31 marca 2010

wiosna, wiosna, wiosna ach to ty!


Zdaje się już raz w tym roku wspominałam o wiośnie... a to za sprawą pąków, kwiatów, świeżych listków i zapachu pomarańczy w Sevilli... będzie z jakiś dobry miesiąc temu. No ale chwilowo nie jestem w Sevilli i cieszę się ze wszystkimi co tutaj, że nadchodzi wiosna. Da się ją odczuć w ciepłych promieniach słonecznych, w pachnącej ściółce leśnej, wszytsko się bardzo powoli zieleni, latają motylki - proszę państwa sielanka!
Sielankowo też spędzam ostatnie dni. Nagły szok spowodowany ujrzeniem śniegu i szusem został załagodzony wyprowadzniem roweru z garażu, obczyszczeniem go z jeszcze jesiennego błota i zrobieniem rundy honorowej. Runda honorowa to mój stary, wytarty szlak na podstwie którego obserwuję czy zaszły jakieś zmiany w moim mieście. A jeśli zaszły to na dobre czy na złe. I tak wiedzie on przez trzy piękne zbiorniki wodne (Pogoria I, II oraz III) i w drodze powrotnej przez miasto. I otóż zauważyłam, że postawiono piękne tablice z mapkami, oznaczono ścieżki rowerowe, to tu to tam budują jakąś ścieżkę rowerową! Pięknie! Dodam jeszcze, że w rundzie honorowej towarzyszył mi tator! Aż się zdziwiłam ale sam wyszedł z inicjatywą - to może pojadę z Toba na tych rowerach :)
Wiosna to również porządki... Powoli zaczęłam zatem odgruzowywać mój pokój po "włoskim" wypaku, już można zobaczyć kolor podłogi. Zrzuciłam kupę brudnych ubrań w łazience i zonk bo nie ma płynu coby je wyprać. No ale... Dziś też zagrabiłam cała działkę. Teraz czekam tylko aż wyjdą mi odciski na dłoniach :) Wypolerowałam jakims woskiem samochód, wyprowadziłam psa na dlugi spacer wokół jeziora (zaatakował ropuchę, żmija zaatakowała mnie, ja dzikie kaczki, pies wytarzał się w jakims smrodku pomimo moich gróźb i próśb, a na koniec skąpał w lodowatej wodzie - ot podsumowanie spaceru). Ogólnie bardzo, bardzo chilloutowy wiosenny dzień. Byle więcej takich :)



Ya es la segunda vez este ano cuando escribo de primavera. Pero eso es otro tipo de primavera. Es la temporada a que todos esperan aqui en Polonia. Despues meses largos de nieve y temperaturas bajo cero al final tenemos sol y casi 20 grados. Poco a poco la natura se depierta a vivir y todo poco a poco se pone a crecer. Que temporada tan maravillosa! Y lo que me encanta - dar paseos en mi bici y observar que tal todo va en mi ciudad :)


30 marca 2010

go go go go Karlitto!


3 Poznański Półmaraton. 28 marca po dwóch godzinach snu... Karlitto nasz sportowiec biegnie półmaraton! :) Grande, grande! Pomimo ciężkiego tygodnia elegancko wkosił dobry czas zajmując miejsce w 1/3 stawki. Gdzieś tam na 20 km wyszłyśmy z Agatką w ciężkich trudach pokibicować z ulubionymi Karlittowymi małymi papryczkami i buteleczką Limoncello :) Zatem Dabrowski - szacuneczek!
Wieczorem jeszcze pyszny obiad w domu Agatki w Kaziu pod Poznaniem, krótka drzemka i wspominki wyjazdu w mieszkanku u Gochy, gdzie o 20 już nas uciszał sąsiad... Ekipa prawie w komplecie :) I tak jakos wlosko się zrobiło :)

Media Maraton en Poznan. Este vez no yo, solo mi amigo participa en la carrera. Y todo seria bien si no hemos regresado de Italia el mismo dia y el pudo dormir solo 2 horas. Grande Karlitto! Despues todo acabo la carrera con el resultado muy bueno! Ojala yo pudiera hacer este tiempo algun dia! :)

usportawiamy się!

Prawie połowa ekipy: Zębroń, ja, Agatka, Karolcia, Szczuras, Heniu, Carlos

Grupa wysokiego ryzyka, spółka z bardzo z.o.o. - to my :) Jak już wcześniej gdzieś wspominałam jadąc na ten wyjazd znałam tylko 5 osób - kolejnych 11 pozostawało zagadką. Jednak zawsze bywa tak, że znajomi naszych znajomych już po pięciu minutach są i naszymi znajomymi - więc w tym przypadku było podobnie. O integracje już w autokarze zadbała Karolina (vel. Żabcia) - rozpoczynając zdaniem "tylko nie pomyślcie sobie o mnie źle" zaczęła nas uczyć włoskiego, pojednując całą ekipę. Rezultatem nauk było zapamiętanie najpotrzebniejszych zwrotów... :) Nie wiedziec czemu tirare animale zapadlo wszystkim gleboko w pamięć.
Później już było tylko gorzej... :) Nie wiedzieć skąd braliśmy te siły ale każdego dnia jak jeden mąż wstawaliśmy na bardzo wczesne śniadania (acz jak wykwintne). W kuchni od 7 rano a niekiedy i wcześniej krzątał się Carlos i wszystko skrzętnie przygotowywał (nasz cocinero), następnie ktoś szedł po świeże pieczywko, następnie schodzili się wszyscy, zasiadaliśmy do suto zastawionego stołu, puszczalismy Boba Marleya i rozpoczynaliśmy ucztę. Jeszcze przez wiele dni dzwieki jego muzyki beda sie nam kojarzyc z 20 parowkami albo obrzydliwa kaszka manna na mleku.

                                                                 Słynnych 1500, 2900 parówek

Zaraz po słynnych śniadaniach, niczym tak słynnych jak czwartkowych obiadkach u króla, wszyscy raźnie i ochoczo wbijaliśmy na stok. Siły mniej więcej były wyrównane, przynajmniej w naszej 8 - tyle samo deskarzy co narciarzyków :) Zatem bezustannie trwały walki o to, kto szybszy, co wygodniejsze, co bardziej lansiarskie... koniec końców prym na stokach wiódł Szymon i Szczur, na nartach pocinali w iście sportowym stylu niemalże kompletnie składając się na zakrętach. Cała reszta kadłubków ćwiczyła bioderka do stoku :) Z deskarzy Carlos z Gosia wymiatali. Carlos pocinał jak szalony, nawet narciarz raz przeleciał mu po ręce rozcinając ją do samego mięsa (ajjjjjj) i Gocha, które była specjalistką od wjeżdzania w drzewa (ale na nartach wymiata). Koniec konców jeździliśmy mniej więcej wszyscy razem, od czasu do czasu to tu to tam sie spotykając na jedzonko, picie no i te słynne zjazdy o 16:30 z Orso Bruno. Ostatni wykonaliśmy prawie w agonii, przemoknięci do szpiku kości ale chwali nam się to. Stała ekipa Carlos, Karolcia i Szczur (i ja) zawsze na szczycie!
ekipa na Monte Spolverino - Carlos, Karola, ja, Pstrągu, Młody, Szymon, Szczur

Wieczorami natomiast zaczynało się życie. Każdego dnia kolejna edycja szołu (show'u?!) You can drink- po prostu pij, gdzie zarząd przeprowadzał selekcję, kto się nadaje na potencjalnego kandydata. Po 12 odbywały się równie kultowe zgromadzenia zarządu, gdzie stanowiono o utworzeniu dwóch portali społecznościowych w internecie - nasza-flacha.pl i drinkbook.com :) Zarząd można równiez wesprzeć smsem o treści pomagam wysyłanym na numer... juz nawet nie pamiętam. Chętnym prześle go na privie :) Ogólnie bardzo wesoło, jak to określił Młody - jak dzentelmeni się bawią muszą być tego konsekwencje - i w sumie za kaucję jaką wpłacilismy na początku bawiliśmy się z konsekwencjami bo i niezliczona ilość rzeczy tam latała i wylatywała, łącznie z biednym Szymonem który przeżył atak Szczura na swoją osobę.
Wszystkiemu towarzyszyła muza z filmu snowboardowego (polecam) That's it, that's all, głównie muza MGMT z ulubionym tekstem wszystkich - no time to think of consequences... :)

                                                                                       Zarząd

Bardzo trudny choreograficznie do opanowania Taniec Kuraka

Zatem wyjazd to połowa sukcesu, druga połowa, a może nawet ta bardziej znaczna część to ludzie, z którymi jesteś. Którzy nawet ze zwykłego dnia, zwykłego momentu potrafią wycisnąć jakiś magiczny pierwiastek!

Na narty w Dolomity - andiamo in vacanza a sciare, Italia

          Z Karlittem na tarasie widokowym

Jak to zawsze mój post zacznę od westchnienia... taaaaa.... Oznacza ono próbę ogarnięcia tego wszystkiego co się działo, dzieje i pewnie będzie dziać. To zaledwie kilka dni, nawet nie kilkanaście a zdaje się, że człowiek oddycha zupełnie innym powietrzem, na zasadzie kopiuj-wklej znajduje się w zupełnie innym miejscu, z jakimiś kompletnie nie znanymi dotąd osobami... Wraca i zdaje się mu, ze zna ich od lat, że te kilka dni były conajmniej jak kilka tygodni...tylko dlaczego tak szybko minęły?!

Ale od początku. Sam wyjazd to nijako sprawka Carlosa. Telefon (kiedy jeszcze bylam w Hiszpanii i w ogole nie myslalam o powrocie do PL), dogadanie się, zachęcenie Agatki i Karusia (moich poznanskich przyjaciół---> Poszło łatwo), szybka decyzja (a nawet bardzo szybka) i cóż nawet palcem się nie przyłożyłam do organizacji... łącznie z tym, że płaciłam Karolowi dopiero w dniu wyjazdu za wszystko i do dzis nie wiem z jakiego biura jechalismy. Wyjazd zorganizowany, bo tak łatwiej, bo nikomu nie chciałoby się przez kilkanaście godzin prowadzić fury a przede wszytskim, bo było nas za dużo. Około 16 osób, więc musielibyśmy jechać niezłą karawaną. A tak wpakowaliśmy się do autokaru i od razu zaczeliśmy integrację. Dalej nie ogarniam koligacji miedzy ludzmi bo koniec koncow cala nasza 16 to albo kuzynostwo czyjes, albo znajomek z pracy, studiow, liceum, podstawowki, albo znajomek znajomka i nie wiadomo kto jeszcze no ale najwazniejsze, ze koniec koncow wszyscy dogadalismy się świetnie. (Na omówienie ekipy poswięcę osobny rozdział :)

Cel - Marilleva 1400, Sud Tirol, Dolomity, Wlochy. Na nic poszla moja nauka Wloskiego wczesniej i opanowanie do perfekcji zwrotów przydatnych jak choćby - un bicchiere di birra fredda per favore (nie wiem czy sie to tak pisze, opanowalam tylko jezyk mowiony) (kufel zimnego piwa poprosze)... Otóz wielki klops - wszyscy do nas mowili po niemiecku! No ale nie dziwic się skoro byliśmy od granicy z Austria zaledwie jakies sto kilometrów. Jednak dało się odczuć to tu to tam wloska goscinność (tudziez wloski bajer), zwłaszcza na stokach i wyciagach, gdzie byłam częstowana herbatkami, grappą (mocny alkohol na rozgrzewkę) i zagadywana - zwłaszcza kiedy odłączyłam się od ekipy, byłam przemoczona od padającego deszczu ze śniegiem, jeździłam pierwszy dzień na nartach, wjechałam w bramki i panowie z obslugi wyciagu za cel postawili sobie upojenie mnie herbata z rumem i odnalezienie zagubionych przyjaciół. Acz ogolnie nastroje bardzo fajne, ludzie usmiechnieci i o zgrozo - gdzie sie nie obrocisz Polacy! Polaków jak "mrówków". Na dobrą sprawę języka nie trzeba znać żadnego, bo wszędzie się dogadasz, ot tak bardzo swojsko.

                Wyciąg z tzw Bubbles, czyli opuszczanymi banieczkami chroniącymi przed niekorzystnymi warunkami pogodowymi :)


Szus wyśmienity, choc cały resort był położony stosunkowo nisko. Trasy zaczynały się od wysokości 1400 dochodząc prawie do 3000. Znaczy to mniej więcej tyle, że jak przygrzało słoneczko, jak podniosła się temperatura to śnieg topniał w oczach, na niższych stokach mimo naśnieżania i wszelkich zabiegów pielęgnacyjnych zamieniał się w maź, która nie pozwalała rozwijać satysfakcjonujących prędkości. A prędkości to my rozwijaliśmy niezłe. Mieliśmy mocną grupę narciarzy (w tym miejscu pozdrowienia dla naszego pana instruktora - Szczura Kamikaze) i deskarzy, którzy jakoś tak zawsze się ścigali :) I o zgrozo - Polly wpadła na nowy pomysł - uczy się jeździć na nartach by za kilka lat spełnić swoje nowe marzenie - skitoury czyli taki trekking zimowy górski tylko że na nartach, ooo tak! Motywacja była tak ogromna, że juz po kilku godzinach jazdy zjechałam z czerwonej trasy, zaliczajac uciążliwe muldy i pokonując wszelkie przeciwieństwa losu :) Skoro o szusie juz mowa... szusowaliśmy całymi dniami i o dziwo całkiem sporą ekipą. Na śniadaniu zmawialiśmy się gdzie uderzamy i później w praktyce wychodziło, że gdzieś tam się mijaliśmy, spotykaliśmy, zatrzymywaliśmy na herbatke.

Do historii przeszły (dziś habit za rok custom) zjazdy o 16:30. 16:30 mianowicie to magiczna godzina, o której zamykano wyciągi. Zatem ostatnią kolejka na szczyt, do schronu Orso Bruno położonego na Monte Vigo, jakies 6 km od naszego hotelu. Lokowaliśmy się zazwyczaj bądź to przy wielkim oknie z oszałamiającym widokiem na góry bądź przy ciepłym kominku i w zależności od nastroju zamawialiśmy piwko lub bombardino. Bombardino to cudowny eliksir, mieszanina słodkiej jajcówy z whisky z bitą smiętana podawana na ciepło :) Dobrą stroną tych kultowych zjazdów było po pierwsze - totalnie puste stoki (jednak trzeba było uważać wychodząc z wirażu by nie wpaść pod ratrak), miękkie kolanka i bioderka poprawiające znaczenie technikę jazdy i bez wątpienia rewelacyjne humory. Bo proszę sobie wyobrazić taką bombę po kieliszku bombardinio przyjętym na klatę po całym dniu jazdy i nieziemskim wykończeniu! :)

             Ekspansja na stoki o słynnej 16:30, w głównej roli Szczurkowski

Co jak co ale wyjazd był na prawdę the best eveeeeeeer! :) Zwłaszcza po tym jak ostatni śnieg widziałam w marcu roku zeszłego! Zatem deseczkom i nartom mówimy zdecydowane taaaak i już szykujemy się na grudzień na kolejny wyjazd! :)

18 marca 2010

break for winter holidays


Nothing more to add than just a short note - I am off for winter holidays! Finally!

przepak

"proszę nie regulować odbiorników... to na prawdę tak wygląda"
cyt. Przesieka dawno, dawno temu

Taaaa... tu nic nie jest ustawiane... to na prawdę tak wygląda. Mój pokój po wstępnej selekcji rzeczy potrzebnych na trzy kupki - musza byc, maga byc, niepotrzebne ale fajnie by bylo gdyby byly oraz po wypakowaniu walizek z Hiszpanii. Cód, miód - mama juz się obraziła - że zburzyłam wieczny ład i harmonię panującą w tym domu. No ale cóż. Bywa... Kilka godzin pakowania, zaglądania to tu to tam, szukania... Wiele rzeczy gdzieś po drodze pogineło. Jakby nie bylo na w czasie studiów mieszkania zmieniałam około - 17 razy, dzielac je zazwyczaj z wieloma ludzmi. Zatem otwierajac jakies stare zapomniane pudla, pudeleczka, skrytki i schowki super sie wybawiłam. Znalazłam dawno już zaginione ulubione pióro do pisania i szczotkę do włosów mamy, za która nota bene oberwało mi się dziś rano, kiedy to jej kopię chciałam zabrać ze sobą do Wloch. W stercie rzeczy dziwnych znajdujących się w garażu (to z kolei królestwo mojego taty) i można znaleść tam abolutnie i nie przesadzam, absolutnie wszystko - wyławiałam swój kask i buty snowboardowe. Koniec końców wszystko mam, plecak jak zawsze okazał się być z gumy. Pomieścił prawie 90 % rzeczy znajdujących się na powyższym zdjęciu. I cóż... wyruszamy! A czeka na nas świat! Tymrazem cel - Dolomity - białe szaleństwo!
Ciao, ciao ragazzi! Ci vediamo presto! :*

Esta vez estoy solo por dos dias en casa. Me voy manana a Val di Sol a hacer snowboard con mis amigos! Estamos en tiempo a empezar la temporada de nieve e invierno! Justo cuando los demas la terminan! La foto presenta mi habitacion hoy mientras la guerra con tres maletas. Dos de Espana y una nueva... Unos hay que hacer y los otros deshacer! Que asco! Pues bueno, el siguiente post cuando regreso! A ver si regreso o si me gustara tanto que quedo alli! Ciao!

do domu


Skonczylismy na wylocie... gdyby wszystko było tak piękne jak się wydaje na początku...
Zaczynając od zamierzchłej historii... Pierwszy raz zdarzyło mi się kupić bilety ze złą datą. Kupowałam je jak jakaś roztrzepana, nie pełna rozumu. Kupiłam lot z Sevilli do Londynu na godzinę 22, a z Londynu do Katowic na godzinę 15... tego samego dnia. Zorientowałam sie po wciśnięciu klawisza na amen przypieczętującego bilet do jego posiadacza. No cóż... mimo kombinatorstwa z przesiadkami (najtańsza opcja) na nic mi to wyszło bo na dwa loty ostatecznie musiałam kupić trzy bilety. Żeby było ciekawiej, a jak... odprawę online oczywiscie zrobiłam na ten błędny lot. Zorientowałam się na godzinę przed odlotem.
Noc w Londynie, tymrazem nie wyszło mi spotkanie na kawe z Franckiem choć wstępnie tak się umawialiśmy. Mimo to było bardzo ciekawie i śmiesznie. No ale najlepsze miało nadejść!
W Katowicach Pyrzowicach - i tu pewna dygresja w stylu "wtf" - lotnisko sie nazywa Katowice a co widać przy podejściu do startu to jest Dabrowa Gornicza i tak na prawde moge sie pochwalic, ze co jak co ale lotnisko to my, Dabrowiacy mamy pod nosem! Ale ok wracajac do historii - dawno temu juz weszlam w pewien uklad z Elvisem. Ze odbiera mnie z lotniska i transportuje do domu (rodzice przeciez nie wiedza, ze przylatuje - niespodzianka) w ramach podbudowania swojego wizerunku w oczach mojej mamy po zajsciach czerwcowych... Jak to z Kraka do De Gie (70km) wracalismy bezmała 2 dni. Jak obiecał, tak też zrobił. Podstawił mnie pod dom (4h później), ba pod drzwi! 4 godziny zeszly nam na rozmowach i jedzeniu, jedzeniu, jedzeniu ale takim, które pobiło moje najśmielsze oczekiwania! Nowe miejsce - Santorini - z mega kuchnia srodziemnomorska. Zatem szoku popowrotowego nie dostalam, zjadlam to co jemy w Hiszpanii, witaminy uderzyly mi do glowy, juz nawet szarosc i zalegajacy snieg na ulicach nie przerazily mnie!
Drzwi do domu otworzyły się po dłuższej chwili i o zgrozo najszybciej poznał mnie pies!!! Tata w ogóle mnie nieskumał, że ja to ja a mama zanim zareagowała mój mały pies (yorkshire terier) juz skakał do sufitu!
Zatem niespodzianka się udała w 100 %! Dzieki Elvis!!!! :))))
Zaczyna się nowy rozdział - witamy w domu! :)

Adios Sevilla!

Guadalquivir de Triana              
I nadszedł czas, jak z bicza trzasł... nie wiedzieć kiedy upłynęło kilka miesiący od kiedy się wprowadziliśmy do Sevilli a tu juz proszę państwa czas pakować manatki. Oczywiście wszystko na ostatnią chwilę, łącznie z tym, że do godziny 16 miałam zaledwie 20 euro, po godzinie 16 odczułam nagły przypływ gotówki (wynajęcie pokoju i wypłata). Pakowanie się... do dwóch pleacaków i jednego pudła, do którego spokojnie zmieściłaby sie Wero. I powiem tak... nie wiem w jaki sposób ale rzeczy się rozmnażają! Przyleciałam tu zaledwie z 25 kilogramami (w tym prostownica i suszarka do wlosow, i shaker, mikser tudzien batidora z czego wszyscy nadal się śmieją) a teraz ledwo się mieszcze w rzeczonych dwóch plecakach i pudle wielkości Wero... Szybki sprint to pare upominkow, kilka opakowan roqueforda (uzaleznilam sie od niego a w PL jest strasznie drogi), queso de cabra (nasz nowy wynalazek, ser z mleka koziego, palce lizac) i na lotnisko!
I coz... jak to Wero napisała tak ładnie...nie bedzie już "chupito na barze (będzie coś jeszcze gorszego Wero!!!), batido ze wszystkiego (teraz ja mam batidore, hehe), serów w lodówce (no fakt nie bedzie), tuńczyka pod kołdrą (znalazlas go w koncu? To ten ostatni?), porozrzucanych fatałaszków (z tego, że bedzie czysto myśle ze sie najbardziej ucieszy Vale), wypadów na tapasy (tez mi tego bedzie  brakowało) i do banku (taaaa pozdrowienia dla Pana z banku), gubienia się na mieście (od tego tośmy są specjalistki), niusy o Marcach - dalej się gubię, który jest kim i gdzie ( no przeciez jest tylko trzech! I kazdy ma swoja ksywe zebys ich rozrozniala), stale obecną głuchotę (co?! Yyyyyy?)".
No cóż... jednym słowem było cudnie, pięknie... ale nie zamykam żadnego rozdziału w moim życiu, po prostu robie sobie małą przerwę :) Ot taką do 9 maja :)

La esencial del post - os quiero mi familia!!!! :*
Y toda la gente que han pasado por mi ultimo ano!!!
Muak, muak! :*

paseo por Sevilla con bici

 Puente Alamillo

 Parque Maria Luisa wieczorowa pora z Nico na drzewie

Na dobre zaczyna się wiosna. Słońce świeci jak oszalałe, pachnie kwitnącymi drzewkami pomarańczowymi a na ulicach jest tyle ludzi, że miejscami trzeba się przepychać łokciami. Na skwerkach gwar i huk, wszyscy wykorzystują siestę na zjedzenie czegoś ze znajomymi, na rozmowy, na wystawianie twarzy ku słońcu. Radośnie i sielankowo bo tak to można tylko określić. Wykorzystaliśmy zatem ten czas z Nicolem (?! jak to sie odmienia u licha?!) na honorowa runde na rowerach wokół Sevilli. Zainicjowana jak i zakończoną wielkim jedzeniem. Jako że była to niedziela miasto zdawało się jeszcze bardziej tętnić życiem. Park Alamillo, weekendowe miejsce wypadu Sevillijczyków było zapełnione przez biesiadujące rodziny, rozpalone grille, porozkładane kocyki, każdy jedzący, leżący, piknikujący. Chętnie pobawiłabym się w misia Yogi i jeden taki koszyczek zachachmęciła dla siebie:) Natępnie zachód słońca nad Guadalquivirem, obczajenie kilku dobrych miejsc na botellon... Botellon to rodzaj imprezy, w pewnych miejscach o okreslonym czasie zbiera sie baaaardzo duza grupa ludzi i wszyscy piją... i piją.... i jeszcze raz piją. Do tego jest muza, świetny klimat i zabawa. No więc miejsca na botellon juz sa i tylko czekam na 9 maja jak moja stopa postanie znow w ES :) Na koniec parque Maria Luisa nocna pora przedstawiajaca sie conajmniej jak sceneria do jakiegos conajmniej romantyczno-dramatycznego filmu :)

Tydzień pożegnań

Wero, linda Linda, Nicola, Felix, yo, Luis... donde? No recuerdo :)

Cóż można w tym miejscu napisać... Od czego zacząć...
Może od tego, że kilkanaście tygodni temu w mojej głowie zakiełkowała pewna idea, dość przewrotna. Wystarczyła tylko jedna rozmowa telefoniczna i nieśmiała sugestia... nie masz ochoty jechać w góry pojeździć na deskach jeszcze w tym sezonie? Szybka obczajka biletów, kalendarz, telefon do przyjaciela... :) I jedziemy! Idea przewrotna bowiem dla moich rodziców była to niespodzianka, wstępnie planowałam powrot w połowie maja. Przewrotna bo wylot miałam mieć w ostatnim dniu mojej pracy... no i trzeba było wszystko przeorganizować. No ale nie ma rzeczy niemożliwych.
Ostatnie dni mijały mi jak z bicza trzasł, chodziliśmy to tu, to tam, jeździliśmy to tu to tam. Stałam się stałą bywalczynią hostalu Wero, w tym miejscu pozdrowienia dla ekipy! No ale nie dziw, bo ludzie tam przebywający i pracujący to wybitne elementy! Francuzo-niemco-wlocho-hiszpanie mieszkajacy polowe zycia w Kolumbii, Niemczech, Anglii, Stanach i nie wiem gdzie jeszcze a na dokładke uczące sie ot choćby koreańskiego. Niesamowite klimaty, niesamowicie pozytywne postacie. Także ostatni tydzien obfitował w wydarzenia, które rozpoczął chyba wieczór z  trunkiem zwanym limoncello... Pozniej juz dzialo sie tyle, ze celem spedzania czasu wszedzie gdzie tylko można i wykorzystania ostatnich dni w Sevilli na ile się da, odjęłam sobie kilka godzin ze snu... i tak jakoś wyszło, że kilka nocy było bardzo, bardzo krótkich.
Ostatni tydzień to też wydarzenie p.t. powiedzieć szefowi przed najwyższym sezonem (Semana Santa) że tak po prostu sobie jade. Na szczęście ku mojemu zdumieniu przyjeli to na spokojnie nawet z nutką smutku. Więc wszystko ładnie pięknie.

La ultima semana en Sevilla fue una locura. De repente uno se da cuenta que hay que disfrutar cada dia, cada hora y cada minuto de su estancia. Por eso a lo mejor quitar un par de horas de la noche y hacerlo dia, encontrarse con amigos, dar ultimos paseos, hacer ultimos fotos. Ultimamente tambien pasamos mucho tiempo con la gente de hostal de Wero, el sabado hacemos gran fiesta, ultima vez con la familia columbiano-italiano-polaca y con la gente de trabajo de Wero. Fue una pasada!

7 marca 2010

Na rowerze przez Sevillę - Sevillaeando en bici

W sumie po skliceniu juz w moich dziejach kilku filmikow, prostym windowsowskim programem - movie maker, doszlam do takiej juz wprawy, ze ponizszy filmik zrobilam w sumie przygotowujac sie na impreze oraz nastepnego dnia rano (stan na dzien po sprzyja tworczosci) co moze dalo w sumie jakas godzine pracy:)
Zatem zapraszam do obejrzenia krotkiego filmiku przedstawiajacego przejazdzke rowerowa w celu odnalezienia hostelu Wero, lekko zbunkrowanego :)



Este peli corta presenta las calles chiquititos en Casco Antiguo y mas o menos nuestra manera de perderse y encontrarse aqui. Y aunque ya me parece que conozco la ciudad, que hace falta llevar mapa conmigo siempre, pero siempre meto en alguna calle y despues cinco minutos estoy totalmente perdid. Este peli corta, que he hecho en el programma basico de Windows (Movie Maker), presenta la prueba de encontrar el hostal de Wero.

2 marca 2010

yoga de cuerpo y mente

W sumie jakby nie patrzac bedzie juz prawie rok od kiedy zaczelam uprawiac yoge.
Zeby bylo ciekawiej, bylo to na portugalskiej wyspie Tavirze, zajecia prowadzone nie inaczej jak po portugalsku (dla mnie wymieszany hiszpanski z francuskim z wegierskim) i ja zielona jak trawa na wiosne. Instruktorka byla pamietam mega pojechana, w jakichs dziwnych szatach, a z tylu na glowie miala wygolony symbol om. Gdyby nie fakt, ze wszystko bylo organiowane legalnie i powiedzmy pod patrnatem duzej imprezy pomyslalabym, ze jestem na spotkaniu jakiejs sekty. Przez polowe zajec chcialo mi sie smiac, nie moglam sie skupic, zapach kadzidelek mnie dusil, 30 stopni na zewnatrz dobijalo az po poltorej godzinie mordegi zrobilismy sesje relaksacyjna... Mnie wiele nie trzeba, wiec usnelam snem bardzo glebokim i kiedy zaledwie po 10 minutach sie obudzilam, czulam sie jak narodzona na nowo. Wtedy pomyslalam - hej to dziala! :)
Pozniej bylo kilka zajec w Poznaniu, w Tarifie az w koncu jestem tutaj w Sevilli, gdzie od jakiegos juz czasu uczeszczam do szkoly przedstawionej powyzej. Bardzo fajne i klimatyczne miejsce. Super instruktor. Zajecia prowadzone na wysokim i wykwalifikowanym poziomie. Nic dodac, nic ujac - fiesta dla ciala i ducha! :) I choc po slynnych zajeciach z gimnstyki i akrobatyki na pierwszym roku u niemniej slynnej Pani Garstki myslalam ze juz nigdy nie zrobie mostka, hop siup i stoje teraz na glowie, na rekach, robie mostki i inne cuda niewidy. Do szpagatu niestety brakuje mi wciaz tyle samo centymetrow...

1 marca 2010

tre giorni con Italiani


Pozno zakielkowala, ale zakielkowala i trzeba sie z tego cieszyc, we mnie mysl ze skoro mieszkam juz prawie od roku z Wloszka, skoro w Tarifie polowa populacji to Wlosi, skoro nasluchalam sie i nadal nasluchuje wloskiego, skoro kumam mniej wiecej co mowia - to czemu mam im nie odpowiedziec? Czemu nie zaczac sie uczyc (domowa technika) wloskiego, skoro jest tak bardzo podobny do Hiszpanskiego?
Zatem jak postanowilam tak zrobilam, a praktyke mialam solida, bo przyjechali do Vale znajomi z Rimini - Fede i Enrico. Pelna mobilizacja, caly dom wczesnie wstaje, pozno sie kladzie, chodzimy, spacerujemy, zwiedzamy, opiekujemy sie goscmi czerpiac z tego ogromna przyjemosc :) Oczywiscie najpiekniejsza czesc tych ekapad to leniwe kawki okolo poludniowe w sloncu, zazwyczaj z jakims ciachem czekoladowym oraz popoludniowe tapas :) I tutaj prosze panstwa nalezy przyznac ze potencajlny Wloch robil by przystanki na kawke co godzine! Pija niesamowite ilosci kawy - takich malych ekspresso, takich co gdybym nie wiedziala wzielabym na lyk jeden - ale sa strasznie mocne, wiec nie dziekuje, nie biore. Gustuja w makaronach i makarony mogliby jesc 24h 360. Przestroga dla non-italianos - nie oferuj sie nigdy do robienia spaghetti, pasta (makaron) kiedy w gronie znajomych jest jakis Wloch, oni sa ekspertami i pewnie beda wybrzydzac jak smak bedzie nie po ich mysli. Drugie nie waz sie nigy przyprawiac zanim sprobujesz. Trzecie - zapomnij o keczupie czy jakimkolwiek sosie do pizzy, to beszczeszczenie ich swietosci! A po jedzeniu najlepiej napij sie malej kawki albo strzala z jakiegos slodkiego albo ziolowego alkoholu. Nigdy nie nagl, nie spiesz sie. Hiszpanie przy nich wymiekaja...mozna powiedziec sa punktualni jak w szwajcarskim zegarku. Dla Wlocha ¨wychodzimy o 10¨ znaczy tak, tak wychodzimy jak sie zbierzemy. I zbieraja sie kolo 13. To kilka moich obserwacji wyniklych z przebywania prawie od roku z Wlochami, nigdy nie zawiodly :) Powracajac do Fede i Enrique - kochani ludzie :)

En nustra lista de polvetes y habitantes tenemos ya 43 nombres. Los ultimos dos partenecen a amigos de Vale, que hubieran venido de Rimini - Fede y Enrico. Muy buena gente, muy amable y simpatico. Pasamos juntos solamente tres dias, paseando por Sevilla, tomando tapas y cafe, disfrtutando sol y primavera. Podria tabien practicar con ellos mi Italiano, si, si... despues casi un ano viviendo, trabajando, encontrando con Italianos decidi al final a entender un poquito mas y pasarme un poco tiempo con esta idioma...a ver! Por ahora escribo algunos mensajes a mis amigos en Italiano, pero ecribirlo tarda monton de tiempo y tampoco es nada a ser orgulloso de! :) Pues si los Italianos nos encantan :)
A ver quien siguiente viene a visitarnos? Todos juntos decidimos que nos ncanta tener los invitados en casa! :)