mnie (jako jedyna kobieta poczuwam sie do obowiazku) o dziwo zyskuję posłuch w grupie i przydomek Pani Prezes. A niech im już tam będzie :) Z tak charakterystycznym niskim dźwiękiem grubych opon śmigających po asfalcie suniemy przez Dolinę Prądnika mijając Maczugę Herkulesa i zamek w Pieskowej Skale (zdjecie poniżej)

                            

Grupa dzieli się na tzw gadżeciarzy (bo po kilku akcjach z pogubieniem się, do kierownicy montuje mapnik z mapą) i tych co gadżeciarzy wyśmiewają i później się gubią (uszanowania Panie Remik i Adaś) :P Po kilku zawirowaniach, znów w pełnym składzie dojeżdżamy do ruin zamku w Rabsztynie. Czas średnio na jeża, po drodze naprawialiśmy przednią zębatkę Remika, raczyliśmy się kawą, milkiwayami i innymi cudami :) Z pełnymi brzuchami i po lekkiej sjeście wyruszamy i to co nas czeka to jakaś masakra... W niespełna godzinę po wyruszeniu z Rabsztyna mijamy wiele miejsc zapierających dech w piersiach dosłownie i w przenośni. Najbardziej zapierają dech Januszkowe Góry (Elvis pana Januszka wyzywał na czym świat stoi). Miało okazać się, że tego dnia było to pierwsze miejsce i swoista zaprawa do targania rowerów na plecach. Jak HBrKO słusznie zauważyła rowery służyły nam za czekany. Dwa kroki w przód, przesunięcie roweru, hamulce, wdrapanie się dwa kroki i tak w kółko. Mega ostry podjazd, a właściwie podejście natomiast później piękny, długi i łagodny zjazd w rezerwacie Pazurek, czyt. E: Leeeeewa wolna - P: ale która lewa?

Podejście na Januszkowe, Ole!

Za Ogrodzieńcem zaczynają się problemy. Ostatnia ciężka zima w Polsce, a szczególnie nawałnice w okolicach Myszkowa spowodowały ogromne spustoszenia. Wiele wiosek odciętych było od prądu a las po dziś dzień wygląda jak po jakimś tornadzie. Na początku zgrabnie, z elegancją oraz werwą przeskakiwaliśmy przez powalone drzewa ale ileż można.  W końcu okazało się, że jazda nie wchodzi w grę a samo prowadzenie roweru to juz luksus! Zatem rowery zaczeły pokonywać długie dystance na naszych barkach. Na początku śmiech, później klnięcie na czym świat stoi a później brakowało juz sił i brneliśmy prosto przed siebie nie bacząc, że nogi poharatane mamy do samej krwi a w zębatkach jest już cała flora z okolicznego lasu. Jednakże najgorsze miało nadejść. Spora obsuwa czasowa przez nieplanowane problemy a my tu bez ani grama jedzenia na wieczór. Po sesji zdjęciowej w Morsku (stok na Jurze, gdzie nawet późną wiosną zalega jeszcze śnieg), złapaniu gumy przez Elvisa rozdzielamy się na grupę jadącą przodem i poszukującą jedzenia oraz grupę techniczną. Wjeżdżamy na 5km czarny szlak gdzie totalnie opadamy z sił, zaczyna się ściemniać, cały las przewrócony jest do góry nogami, nawet obchodzenie drzew na nic się zdaje. Jesteśmy załamani, ręce powoli odmawiają posłuszeństwa a tu jeszcze ta tragiczna walka z czasem, bo choć jesteśmy przy Rzędkowicach zaczyna się już mocno ciemnić (a my nie mamy świateł) a na dodatek jest sobota wieczór i ze wszelkimi prawidłami sklepy powinny być juz powoli zamykane.

Przy Okienniku - skały z licznymi tradycjami i zagadkami.

Do Rzędkowic wpadamy prawie na syrenie, jest już ciemno, prosimy Panią by jeszcze nie zamykała, by uratowała nam życie. Wykupujemy wszystko co się da i później nagdaniamy asfaltem do domu jeszcze z jakieś 30 minut. W międzyczasie dogania nas ekipa techniczna i wszyscy razem grubo po 22 (po 12 godzinach) wjeżdżamy na moje włościa Jaworznickie. Rozpalamy ognicho, otwieramy piwa, przygotowujemy masło czosnkowe i przy skwierczącym ognichu i pysznym jedzeniu siedzimy jeszcze kilka godzin wspominając "stare, dobre..." :)

d a n e   w y j a z d u by Elvis 
przebyty dystans  81.65 km
w tym 70.37 km teren
czas jazdy 06:27 h
średnia prędkość 12.66 km/h
największa prędkość 60.00 vmax (zjazd stokiem narciarskim w Morsku)


jura by bike 1st day

Pierwszy  zjazd - zamek Tęczyn w Rudnie

Nasz wyjazd rozpoczynamy o absulotnie pogańskiej godzinie w piątek rano. Jest 5:30 kiedy przyjeżdża Adaś, trochę się spóźnia bo zaparkowanemu przy domu aucie musi najpierw odszronić szyby. Ale to nawet i dobrze - mam więcej czasu na zebranie porozrzucanych rzeczy i dopakowanie się do mojego 20 litrowego plecaka (na 3 dni - absolutne minimum rzeczy - szaleństwo!).
Po 6 juz ja, Remik, Elvis i Adaś pędzimy w pociągu, w przedziale towarowym (jak za starych dobrych czasów) do Krzeszowic pod Krakowem. Stąd rozpoczniemy naszą podróż - cel na dziś nocleg w Smoleniu u naszej znajomej (jak się okazuje plan mocno później zweryfikowany). Lądujemy w Krzeszowicach można powiedzieć wraz z pierwszym ciepłem jakie dają promienie słoneczne tego dnia i na dzień dobry zaliczamy olbrzymi podjazd, po którym wyskakujemy z ciepłych ubrań i przerzucamy się na wersję lajt. Zapowiada się piekny, ciepły, słoneczny dzień. Mistrzowie nawigacji (tak to my) gubią szlak po jakichś 15 minutach i tylko psim swędem udaje nam się dotrzeć do naszego nadplanowego celu na dziś - ruin zamku Tęczyn w Rudnie. Jeden z wielu zamków na Szlaku Orlich Gniazd i niestety jeden z wielu zamkniętych z powodu "katastrofy budowlanej". Jednakże, często zdarzało się już, że na różne zamki, w równych okolicznościach musieliśmy się przekradać, także zapewne i ten nie stanowił by dla nas żadnego problemu, gdyby nie ograniczający nas czas. Szybki i piękny zjazd i po godzinie zataczając pętle lądujemy znów w Krzeszowicach. Plan na najbliższych kilka godzin - żółty szlak i eksploracja Dolinek Krakowskich .
Tutaj kilka słów o samych dolinkach może...generalnie Jura wyraźnie podzielona jest na dwie części tą "bardziej" Częstochowską i tą bliżej Krakowa. Ta Częstochowska pagórkowata, z licznymi ostańcami wapiennymi, raczej sucha a właściwie sucha w drobny wiór, wody jak na lekarstwo, wszędzie piachy, na których rosną sosny, jałowce i brzózki. I jest też ta część bliżej Krakowa - bardziej górzysta (czego pod uwagę nie wzieliśmy), poprzecinana strumykami, z duża ilością dolinek, krasu itd. Zatem szlak, który planowaliśmy zrobić w jakieś 4 godzinki na dobrą sprawę zajął nam cały dzień. Ale na spokjnie eksplorujemy dolinę Szklarki, Będkowską, Kobylańską, Kluczowody, Prądnika i wiele innych atrakcji.

Liczne chwile, kiedy przekonujemy się, że ktoś kiedyś słusznie
nazwał szlak pieszy, szlakiem pieszym a nie rowerowym :)

Oczywiście znów sypnęła się nawigacja, znów jeździliśmy jak pijane zające, znów robiliśmy przerwę na coś do jedzenia, znów zatrzymywaliśmy się bo to albo Elvis przebił dętkę na zjeździe, a to mi pękł łańcuch (1 raz w życiu a jeżdzę od wieeeelu lat!). Najlepsze były próby odnalezienia się - tłumnego najazdu na rdzennych mieszkańców z pytaniem - przepraszam ale gdzie my właściwie jesteśmy?! Poczym próba nadrobienia strat, wyjazd pod górę, ogólne zakręcenie się wokół własnej osi, przejazd kilkunastu kilometrów i finał taki - zjazd 5 kilometrów od miejsca gdzie jakaś godzinę temu wyjeżdzaliśmy :/ Koniec końców docieramy w końcu do upragnionego Ojcowskiego PN, czyli o jakieś 40 km wcześniej niż planowaliśmy, w akcie euforii rzucamy się szaleńczo na ostatni zjazd prowadzący do Bramy Krakowskiej (bardzo znanych skał wapiennych uformowanych na wzór bramy) - i wszyscy w jednej całości Doliną Prądnika udajemy się na poszukiwanie noclegu. Dzień dzisiejszy zaskoczył nas niebywale - przede wszystkim przewyższeniami jakie napotkaliśmy na swej drodze, szlak był morderczy ale udało się! Zasypiamy po zjedzeniu pysznego żurku, wypiciu piwa (po jednym i takim zmęczeniu bomba murowana) i dość krótkich nocnych dyskusjach :) Cóż za piękny dzień!

Spokojnie to tylko awaria :) Ogniwo z zerwanego łańcucha zostawiłam sobie na pamiątkę :)

d a n e  w y j a z d u  by Elvis
łączny dystans 62.26 km
 w tym 55.00 km teren
czas jazdy 05:20 h
średnia prędkość 11.67 km/h
najwyższa prędkość 54.00 vmax


Ktoś się chyba mocno przeliczył ;)